Budowanie pozytywnych relacji z muzułmanami wydaje być się dzisiaj jednym z najważniejszych tematów dla europejskich społeczeństw. Należy przy tym wyraźnie podkreślić jedną rzecz: pokojowe współżycie z wyznawcami Allaha wymaga olbrzymiej pokory od obu stron. Tak samo jak nie można zezwalać na kierowanie agresji przeciwko muzułmanom, nie należy bagatelizować realnych problemów stwarzanych przez tę społeczność.
11.09.2001 – przełom w mentalności
Dziewięć lat temu doszło do wydarzenia bez precedensu w historii najnowszej. Już wcześniej wiadomo było o działalności różnych grup terrorystycznych, wszystkie jednak stosowały podobne metody działania – głównie zamachy bombowe i porwania, które – oczywiście – wzbudzały niepokój, jednak nie oddziaływały na powszechną świadomość bardziej niż inne akty przemocy. Dantejskie sceny w Irlandii Północnej rozgrywały się w czasach kiedy obieg informacji nie był tak szybki jak teraz, rzadziej można było również oglądać relacje bezpośrednio z miejsca zdarzeń. Dodatkowo, terror był najczęśćiej skierowany przeciwko wybranym jednostkom lub grupom, zwykle przedstawicielom władzy. Rzadko kiedy osoby postronne padały, przykładowo, ofiarami ETA. Porwanie i zabójstwo Aldo Moro było wielkim szokiem dla włoskiego społeczeństwa i całego „wolnego świata”, jednak, dla większości ludzi Irlandia, Włochy czy Hiszpania były gdzieś daleko, za „żelazną kurtyną”. Nie znajdowały się raczej w centrum uwagi, tak samo jak dzisiaj nie znajduje się w nim zdominowany przez gangi Meksyk, objęta partyzancką wojną Kolumbia, niespokojna granica ormiańsko-azerska czy pogrążające się w nieudolnych, despotycznych rządach Zimbabwe.
Upadek żelaznej kurtyny, stopniowe otwieranie granic i rozwój nowoczesnych mediów obudził w nas większą wrażliwość na sprawy innych państw – przynajmniej tych o których się mówi w mediach. Szybki obieg informacji o zamachu na World Trade Center i Pentagon (szczególnym znakiem czasów wydaje się być pochodzenie słynnego nagrania przedstawiającego walące się wieżowce – nie zrobiła go żadna z wielkich stacji, lecz grupa turystów kręcących film pamiątkowy z wycieczki do Nowego Jorku), połączony z obszernymi relacjami z miejsca tragedii, wydaje się być jedną z głównych przyczyn dla których informacje o sytuacji w Stanach Zjednoczonych były dla nas tak wielkim szokiem. Nie bez znaczenia była również niekonwencjonalna forma zamachu, uderzająca do wyobraźni.
Jedno jest pewne – mieszkańców świata Zachodu ogarnęło wówczas poczucie przerażenia. Na ich oczach zniszczone zostały jedne z najbardziej okazałych budowli w najpotężniejszym kraju świata. W tej sytuacji naturalną reakcją było dążenie do wzmocnienia bezpieczeństwa w swoim najbliższym otoczeniu. W takich chwilach najłatwiej jest szukać oparcia u innych ludzi – najlepiej u tzw. „swoich”, którzy z całą pewnością czują to samo co my. Jednocześnie zaczyna się wówczas, bardziej lub mniej świadome, szukanie „onych”. „Oni” są źli, to „oni” zabili „naszych”… Dla prostych ludzi sprawa jest oczywista – zamachu dokonała organizacja muzułmańska, więc „onymi” są wyznawcy islamu – w USA odnotowano tuż po zamachach zwiększoną falę agresji wobec tej grupy, utemperowaną przez prezydenta Busha, który „onych” wskazał nie w Ameryce, lecz w dalekim Afganistanie. Bez wątpienia jednak dzień 11 września stanowił przełom w relacjach między muzułmanami a przedstawicielami cywilizacji Zachodu. Już wcześniej dostrzegano istnienie islamskiego fundamentalizmu. Wielkim szokiem było zamordowanie izraelskich sportowców przez Czarny Wrzesień podczas igrzysk olimpijskich w Monachium. Z niepokojem patrzono na upadek reżimu Pahlaviego i wprowadzenie islamskiego ustroju w Iranie. Nigdy jednak nie nadawano islamizmowi rangi głównego zagrożenia. Terror organizacji palestyńskich był postrzegany wyłącznie w kontekście konfliktu arabsko-izraelskiego – nie zmieniały tego nawet porwania samolotów w krajach zachodnich. Nacjonalistyczne podłoże palestyńskich organizacji sprzyjało postrzeganiu ich w kontekście innych nacjonalistycznych ugrupowań terrorystycznych. Fundamentalizm islamski wydawał się być problemem lokalnym, sprawą dotyczącą wyłącznie mieszkańców Bliskiego Wschodu. Wierzono przy tym w skuteczność nieuchronnej asymilacji muzułmańskiej ludności osiedlającej się w Europie. W wierze tej była pewna nutka europocentryzmu, przekonania o tym że europejska kultura jest tak wspaniała iż każdy, bez wyjątku, ją zaakceptuje – wystarczy tylko dać mu okazję do poznania naszych dobrodziejstw. Dosyć szybko okazało się jak powierzchowne jest takie wyciąganie takich wniosków.
Błędem byłoby uznanie wydarzeń z 11 września za jedyny powód wzrostu nastrojów antyislamskich. Jeden akt terroru, nawet tak tragiczny w skutkach, to za mało aby wzbudzić nienawiść do olbrzymiej i, w istocie, zróżnicowanej grupy ludności. Już w 1993 roku Samuel Huntington ostrzegał o nieuchronnym „zderzeniu cywilizacji”. Mniej więcej od połowy lat 90. można odnotować wzrost napięcia w relacjach Zachodu ze światem islamu. Poczucie zagrożenia, spowodowane inwazjami wielkich mocarstw – najpierw ZSRR na Afganistan, potem USA na Irak – zostało skumulowane przez islamskich radykałów, głoszących czarno-białą wizję świata, atrakcyjną dla mieszkańców regionu traktowanego jako przedmiot międzynarodowej polityki. Przez długi czas największa z raykalnych organizacji, Al-Kaida, była postrzegana przede wszystkim jako ugrupowanie anty-amerykańskie. 11 września 2001 był na pewno pod tym względem datą symboliczną – aczkolwiek przełom dotyczył wyłącznie naszego postrzegania świata islamu. Nic się bowiem w samych muzułmanach radykalnie nie zmieniło.
Muzułmanie – „oni” czy „nasi”?
Budowanie pozytywnych relacji z muzułmanami wydaje być się dzisiaj jednym z najważniejszych tematów dla europejskich społeczeństw. Należy przy tym wyraźnie podkreślić jedną rzecz: pokojowe współżycie z wyznawcami Allaha wymaga olbrzymiej pokory od obu stron. Tak samo jak nie można zezwalać na kierowanie agresji przeciwko muzułmanom, nie należy bagatelizować realnych problemów stwarzanych przez tę społeczność. Szczególnie ważna z polskiego punktu widzenia jest analiza polityki władz francuskich, brytyjskich, szwedzkich czy niemieckich względem muzułmanów w celu wyeliminowania popełnianych przez te kraje błędów. Polityka Francji czy Niemiec prowadzi w oczywisty sposób do antagonizowania społeczeństwa – muzułmanie, żyjący w sporej mierze dzięki wsparciu opieki społecznej, tworzą getta, w których kumulują się wszelkie frustracje. Jednocześnie, „rdzenne” społeczeństwo ma pretensje o trzymanie na swoim terytorium tych, których uważają za „nierobów”. Części muzułmanów udaje się wybić i osiągnąć wysokie stanowiska, wielu jednak pozostaje na uboczu, przyczyniając się tym samym do budowy negatywnego stereotypu.
Warto przy tym zaznaczyć że zachowanie muzułmanów jest zasadniczo typowe dla każdej społeczności. Wszędzie, nawet w najbogatszych społeczeństwach, występuje margines społeczny. Jednak tzw. „menel” będzie po prostu swojskim menelem, natomiast mieszkaniec getta będzie postrzegany jako obcy, którego należy się bać. Płynie z tego prosty wniosek – nie jest dobrą zasadą sprokurowanie masowej migracji ludzi z krajów biedniejszych, szczególnie tych o odmiennej kulturze. Polityka imigracyjna państwa nie może być, oczywiście, zbyt restrykcyjna, należy jednak zadbać o to aby ludzie przybyli z innych krajów znajdowali swoje miejsce w społeczeństwie. Paradoksalnie, na korzyść Polski działa tutaj fatalny stan naszego budżetu – nie stać nas na programy socjalne podobne do tych które stosowali chociażby Niemcy w celu sprowadzenia jak największej ilości gastarbeiterów. Imigranci osiadli w Polsce są na ogół zdolni do życia na własny rachunek, stąd nie należy się spodziewać – szczególnie wobec ich liczebności – wzrostu negatywnych emocji na tle etnicznym. Są jednak społeczności które mogą być punktami zapalnymi. Mowa tu o Czeczenach i Romach, którzy w sporej części żyją w uzależnieniu od państwowych pieniędzy. Bez mądrego programu rozwiązania tego problemu, w przyszłości może być to problem. Czeczenów i Romów jest co prawda w Polsce mniej niż muzułmanów w krajach zachodniej Europy, jednak kultywowanie takich praktyk będzie miało negatywne skutki w przyszłości. Może się bowiem zdarzyć (za 15, 20 czy może 30 lat – ciężko prorokować) że potrzebny nam będzie duży napływ siły roboczej. Prawdopodobnie wystarczyłaby imigracja Ukraińców i Białorusinów, których imigracja nie stwarza większych problemów, błędem byłoby jednak zamykanie się na przybyszy z krajów muzułmańskich. Warto pomyśleć nad sensowną polityką, która zniweluje ryzyko stworzenia w naszym kraju nowego siedliska społecznej frustracji.
Co się zaś tyczy samej religii, nie można mówić w praktyce o jednym islamie. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie że jest tyle islamów ile muzułmanów. W przeciwieństwie do znanego nam katolicyzmu, w islamie nie ma silnej hierarchii z jednym, nieomylnym w sprawach wiary najwyższym kapłanem. Islam może być wykorzystany do budowy absolutystycznej monarchii, jak w Arabii Saudyjskiej. Ten sam islam może być wyznawany w krajach o względnie dużym zakresie swobód obywatelskich, jak Turcja, Azerbejdżan czy Bośnia. Wiele problemów występujących w krajach muzułmańskich są typowe dla państw Trzeciego Świata. Sam fakt istnienia islamu nie wyklucza też rozwoju ideologii ograniczających jego wpływ na sprawy państwowe. Za islamskiego fundamentalistę ciężko uznać dawnego dyktatora Iraku Saddama Hussajna, ambiwalentny stosunek do islamu cechuje również reżim panujący od dawna w Syrii, zorientowany bardziej na ideę arabskiego nacjonalizmu. W Libanie natomiast, oprócz ośrodków Hezbollahu, istnieją dyskoteki i inne przybytki.
Sam islam nie jest więc zagrożeniem. Nie należy się bać budowy meczetu w Warszawie, ani w żadnym innym polskim mieście. Błędem jest jednak obarczanie „polskiej nietolerancji” winą za kontrowersje wokół tej inwestycji. Spory o budowę meczetu w Strefie Zero świadczą dobitnie o tym że nie jest to problem narodowy, lecz kwestia starcia dwóch kultur. Było od początku jasne że budowa islamskiego centrum w takim miejscu zostanie przyjęta negatywnie, zaś niektóre wypowiedzi jego fundatora są co najmniej kontrowersyjne (jak np. uznanie bin Ladena za „wytwór amerykańskiej polityki”). Jednak amerykański spór o meczet zaczyna przypominać pod względem merytorycznym polski konflikt o krzyż. Na boczny tor zostaje zepchnięta dyskusja o tym czy postawienie takiej budowli w tamtym miejscu jest działaniem taktownym – ruch przeciwników meczetu zamienia się w ruch przeciwników meczetów. Tezy o meczetach jako wylęgarniach żywych bomb są mocno niesprawiedliwe. Zaplanowane na 11 września przez pastora z Florydy palenie Koranu, do którego ostatecznie nie doszło, byłoby przejawem intelektualnego barbarzyństwa. Jedynym skutkiem takiego działania byłby wzrost agresji ze strony radykałów. Pamięć o ofiarach barbarzyńskiego aktu nie może się przerodzić w festiwal agresji. Potrzebny jest dialog, wspieranie tych muzułmanów którzy są w stanie uczyć swoich współwyznawców właściwego odczytania świętej księgi. Jej nieznajomość sprawia że zwykły muzułmanin może łatwo uwierzyć w wątpliwej jakości interpretacje czynione przez radykałów.
Nasze grzechy
Wielkim problemem ze strony tzw. świata Zachodu jest niedostrzeganie umiarkowanych muzułmanów. Zbyt łatwo, pamiętając o World Trade Center, zapominamy o szczerym potępieniu tych zamachów przez większość muzułmańskich środowisk. Terroryzm islamski jest problemem nie tylko dla nas. Zmęczone islamskim terrorem są społeczeństwa Iraku i Afganistanu. Zamachy dają się we znaki mieszkańcom Egiptu, Pakistanu czy Algierii. Islamski fundamentalizm jest naszym wspólnym problemem. Rozsądna walka z nim może być dobrym czynnikiem integrującym kulturę zachodnią z islamską.
Nie uczynimy postępu bez zrozumienia dwóch podstawowych spraw:
Po pierwsze, z islamem nie należy walczyć. Walka z islamem samym w sobie jest niczym innym jak wspieraniem fundamentalistów.
Po drugie, ignorowanie rzeczywistych zagrożeń, tolerowanie społecznych problemów i zasłanianie się filozofią antyrasizmu, jest niczym innym jak otwieraniem drogi do władzy wszelkiej maści ksenofobom. Sukces Frontu Narodowego czy Partii Wolnośi dobitnie świadczy o prawdziwości tej tezy.
Zrozumienie tych zasad wydaje się być kluczem do rozwiązania większości problemów. Do kwestii islamu i muzułmanów należy podchodzić pamiętając o obydwu – w przeciwnym wypadku pogorszymy tylko sprawę. Skupiając się na zwalczaniu islamu, dajemy broń do ręki fundamentalistom – zwalczając natomiast wszelką krytykę obecnej sytuacji, wzmacniamy pozycję tych którzy na tej krytyce zbudują swoją pozycję. Przypuszczalnie, będą to środowiska silnie ksenofobiczne, z wieloma niebezpiecznymi pomysłami. Wzmacnianie tego typu tendencji nie jest żadnym zwalczaniem rasizmu, tylko jego nieświadomym podsycaniem. Nie służy to ani budowie społeczeństwa otwartego, ani szeroko rozumianej wolności.