Był sobie kiedyś film Pojutrze, który za tematykę wziął zmianę klimatu i pojechał z nią ostro. Amerykański naukowiec odkrywa niepokojące dowody na rychłą katastrofę spowodowaną przez globalne ocieplenie, ale jego ostrzeżenia zostają ignorowane przez władze. Prąd oceaniczny transportujący ciepło przez Atlantyk zamiera, temperatura drastycznie spada, globalne ocieplenie wywołuje gwałtowne zlodowacenie półkuli północnej, Amerykanie uciekają do Meksyku, a spętani więzami rodzinnymi bohaterowie szukają się po pustkowiach zamrożonych Stanów Zjednoczonych.
Filmowi oberwało się za naukowe przekłamania – nic nie wskazuje na to, że grożą nam stratosferyczne wiry ściągające na poziom ziemi kosmiczny mróz – ale o dziwo, choć wszedł na ekrany w 2004 roku, do dziś pozostaje unikatowy przez sam fakt, że problem globalnego ocieplenia podejmuje bezpośrednio. Wydawałoby się, że w miarę, jak zmiana klimatu postępuje, filmowcy będą się nią częściej inspirować. Ale stało się inaczej. Czy to dlatego, że tytułowe „pojutrze”, z którego dewastacji można w kinie mieć pewną frajdę, coraz wyraźniej okazuje się „jutrem”, a dla niektórych nieszczęśników już nawet „dzisiaj”?
Z wypuszczonych w ostatnich latach filmów kinowych obliczonych (czasem mylnie) na kasowy sukces, nie tylko Interstellar, Blade Runner 2049, czy Geostorm, ale także The Predator, Venom i Aquaman zahaczają o zmianę klimatu i szerzej kryzys środowiska naturalnego; niestety, przeważnie tylko po to, by wykorzystać temat jako pretekstowe rusztowanie pod mniej lub bardziej efektowne widowisko emocjonalne i wizualne. Spośród nich na plus wyróżnia się Avengers: Wojna bez końca z zeszłego roku. Dramat wyczerpujących się zasobów i przeludnienia napędza akcję i wybrzmiewa w dialogach wystarczająco wyraźnie, by dać do myślenia. Czy zapowiedziana na kwiecień kontynuacja pociągnie temat dalej, trudno powiedzieć, ale biorąc pod uwagę precedensy, równie trudno być optymistą.
Teraz za planetarny katastrofizm wzięli się Chińczycy. „Wędrująca Ziemia” według opowiadania tuza chińskiej fantastyki naukowej Liu Cixina (w Polsce do przeczytania w antologii Kroki w nieznane z 2014 r.) to największy tameczny katastroficzny film SF w dziejach, wabiący do kin tłumy i zgarniający prawie wszystkie możliwe gwiazdki. Wypuszczony piątego lutego, akurat na Chiński Nowy Rok wg kalendarza księżycowego, kiedy to setki milionów ludzi wracają z odległych miejsc pracy na święta, gra na toposie domu/rodziny/ojczyzny do oporu. W jednej z początkowych scen mowa (tak, mowa: głos z offu wszystko nam ładnie tłumaczy, niczym w filmie dokumentalnym) jest o suszach, powodziach i innych katastrofach, co pozwala przez mgnienie roić sobie, że film powie nam prosto w oczy prawdę o nas samych. Chwilę jednak później okazuje się, że to wszystko przez degradujące się i mające wnet eksplodować słońce, a niewinna ludzkość, co to na głowie kwietny ma wianek, pięknie się jedna, powołuje Zjednoczony Rząd Ziemski, i magią technologii rozpoczyna przemieszczanie planety ku nowemu układowi gwiezdnemu. Po drodze w grawitacyjne sidła chwyta Ziemię Jowisz, i rozpoczyna się przewidywalnie dramatyczna walka o przetrwanie, podczas której siorbiący przez plastikową słomkę z plastikowego kubka plastikowy napój widzowie mogą podziwiać skuty kosmicznym lodem Pekin i Szanghaj oraz śledzić perypetie spętanych więzami rodzinnymi bohaterów, aż do samego (to żaden spoiler) happy endu.
Kto zawsze krzywił się na hollywoodzkie produkcje, w których Amerykanie ratują świat, może dla odmiany pokrzywić się na ratujących świat Chińczyków. Po Amerykanach nigdzie nie ma ani śladu: z obcych nacji pojawiają się tylko trochę Rosjanie, w śladowych ilościach kilka narodów azjatyckich oraz europejskich (Zjednoczony Rząd Ziemski mówi po francusku) oraz Izrael. To dość przyjemna odmiana, bez dwóch zmian. Ostentacyjnie jednak ignorując Amerykę, film jest u amerykańskiej widowiskowej kinematografii zadłużony po same uszy. Dwa mocarstwa na przeciwległych brzegach Pacyfiku mają ze sobą zaskakująco wiele wspólnego, nie tylko w kwestiach produkowania (bo przecież nie tworzenia) kasowych przebojów kinowych. Wystarczyłoby podmienić obsadę i kilka nazw geograficznych, by cała historyjka nadawała się do odbicia od sztancy w kalifornijskiej Fabryce Snów.
Film pełen jest męczących stereotypów: Rosjanin na stacji kosmicznej pędzi samogon, Japończyk przed zrodzonym z desperacji samobójstwem rzewnie wspomina zupę miso, Chińczyk łaknie tylko powrotu na łono rodziny, itd. Efekty specjalne trzymają przyzwoity poziom, i niewiele więcej da się o nich powiedzieć. Humor jest typowo po chińsku slapstickowy. Struktura fabuły również jest typowa dla produkcji rodem z ChRL: jedna z pierwszych scen wraca przeklejona żywcem pod koniec, by dodać głębi. Sentymentalizm, patos, lukier. Ale najgorsze, to ta bezużyteczność robienia filmu o gasnącym słońcu i zamarzającej Ziemi, gdy mamy zupełnie inny – i realny – planetarny kryzys do rozwiązania: globalne ocieplenie.
Twórcy Pojutrza zdecydowali się pokazać spektakularny mróz, śnieg i lód jako konsekwencje zmiany klimatu. Piętnaście lat temu była w tym pewna świeżość i kreatywność. Dziś, gdy o kryzysie klimatycznym wiemy tak wiele więcej, ba, wręcz zaczynamy go doświadczać, te wizje zamrożonej Ziemi robią bardzo złą robotę. W porównaniu z widokiem obrosłych lodem martwych miast, gdzie ściągnięcie hełmu termicznego skafandra skutkuje błyskawicznym zamrożeniem twarzy, tych kilka stopni globalnego ocieplenia nie wygląda aż tak źle. A tymczasem to przecież właśnie owych kilka stopni ocieplenia to nasze rzeczywiste być albo nie być. Producenci „Wędrującej Ziemi” epatują wizją zjednoczonej ludzkości biorącej się za bary z wyimaginowanym olbrzymim wyzwaniem, poświęcając uwagę, czas, wysiłek i pieniądze wyssanemu z palca zagrożeniu gasnącego słońca, a jednocześnie sami uciekają od wzięcia się za bary z tematem autentycznego olbrzymiego wyzwania i zagrożenia: załamującego się na naszych oczach klimatu.
Kilka lat temu indyjski pisarz Amitav Ghosh pisał o niezdolności powieściopisarzy do podjęcia największego tematu w dziejach ludzkości: klimatycznej katastrofy. Literatura nadrabia jednak te zaległości, co widać w rosnącej popularności gatunku cli-fi (climate fiction). Kino, docierające do liczby widzów przekraczającej jakiekolwiek liczby czytelników, niestety nadal pozostaje w tyle.
W sytuacji, gdy media o katastrofach klimatycznych donoszą niechętnie i byle jak, system edukacji funkcjonuje w oparciu o przestarzałe programy nauczania, władze państwowe wolą mieć bieżące sprawy na głowie, a cywilizacja konsumpcyjna robi, co może, by reklamami, promocjami i ofertami zapchać nam umysły, chyba tylko w popularnych filmach i serialach jest szansa, by najważniejszy temat dotarł do jak największej liczby ludzi i pobudził nas do myślenia. W końcu do kin na superprodukcje najczęściej chodzi młodzież, która to w „jutrze” i „pojutrze” spędzi większość życia.
Jak na razie jednak masowa amerykańska i chińska kinematografia oferuje nam przybrany popcornem i napojami gazowanymi eskapizm. Dwa mocarstwa o największym wpływie na klimat, a co za tym idzie, na przyszłość ludzkości i całej biosfery, nie potrafią się nawet pojednać w zaoferowaniu narracji – opowiedzeniu historii – antropocenu.
A tymczasem stężenie dwutlenku węgla w powietrzu cierpliwie sobie rośnie.
Foto: Flickr, NASA Goddard Space Flight Center, CC BY 2.0.