Wraz z zakończeniem zimnej wojny świat popadł w pułapkę optymizmu. Przekonanie o całkowitym i ostatecznym triumfie liberalnej demokracji nad komunizmem zawładnęło sercami i umysłami elit politycznych państw Zachodu i USA. Po latach napięcia i skrupulatnego stosowania strategii odstraszania łatwo było uwierzyć w to, co napisał Francis Fukuyama w klasycznym już „Końcu historii”. Walka ideologiczna zakończyła się i nadszedł nowy, zupełnie inny jakościowo porządek międzynarodowy. Problem polega na tym, że w większości czytaliśmy Fukuyamę niewystarczająco uważnie i wybiórczo. Uwierzyliśmy w znaczenia, które słowom autora zostały jedynie dość arbitralnie przypisane.
Zachód nadpisał sobie to, że po ostatecznym, ideologicznym zwycięstwie liberalnej demokracji, rola hard power będzie się zmniejszać lub nawet całkowicie zaniknie, zastąpiona instrumentami z katalogu soft power. Oczekiwano i wierzono, że geopolityka w nikłym stopniu będzie determinowała postępowanie państw na arenie międzynarodowej. Dość naiwnie zakładano, że kraje, które wyszły z zimnej wojny przegrane, jak Rosja i Chiny, uznają swoją klęskę i przejdą nad nią do porządku dziennego.
Po odtrąbieniu zwycięstwa Zachód zamknął się w pułapce samozadowolenia. Zaczęto redukować wydatki na zbrojenia, dając tym samym wyraz gospodarczym ambicjom. Liberalizacja handlu, nieproliferacja broni nuklearnej, prawa człowieka i zmiany klimatyczne ustanowiły nową agendę porządku światowego, a jego jedynym gwarantem stały się Stany Zjednoczone. Postępujący równolegle, lawinowy wręcz wzrost współzależności gospodarczych uznano za potwierdzenie słuszności nowego podejścia. Ziściło się to, co zapowiadali pod koniec lat 80. XX w. Edward Luttwak i Richard Rosecrance: geoekonomia zajęła miejsce geopolityki w dyskursie na temat efektywnego realizowania interesów narodowych. Za klucz do światowej potęgi uznano handel, a nie siłę militarną. Jednym z najważniejszych celów większości rządów stało się podnoszenie konkurencyjności gospodarek narodowych i promocja rodzimych firm na arenie międzynarodowej. Gospodarcze powiązania sprawiły, że skłonność państw do prowadzenia między sobą walk znacznie osłabła. Sankcje ekonomiczne i embarga, niezależnie od tego, czy efektywne, czy nie, zepchnęły czołgi i myśliwce na bardzo daleki plan.
Jednak geopolityka nie ma się wcale tak źle. Skupieni na „Końcu historii” za mało uwagi przykładaliśmy do „Wielkiej szachownicy…”. Niechętnie słuchaliśmy Zbigniewa Brzezińskiego i Johna Mearsheimera. Tymczasem ten ostatni w 2011 r. – w artykule o realizmie strukturalnym – zauważa, że realizm (a tym samym i rola geopolityki w osiąganiu narodowych interesów) miał swój wielki powrót we wrześniu 2001 r. podczas ataków na World Trade Center. To właśnie to wydarzenie ostatecznie zakończyło dekadę optymizmu związanego z rozszerzaniem się demokracji na świecie i jej zwycięstwa nad innymi ideologiami. Później mieliśmy jeszcze kilka dowodów na żywotność geopolityki: fiasko wojny w Iraku, wojnę w Gruzji, rewizjonizm Iranu na Bliskim Wschodzie, systematyczne zwiększanie się chińskich wydatków na zbrojenia. Przez ponad dziesięć lat Zachód nie potrafił tego właściwie zinterpretować. Wierzył, że jego potęga ekonomiczna odstrasza tak samo skutecznie jak niegdyś atuty militarne.
Dopiero rosyjska reakcja na protesty na Majdanie wyrwała Zachód z tego zaślepienia. A tymczasem to tylko element układanki, który dopełnił obraz całej sytuacji. Zaborcza taktyka Kremla wobec krajów byłego ZSRR jest tylko jednym z najjaskrawszych przejawów potwierdzających tezę o nadal żywotnej roli geopolityki. Rosja od dawna wykorzystywała cały arsenał politycznych, ekonomicznych i militarnych środków, by podsycić wzrost konfliktów etnicznych w regionie euroazjatyckim. To, co się stało w Naddniestrzu, Abchazji, Południowej Osetii i do pewnego stopnia w Górnym Karabachu, jest rezultatem niezmąconej żadnym głębszym sprzeciwem społeczności międzynarodowej swobody działania Kremla w obszarze postsowieckim. Mści się na państwach zachodnich niedoprowadzanie spraw do końca i pozostawianie bez rozwiązania trudnych kwestii związanych z separatyzmami. Ambiwalentne podejście do kwestii nacjonalizmów posłużyło zaś za świetny argument przy aneksji Krymu.
Okazuje się, że kraje uznane za przegrane w zimnej wojnie wcale nie zaakceptowały status quo lat 90. XX w. Teraz z całą ostrością widać, jak życzeniowa i niedoszacowana była ta postawa. Postrzeganie świata przez pryzmat jego ładu pożądanego, a nie realnego przysłoniło Zachodowi fakt, że Rosja nie zmieniła swoich pryncypiów w polityce zagranicznej i że nie będzie biernie obserwowała zmniejszania się jej strefy wpływów o kolejne kraje, zwłaszcza takie jak Ukraina. Przejawem takiej misinterpretacji postawy Kremla była chęć rozszerzenia NATO jeszcze bardziej na wschód. Parafrazując pewne bardzo znane zdanie ukute w korporacji RAND na początku lat 90. XX w., gdy poszukiwano nowej tożsamości dla Paktu Północnoatlantyckiego, NATO chciało wyjść za bardzo out of area na Wschód i nie dostrzegło, jak wiele Rosja jest w stanie zaryzykować w obronie swoich interesów.
Podobnie trafnie nie oceniła sytuacji Unia Europejska, zapraszając Ukrainę do negocjacji umowy stowarzyszeniowej, i została zaskoczona przez militarny odzew Rosji. Nie twierdzę, że w obawie przed Rosją UE ma ugiąć kolana, robić uniki i rezygnować z tak perspektywicznych i ważnych relacji, jak te z Ukrainą. Jednak z całą pewnością powinna się lepiej przygotować na różne ewentualności ze strony Kremla i być zdecydowaną na jednolitą reakcję w obronie wspólnotowych interesów.
Argumentów przemawiających za nadal istotną rolą geopolityki w porządkowaniu systemu międzynarodowego nie można sprowadzać jedynie do wydarzeń na Ukrainie. Chiny również dążą do rewizji granic i ugruntowania swej międzynarodowej pozycji opierając się nie tylko na potencjale gospodarczym. Ich bardzo asertywna postawa wobec Japonii i wysp na Morzu Południowochińskim pozwala sądzić, że są gotowe na zastosowanie wszelkich militarnych środków dla ochrony swoich interesów i zdobycia dominacji nad tym morskim terytorium. Dzięki wieloletniemu, systematycznemu zwiększaniu wydatków na zbrojenia Chińska Republika Ludowa jest coraz lepiej przygotowana na każdą ewentualność. Iran z kolei wysyła jasne sygnały, co do swoich ambicji w regionie Bliskiego Wschodu i tego, że nie zamierza akceptować ograniczania swoich interesów pod dyktando garstki państw zachodnich.
Wzrost współzależności międzynarodowych i roli ekonomii są trendami nieodwracalnymi i trudno przecenić ich znaczenie zwłaszcza dla krajów rozwiniętych, dla których kondycja gospodarki i społeczne zadowolenie stają się istotniejsze niż kondycja armii. Nie można jednak zapominać, że istnieje bardzo duża grupa krajów, na czele z Rosją, Chinami i Iranem, które dążą do rewizji obecnego systemu i dla których polityka siły (power politics) stanowi nadal podstawę dla definiowania środków realizacji interesów na arenie międzynarodowej. Ich głównym celem nie jest, w przeciwieństwie do krajów zachodnich, utrzymanie status quo. Nie zakładają, że historia dobiegła końca, i widzą siebie w innej roli niż ta, którą im przypisano w latach 90. I co ważniejsze – są mocno zdeterminowane, by ją zmienić z korzyścią dla siebie.
Nie ulega wątpliwości, że wzrost znaczenia ekonomii i współzależności w stosunkach między państwami przyczynił się do stabilizacji znacznej części globu. Przyjmuje się, że kraje o wysokim stopniu rozwoju i mocno z sobą gospodarczo powiązane nie są skore do wchodzenia w otwarte konflikty zbrojne. Ich społeczeństwa, przywiązane do spokoju i poczucia bezpieczeństwa, nie zgadzają się na ponoszenie dotkliwych kosztów zaangażowania militarnego. Jeśli użyć teorii kręgów cywilizacyjnych Alvina Tofflera, są to kraje kręgu trzeciego, które w większości klasyczne konflikty zbrojne mają za sobą, a dobrobyt wywalczyły sobie już w XIX i XX w. Sytuacja między Ukrainą i Rosją jest inna, bo jest to starcie krajów kręgu drugiego. Środki militarne zaangażowane w kryzys we wschodniej Ukrainie oraz struktura obu armii zdają się potwierdzać tę tezę. Ponadto operują one głównie instrumentami z kategorii hard power, a cele są przede wszystkim geopolityczne. Rosja doskonale wie, jak prowadzić politykę i wykorzystać potencjał ekonomiczno-militarny do maksymalizacji celów. Na przestrzeni ostatnich co najmniej stu lat miała okazję wiele razy przetestować i dopracować swoją taktykę reagowania na takie kryzysy.
W zderzeniu z takim poziomem agresji i gotowości na otwarty konflikt kraje zachodnie nie bardzo jeszcze wiedzą, jak swoją siłę gospodarczą efektywnie wykorzystać, aby osiągnąć pożądany efekt – w tym przypadku odstraszyć Rosję od dalszej destabilizacji Ukrainy. Nie są skore do otwartej konfrontacji i nakładania dotkliwych sankcji w obawie przed stratami gospodarczymi – ich głównym wyznacznikiem sukcesu. W wypadku Ukrainy geoekonomia stała się niejako pułapką, wiążąc ręce państwom zachodnim w obliczu zagrożeń czysto geopolitycznych. Unaoczniła wiele problemów, które mają i w dalszym ciągu będą miały państwa rozwinięte, chcąc utrzymać wiodącą rolę w porządkowaniu środowiska międzynarodowego bez jasnej gotowości do użycia „wszelkich możliwych środków”.
Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje od świata zachodnich demokracji, że odpowiedzą w symetrycznie siłowy sposób na militarne poczynania Rosji. Eskalacja napięcia zbrojnego jest zawsze ostatecznością i jako taka powinna być poprzedzona szeregiem innych działań mających na celu przekonanie oponenta, że otwarty konflikt się po prostu nie opłaca. Jednym z takich działań jest nakładanie sankcji, ale napotyka ono mnóstwo przeszkód.
Należy pamiętać, że sankcje powinny być odpowiednio wyważone: na tyle dotkliwe, by przekonać państwo do zmiany postępowania, ale nie tak bolesne, by nie doprowadziły do sytuacji, w której państwo nimi obłożone dochodzi do wniosku, że wojna bardziej się opłaca. Z tego też powodu sankcje nie działają efektywnie w krótkim okresie i trudno się spodziewać rezultatów w ciągu dwóch miesięcy.
W świecie współzależności możliwość nakładania sankcji ekonomicznych wydaje się łatwiejsza. Ale jednocześnie ze względu na siłę ich oddziaływania sankcje mogą przynieść skutek odwrotny, to znaczy przekonać państwo, że wojna jest bardziej opłacalnym rozwiązaniem. Należy również pamiętać, że jest to broń obosieczna. W obliczu tak dużych zależności gospodarczych jakie istnieją między niektórymi krajami UE a Rosją sankcje mogą bardzo mocno dotknąć również i gospodarkę europejską. Niemniej słaba odpowiedź Brukseli na kryzys na Ukrainie jest sygnałem alarmowym. Nie umiemy wykorzystać jedynych akceptowalnych społecznie środków – sankcji gospodarczych – by uzyskać swe cele polityczne. Nie najlepiej to wróży na przyszłość.
Oczywiście, można argumentować, że Rosja znajduje się w niezaprzeczalnie lepszej pozycji, jeśli chodzi o prowadzenie polityki zagranicznej. Nie musi z nikim uzgadniać swoich celów ani środków do ich osiągnięcia. Silna pozycja w większości krajów Wspólnoty Niepodległych Państw zapewnia jej dominację na ogromnej części globu. Różnice stanowisk państw UE z łatwością może rozgrywać na swoją korzyść. UE, aby osiągnąć ten sam poziom oddziaływania na Rosję, musiałaby faktycznie działać jak jedno państwo pod silnym przywództwem wąskiej grupy polityków. Obecna służba zagraniczna UE nie jest w stanie zapewnić takiego podejścia nawet w minimalnym stopniu, a żmudne ustalanie stanowisk pomiędzy krajami kończy się wyborem najmniejszego zła. Rytm narzucają Niemcy, ewentualnie Francuzi i Brytyjczycy. Reszta krajów pokornie za nimi podąża, bo albo nie mają wyjścia (tak jak Polska, która sama wobec Rosji nic nie ugra), albo pozostają obojętne wobec wydarzeń na Ukrainie (Irlandia, Hiszpania, Włochy). Nie można tu mówić o maksymalizacji celów, ale jedynie o ich optymalizacji pod dyktando niektórych państw.
Idealną odpowiedzią UE na rosnące, rewizjonistyczne apetyty Rosji byłoby dalsze pogłębianie integracji, także w ramach traktatu handlowego z USA. Celem byłoby stworzenie przeciwwagi dla dużej zależności gospodarczej krajów UE od Rosji i tym samym umożliwienie bardziej asertywnego postępowania wobec agresywnej polityki Kremla. Atmosfera w UE, zwłaszcza podejście niektórych polityków i niechęć społeczeństw krajów członkowskich do ponoszenia kosztów dalszej integracji, nie nastrajają jednak optymistycznie.
Strategii i taktyki wojennej kraje uczyły się przez wieki, od postaci takich Sunzi, Karl Clausewitz, Kautilja, Basila Liddell Hart. Ostatnie ćwierćwiecze dobrobytu odzwyczaiło jednak państwa, a przede wszystkim społeczeństwa, od myślenia kategoriami siłowymi. Bez wątpienia to dobrze, bo mamy bezpieczniejszy świat, przynajmniej w obrębie demokracji zachodnich. Problem w tym, że ton obecnemu porządkowi międzynarodowemu narzucają kraje takie jak Rosja, Chiny i Iran, które do swojego dobrobytu dopiero dążą i cały czas posługują się metodami siłowymi. Należy przypuszczać, że będziemy świadkami narastania napięć międzynarodowych o podłożu geopolitycznym, a być może i erupcji konfliktów. Oczywiście, zaistnieją one na peryferiach rozwiniętego świata, ale tenże rozwinięty świat nie może przejść obok nich obojętnie, jeśli chce utrzymać swój międzynarodowy autorytet. Najlepiej, by wyciągnął lekcję z kontrskutecznego działania na zwłokę w sprawie Ukrainy i nauczył się efektywnie wykorzystywać swoją potęgę gospodarczą dla uzyskiwania swych (geo)politycznych celów.