Autor felietonów od dłuższego czasu zwraca uwagę na konieczność zmniejszenia udziału państwa w gospodarce – i to w obu rolach: podatkobiorcy i regulatora. Podkreśla on fałsz diagnozy obecnego, przedłużającego się kryzysu jako kryzysu wywołanego działaniami chciwych bankierów cieszących się nadmierną swobodą. Autor wskazuje on na długą serię badań wiążących obniżające się od dziesięcioleci tempo wzrostu gospodarczego z rosnącym (również od co najmniej pięciu dekad) udziałem wydatków publicznych w gospodarce. Bez głębokich cięć wydatków publicznych w ciągu najbliższych 5-10 lat gospodarki świata zachodniego przejdą z obecnej fazy bardzo niskiego wzrostu PKB do fazy stagnacji.
Takie, trudne do politycznego „przełknięcia”, redukcje i reorganizacje wydatków publicznych, a zwłaszcza największej ich części, czyli „socjalu”, mieć będzie rozliczne korzystne efekty prowzrostowe. Wskazują na to porównania poziomu życia w gospodarkach komunistycznych i tych krajach postkomunistycznych, jak np. Polska, w których dokonano skutecznej transformacji systemu politycznego i gospodarczego. Porównania wzrostu produkcji i konsumpcji w krajach Południa, które znacznie zmniejszyły kontrolę państwa nad gospodarką (w ostatnich dziesięcioleciach: Chiny i Indie) są spektakularnymi dowodami takich właśnie korzyści.
Wśród bogatych krajów Zachodu niewiele znaleźć można pozytywnych przykładów, ale warto wspomnieć Szwecję i Finlandię. Każde z tych państw przeszło przez kryzys wzrostu gospodarczego, wywołany głównie nadmiernym ciężarem państwa opiekuńczego („socjalu”) oraz nadmiarem regulacji. Kraje te przeszły ostrą kurację „odchudzającą” ów „socjal” i w następstwie powyższego ich gospodarki rosną może nie imponująco, ale nieco szybciej niż gospodarki większości krajów europejskich nadal zwiększających wydatki publiczne. Prywatne jest zawsze bardziej efektywne niż publiczne, na którą to wielokrotnie udowodnioną tezę zamykają oczy piewcy majstrowania państwa przy gospodarce. Także ci świeżo nawróceni na tę „nowo-starą” religię. Żeby nie było nieporozumień: religię, nie wiedzę…
Ale te oczywiste korzyści ze zmniejszenia udziału państwa w PKB stanowią tylko część możliwych do uzyskania korzyści. Kolejną stanowią korzyści deregulacji. Deregulację należy rozumieć szerzej niż tylko zdjęcie z sektora prywatnego nadmiaru kosztów związanych z koniecznością dostosowywania się do zalewu regulacjami rozmaitego rodzaju. Dotykają one głównie małe i średnie przedsiębiorstwa, które – jak wynika np. z badań w Holandii – w przeliczeniu na jednego zatrudnionego ponoszą koszty 5-6 razy wyższe.
Wyobraźmy sobie jaką obniżkę kosztów i wzrost wydajności można by osiągnąć, gdyby np. zmniejszyć publiczne wydatki na tzw. sferę budżetową. Słabo postrzega się bowiem fakt ogromnych obciążeń czasowych, a więc i efektywnościowych, które wynikają z tego, iż wydaje się tam „publiczne pieniądze”. A tych trzeba przecież strzec jak oka w głowie: sprawdzać, weryfikować, kontrolować, itp., bo to przecież nasze wspólne pieniądze (pisząc otwartym tekstem: zabrane nam w majestacie prawa…).
W Szwecji np. w latach 1975-2005 liczba pacjentów przyjmowanych przez lekarza w czasie (standardowego) dyżuru zmniejszyła się z dziewięciu do czterech. Lekarze mają większe trudności w diagnozowaniu? Szwedzi stają się coraz bardziej chorowici? Ani jedno, ani drugie. To troska biurokracji i polityków, by „nasze wspólne” pieniądze nie były niewłaściwie wydawane, narzuca lekarzom rosnące obowiązki dokumentacji ich działań.
Nawet bez postępu w wyposażeniu technicznym i w podaży coraz lepszych leków, podwojenie wydajności pracy lekarzy, gdyby ludzie płacili za leczenie swoimi prywatnymi pieniędzmi, byłoby tylko powrotem do sytuacji sprzed dziesięcioleci! Sytuacja w szkolnictwie czy w badaniach naukowych jest podobna do tej w ochronie zdrowia. Ograniczenie państwa opiekuńczego okazać się mogłoby czynnikiem obniżki kosztów i wzrostu wydajności także w sferze budżetowej, wydającej nieumiarkowanie nasze pieniądze…