Wystąpienie Michaela J. Abramowitza na Igrzyskach Wolności 2018.
[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]
Mówienie o wolności słowa w tym miejscu jest szczególnie uzasadnione – jesteśmy przecież w Łodzi, w mieście, które wielu Europejczyków, począwszy od początku XIX wieku, nazywało ziemią obiecaną. Łódź stała się domem dla wielkiej różnorodności narodów i rozmaitych ludzi. A różnorodność poglądów i tolerancja dla tych różnic są częścią fundamentu wolności.
Wolność słowa i wolność prasy to idee zakorzenione w liberalizmie będącym jednym z najważniejszych wkładów Europy w światowe dziedzictwo. Liberalizm, którego początki sięgają XVI i XVII wieku, przyniósł zobowiązanie wobec indywidualnych praw i wolności – nie tylko dla potężnych. Przyniósł światu ideę, że wolność jednostki jest ważniejsza niż władza państwa. A wolność jednostki obejmuje wolność wypowiedzi, wyrażania siebie. To wolność prasy do patrzenia władzy na ręce. Wolnością jest rozliczanie premiera lub głowy państwa.
Żałuję, ale nie mogę wam powiedzieć, że poparcie dla tych ideałów jest silne, a najnowsze tendencje w zakresie wolności słowa, a zwłaszcza wolności prasy, są pozytywne. Nie są.
Doświadczamy niebezpiecznego, przyspieszającego odwrotu od praw podstawowych, które zostały zabezpieczone ogromnym wysiłkiem przez ostatnie 70 lat, od roku 1945. Ten odwrót następuje na każdym kontynencie. Przez 12 ostatnich lat rokrocznie było więcej krajów, które ograniczały prawa polityczne i swobody obywatelskie, niż tych, które je udoskonalały, jak wynika z naszego rocznego sprawozdania Wolność na świecie, które ocenia stan praw politycznych i swobód obywatelskich w każdym kraju globu.
Coraz więcej przywódców – prezydentów, premierów i przynajmniej jeden książę koronny – bez wyraźnego wstydu robi wszystko, co w ich mocy, by ograniczyć wolność prasy i wolność słowa.
W niektórych przypadkach nawet nie próbują ukryć swoich wysiłków. Starają się uciszyć krytyków, właściwie każdy niezależny głos, który może pobudzić opinię publiczną.
Rosja i Chiny są pionierami w zakresie niektórych najbardziej skutecznych, wyrafinowanych i bezwzględnych taktyk przeciwko wolnemu słowu i niezależnym mediom. Ale do tego zagłuszenia prasy – przez groźby, aresztowania, presję finansową, podżeganie i inne, jeszcze gorsze metody – nie dochodzi tylko w państwach autorytarnych. W różnych formach następuje również w demokracjach takich jak Polska, Węgry, Filipiny i, co z żalem muszę przyznać jako były dziennikarz „The Washington Post”, także w Stanach Zjednoczonych, które dały światu jedną z naszych największych gwarancji wolności prasy – 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Ten kryzys ma wiele wymiarów, które spróbuję dzisiaj naświetlić: wymiar finansowy, technologiczny i kulturalny. Ale musimy zacząć od najbardziej palącego problemu: fizycznego zastraszania dziennikarzy. Wiąże się to z chęcią niektórych z najpotężniejszych przywódców na świecie do sankcjonowania morderstwa reporterów za zwykłe wykonywanie swojej pracy.
Arabia Saudyjska nigdy nie była uważana za demokrację. Niedawno to państwo zamordowało saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego w Turcji. W swoim, jak się niestety okazało, ostatnim felietonie, opublikowanym po jego śmierci przez „The Washington Post”, wskazał on na kryzys wolności słowa w świecie arabskim. Wcześniej czytał nasze sprawozdanie Wolność na świecie i przytoczył niektóre z jego ustaleń.
Dżamal Chaszukdżi zauważył, że w świecie arabskim istnieje tylko jeden kraj, który Freedom House sklasyfikował jako „wolny”. Tylko trzy zostały sklasyfikowane jako „częściowo wolne”. Pozostałe 11 krajów świata arabskiego to kraje „niewolne”. „Arabowie żyjący w tych krajach – pisał Chaszukdżi – są albo niedoinformowani, albo wprowadzani w błąd. Nie są w stanie odpowiednio zająć się kwestiami dotyczącymi regionu i ich codziennego życia, a tym bardziej ich publicznie omawiać. Narracja prowadzona przez państwo dominuje nad psychiką publiczną i chociaż wielu w nią nie wierzy, zdecydowana większość społeczeństwa pada ofiarą tej fałszywej narracji”.
W raportach Freedom House Arabia Saudyjska otrzymywała najniższą możliwą ocenę praw politycznych przez prawie 30 kolejnych lat. Dżamal Chaszukdżi został zamordowany za zwrócenie uwagi na ten brak wolności.
To, że dyktatorzy mogą sięgać poza granice kraju, aby uciszyć swoich krytyków, powoduje nieobliczalne konsekwencje.
Zapewniam was, że dziennikarze na całym świecie chcą zobaczyć, jak USA i inne demokracje reagują na to oburzeniem. Wystarczy jedno tego rodzaju morderstwo, które jest bezkarne, aby na wiele lat ograniczyć wolność prasy.
Musimy także pamiętać, że Chaszukdżi jest tylko jedną z twarzy w całej fali fizycznych represji wobec dziennikarzy o zasięgu globalnym. Nasze dane sugerują, że bezpieczeństwo dziennikarzy w ostatniej dekadzie znacznie się pogorszyło. Według Komitetu Ochrony Dziennikarzy od 1992 roku zabito ponad 1,3 tys. dziennikarzy, 45 w tym roku. W 2017 roku uwięziono 262 dziennikarzy. Turecka grupa do spraw wolności prasy P24 donosi, że 176 dziennikarzy jest więzionych w Turcji, której prezydent starał się zdobyć uznanie za ujawnienie przestępstwa saudyjskiego we własnym kraju.
W obliczu takich zagrożeń dziennikarze wykazują niesamowitą odwagę. Jelena Miłaszyna, rosyjska dziennikarka, w 2017 roku wyjechała do Czeczenii jako reporterka „Nowaja Gazieta”, jednego z ostatnich niezależnych tytułów w Rosji. W ostatnich latach zamordowano sześciu dziennikarzy tej gazety. Anna Politkowska została zabita pod swoim mieszkaniem w Moskwie w 2006 roku po latach relacjonowania masowych, bezlitosnych naruszeń praw człowieka w Czeczenii.
Jelena Miłaszyna, dzięki swojej reporterskiej podróży do Czeczenii, znalazła, a następnie opublikowała dowody na to, że czeczeńskie władze zatrzymały setki ludzi, których jedynym występkiem było podejrzenie o homoseksualizm. Wielu mężczyzn było torturowanych. Niektórzy zostali zamordowani. Po opublikowaniu materiału Jelena na pewien czas opuściła Rosję z troski o własne bezpieczeństwo. Kiedy ją ostatnio widziałem, planowała kolejną podróż reporterską do Czeczenii.
Amerykański dziennikarz Rob Hiaasen to kolejna osoba, która brała sobie do serca wolność prasy, jednak w nieco mniej dramatyczny sposób. Rob przez kilka dekad pracował jako dziennikarz prasowy, a następnie jako redaktor. Wspierał młodych reporterów, był w tym dobry i wnosił do swojej pracy poczucie humoru. Kiedyś opisał swoją wymarzoną pracę w ten sposób: „Chciałbym otrzymać wynagrodzenie za okazjonalną zabawną uwagę lub po prostu za pojawienie się punktualnie i roznoszenie ciasteczek od czasu do czasu”. Znacznie umniejszał własną sprawozdawczość, twórczość, a także wpływ, jaki miał na społeczność.
Rankiem 28 czerwca 2018 roku Rob pojawił się na czas w redakcji „Capital Gazette”, dziennika z Annapolis, w stanie Maryland, pół godziny drogi od Waszyngtonu. Po południu człowiek od wielu lat niechętny wobec tej gazety zabił Roba i czterech innych pracowników redakcji.
Jakkolwiek straszne, epizody te są zaledwie najbardziej widocznymi przejawami globalnego ataku na wolność prasy, który jest o wiele bardziej podstępny i dalekosiężny niż wtedy, gdy praktykowałem dziennikarstwo w „The Washington Post” w latach 80., 90. i na początku XXI wieku. Do nowych zagrożeń dla wolności prasy należy zaangażowanie armii internetowych trolli przeciwko głosom krytykującym władzę, prowadzenie wojny gospodarczej przeciwko krytycznym serwisom informacyjnym oraz nieprzerwane i skrupulatne atakowanie dziennikarstwa opartego na faktach, oskarżania go o bezprawność lub określanie podanych przez nie informacji jako fake news.
Te oczerniające kampanie zasadniczo podważyły publiczne zaufanie do mediów i zrozumienie kluczowej roli niezależnej prasy jako bastionu oporu przeciwko nieograniczonej władzy państwowej.
Kiedy Freedom House w 2018 roku badał opinię publiczną na temat postaw wobec demokracji w Stanach Zjednoczonych, okazało się, że trzech na czterech Amerykanów nie ma zaufania do mediów. Według innego sondażu trzech na czterech Amerykanów uważa, że „tradycyjne główne źródła wiadomości podają informacje, o których wiedzą, że są fałszywe, sfabrykowane lub celowo wprowadzające w błąd”.
Takie opinie są prawie na pewno podobne w skali globalnej: ankiety przeprowadzane przez najbardziej szanowaną organizację badającą opinię społeczną w Afryce – Afrobarometr – potwierdzają ten bardzo niepokojący trend. Po obserwacji 26 krajów afrykańskich instytucja stwierdziła, że odsetek społeczeństwa popierającego wolność prasy spadł w ciągu ostatnich siedmiu lat z 57 proc. – stanowiących większość – do zaledwie 46 proc. Liczba osób popierających kontrole rządowe wzrosła do 49 proc.
Jest to wymiar problemu, który najbardziej mnie niepokoi. Jeśli społeczeństwo postrzega prasę jako kolejną grupę interesu, a nie jako instytucję, która odgrywa ogromną rolę w ochronie naszych swobód, przyszłość demokracji będzie ponura. Oczerniające kampanie zasadniczo podważyły publiczne zaufanie do mediów
Jak znaleźliśmy się w tym miejscu? Nasze problemy oczywiście nie zaczęły się od Donalda Trumpa, Jarosława Kaczyńskiego czy Viktora Orbána. Narastały od dziesięcioleci.
Należy wspomnieć o różnych czynnikach, między innymi o silnej politycznej polaryzacji, która pozwoliła cynicznym politykom zdobywać punkty, atakując media.
Najważniejsza była dramatyczna transformacja branży medialnej, która rozpoczęła się w latach 90. wraz z rozwojem internetu i gigantycznymi platformami technologicznymi, które osiągnęły globalny zasięg. Po wzięciu udziału w konferencji technologicznej wysokiego szczebla w 1992 roku mój przyjaciel i były współpracownik Robert Kaiser, były redaktor naczelny „The Washington Post”, napisał w 1992 roku proroczy list do naszego wydawcy, przewidując eksplozję mocy obliczeniowej, rozwój multimediów i przesunięcie czytelników do internetu. Podobnie jak wielu z nas Bob widział to ogólnie jako zjawisko pozytywne.
Kaiser napisał: „Nie marzę o świecie (ani się go nie obawiam), w którym komputery zastąpiły drukowane słowo, a także nas. Nie znalazłem na tej konferencji nikogo, kto by przewidywał upadek prasy. Nikogo. Wszyscy widzieli dla nas ważne miejsce”.
Myślę, że teraz jest jasne, że to, co wszyscy powszechnie uważaliśmy za technologię wyzwalającą, miało ogromne – i jeśli niekontrolowane, to potencjalnie katastrofalne – konsekwencje dla przyszłości ludzkiej wolności.
Nie jestem promotorem niesłusznej nostalgii. Stare czasy amerykańskiego dziennikarstwa nie zawsze były takie dobre. Było zaledwie kilku gatekeeperów masowej opinii, a wiele ważnych głosów zostało pominiętych w rozmowach głównego nurtu, od kobiet i przedstawicieli mniejszości rasowych po ważne osobistości z prawej i lewej strony. Internet udostępnił dziennikarzom narzędzia do wyszukiwania tematów – narzędzia niewyobrażalne w czasach, gdy zaczynałem pracę w dziennikarstwie w latach 90. – i stworzył globalną publiczność dla efektów ich pracy. Liczba osób mających dostęp do dziennikarstwa „The Washington Post” i niezliczonych innych tytułów na całym świecie gwałtownie wzrosła w ciągu ostatniej dekady dzięki zasięgowi internetu.
Ale w centrum uwagi zaczynają się pojawiać wyraźne i palące zagrożenia dla wolności zmieniającego się krajobrazu medialnego. Osobisty przykład ilustruje poważne problemy. Przez większą część mojej kadencji jako korespondenta „The Washington Post” z Białego Domu, Facebook był tylko małym przedsiębiorstwem, a Twitter nie istniał jako platforma społecznościowa. Najważniejszą rzeczą, o której myślałem każdego dnia, było to, co mógłbym napisać do gazety następnego ranka. Główną krytyką, z którą mogłem się spotkać, był telefon od rozgniewanego urzędnika Białego Domu albo od czytelnika lub – pod koniec mojej kadencji – paskudny komentarz na stronie internetowej „The Washington Post”. A co musiał znosić Dżamal Chaszukdżi w ostatnim roku życia po tym, jak został publicystą „The Washington Post”? Otóż saudyjski książę koronny Muhammad ibn Salman stworzył armię trolli internetowych z rozkazem ataku na Chaszukdżiego oraz inne wpływowe osobistości, które krytykowały przywódców królestwa. Każdego ranka, jak donosił „The New York Times”, Chaszukdżi budził się, by na swoim telefonie komórkowym sprawdzić, jakie demony zostały obudzone podczas jego snu. Jeden z jego przyjaciół powiedział „Timesowi”: „Poranki były dla niego najgorsze, ponieważ budził się przy internetowym ekwiwalencie wojennego ostrzału”.
Żaden szanujący się dziennikarz nie oczekuje braku krytyki, powinien niezwłocznie i otwarcie przyznawać się do błędów. Ale skalkulowane cyberataki, takie jak te skierowane przeciwko Chaszukdżiemu, to inny rząd wielkości. Mają one na celu nie tyle korygowanie błędów, ile zastraszanie i uciszanie. I stały się częścią podręcznika działań, który pozwala autorytarnym przywódcom wykorzystać narzędzia i otwartość internetu, aby podważyć demokrację.
W tym nowym medialnym porządku Rosja i Chiny są liderami w dziedzinie kontroli mediów, propagandy, dezinformacji i manipulacji online, wykorzystując narzędzia i taktyki, które są kopiowane przez autokratów na całym świecie, nie wspominając już o kilku pozornych przywódcach demokratycznych.
Właśnie dzięki kluczowemu znaczeniu wolność prasy dla demokracji nowa generacja autorytarnych przywódców sprawiła, że jej unicestwienie stało się najwyższym priorytetem. Współcześni autorytaryści uznają jednak, że metody, które sprawdzały się w epoce druku i analogowej dystrybucji – cenzura i podniosła propaganda – już nie wystarczają w dobie mediów cyfrowych i globalizacji.
W Rosji Władimir Putin dość wcześnie zreorganizował i wymusił ściślejszą kontrolę polityczną nad stacjami telewizyjnymi będącymi własnością państwa, poddał inne stacje pośredniej kontroli i zadbał o to, by większość z nich trafiła w ręce lojalnych biznesmenów. Podobnie wiele czołowych gazet i czasopism w kraju zostało kupionych przez przyjaciół władzy. Pozostałe niezależne placówki mają mały zasięg, niewielką grupę odbiorców i co najwyżej skromny wpływ na politykę wewnętrzną. Idea prawdy jest postrzegana jako nieistotna. Rosyjskie farmy trolli łączą fakty i fikcję w mediach społecznościowych. Dni, w których czytelnicy i słuchacze mogli łatwo odszyfrować raporty przedstawione przez Radio Moskwa lub Pravdę, już dawno minęły. Kreml uważa, że sukces w wojnie informacyjnej ma kluczowe znaczenie dla tożsamości Rosji jako wielkiej potęgi. Wkrótce inne autorytarne reżimy zwrócą uwagę na sukcesy Rosji i podejmą odpowiednie działania.
Rosja przyciąga uwagę w dużej mierze dzięki wysiłkom, by zasiać niezgodę i chaos podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. Ale to Chiny, ze względu na wielkość i dynamikę gospodarczą, w perspektywie długoterminowej mogą się okazać większym zagrożeniem dla wolności słowa, myśli i mowy. Chiny są pionierem podstępnego niebezpieczeństwa, które Freedom House i inni nazywają cyfrowym autorytaryzmem. Kiedyś naiwnie sądzono, że Chiny nie będą w stanie powstrzymać obywateli przed dostępem do wszystkich informacji generowanych w erze cyfrowej. Prezydent Bill Clinton w słynny sposób porównał wysiłki chińskiego rządu, by kontrolować internet, do „próby przybicia galaretki gwoździem do ściany”.
Jednak w ciągu ostatnich dwóch dekad Wielka Zapora Ogniowa (China’s Great Firewall) – system regulacji internetowych mający na celu powstrzymanie wszelkich głosów sprzeciwu lub odmiennych poglądów – stała się potężnym narzędziem represji i nadzoru, przybliżając nas do apokaliptycznego scenariusza, który George Orwell wieszczył w Roku 1984. Według najnowszego raportu Wolność w sieci Chiny najpoważniej naruszają wolność internetu na świecie. Nasz raport śledzi dalszy rozwój rodzącego się systemu kredytu społecznego, który ocenia „wiarygodność” obywateli poprzez badanie danych na temat zachowań online i offline. Kontrola internetowa w Chinach osiągnęła w tym roku nowe maksimum dzięki wprowadzeniu obszernej ustawy o cyberbezpieczeństwie, która wzmacnia zdolność rządu do blokowania treści i decydowania o tym, co obywatele mogą, a czego nie mogą robić online.
Równie niepokojące jak wewnętrzne represje są wzmożone wysiłki Chin na rzecz eksportu narzędzi represji poza swoje granice. Urzędnicy w Pekinie zapewniają teraz rządom na całym świecie technologię i szkolenia potrzebne do kontrolowania własnych obywateli. Organizują szkolenia i seminaria na temat nowych mediów i zarządzania informacją w krajach takich jak Filipiny, Tajlandia i Egipt. Bezpośredniego związku nie można udowodnić, ale być może nie jest niespodzianką, że Wietnam wprowadził prawo o cyberbezpieczeństwie, które naśladuje chińskie regulacje rok po tym, jak tamtejsi urzędnicy wzięli udział w takim seminarium w Chinach. Jeśli chodzi o wolność mediów i internetu, to wiele rządów kupuje restrykcyjną wizję, którą sprzedaje Pekin.
Musimy przyznać, że zagrożenia dla wolności nie pochodzą wyłącznie od autorytarystów.
W coraz większej liczbie społeczeństw otwartych również przywódcy nieliberalni stanowią poważne niebezpieczeństwo dla wolności słowa.
Nasilenie zagrożenia różni się w zależności od kraju, ale cel jest zawsze taki sam: zapobiec wykorzystywaniu prasy jako narzędzia kontroli władzy. Jeśli nie można podać faktów, jeśli podstawowe pojęcie prawdy zostaje osłabione, to przywódcy polityczni mogą robić, co chcą, bez ponoszenia za to odpowiedzialności.
Korpus prasowy, który wyłapuje niepowodzenia rządów, ma fundamentalne znaczenie dla funkcjonowania wszystkich demokracji. Ale populistyczni liderzy celowo potępiają krytyczne media i ich relacje jako stronnicze, a faktyczne informacje dementują jako fake news, osłabiając wiarygodność krytyków i sprawiając, że obywatele nie wiedzą, komu uwierzyć. Przywódcy mają wtedy więcej swobody, by dyktować własną narrację i odwracać uwagę od korupcji i innych nadużyć. Ponadto, potępiając prasę jako nie tylko nieuczciwą, lecz także zdradziecką czy łamiącą prawo, antydemokratyczni politycy przygotowują grunt do ataków na inne filary demokracji takie jak sądownictwo.
Podobnie jak „terroryzm” termin fake news został przyjęty, aby usprawiedliwić represje wobec przeciwników politycznych. Celowo sfałszowane lub wprowadzające w błąd treści są prawdziwym problemem, ale niektóre rządy wykorzystują je jako pretekst do skonsolidowania kontroli nad informacjami. W ubiegłym roku przynajmniej 17 krajów zatwierdziło lub zaproponowało przepisy, które ograniczałyby swobodę mediów internetowych w imię walki z „fałszywymi wiadomościami” i manipulacjami online.
Przykro mi, ale muszę przyznać, że odpowiedzialność za to zjawisko ponosi również prezydent Stanów Zjednoczonych. To amerykański prezydent jest osobiście odpowiedzialny za popularność brutalnego określenia fake news.
Polska jest kolejną demokracją, która stwarza zagrożenie dla wolności słowa i wolności prasy. Stan wolności słowa w Polsce ma znaczenie, ponieważ Polska ma znaczenie.
Polska była od dawna postrzegana przez pryzmat sukcesu lat 90. Została uznana za wzór dla innych byłych państw komunistycznych takich jak Ukraina. Odwrócenie kursu tego kraju pokazuje, że postęp demokratyczny nie może być uważany za pewnik.
Co się stało? Obecny rząd na początku pozbył się z państwowych mediów publicznych i ich organów zarządzających wszelkich głosów przeciwnych władzy. Tak więc nadawca telewizji publicznej podporządkowany jest teraz linii rządowej.
Sytuacja publicznego nadawcy jest ważnym testem, nawet jeśli ta instytucja tradycyjnie cierpiała z powodu słabości, zarówno w Polsce, jak i w całym regionie. Jeśli telewizja publiczna co wieczór karmi obywateli propagandą partyjną, jest to sprzeczne z ideą nadawcy publicznego. W krótkim okresie kontrola partii nad mediami publicznymi przyczynia się do nierównych warunków w okresie poprzedzającym wybory parlamentarne i prezydenckie w latach 2019 i 2020.
W dłuższej perspektywie rażące upolitycznienie mediów publicznych może pozostawić te instytucje trwale naznaczone, ustanawiając precedens dla przyszłych rządów, by zwolnić urzędujących pracowników i zastąpić ich własnymi lojalistami. Nie leży to w interesie rozwoju Polski jako demokracji opartej na pluralizmie politycznym, otwartej debacie i kompromisie.
Wraz z kastracją telewizji publicznej firmy kontrolowane przez państwo przeniosły swoją reklamę do mediów prywatnych, które wspierają rząd. Jak na ironię partia rządząca język i slogany, których używa przeciwko mediom, zapożycza od Rosji.
Starania Polski o kontrolowanie narracji o Holocauście poprzez kryminalizację domniemanych ataków na polską historię muszą być postrzegane jako element starań, by uspokoić mowę. Nie ma wątpliwości, że Polska była w niektórych kręgach niesprawiedliwie krytykowana za działania podczas Holocaustu, ale odpowiedzią na to nie może być pisana przez państwo historia, która tłumi debatę.
Naród węgierski pokazał, jak źle może się wszystko potoczyć. Tam partia Viktora Orbána skonsolidowała kontrolę nad prywatnymi mediami w rękach rządowych sojuszników. Placówki nadal istnieją pod nowymi właścicielami, ale wygaszono zarówno ich niezależność, jak i krytyczny charakter. To uciszenie prasy było kluczowym elementem demontażu węgierskiej demokracji przez partię.
Kiedy partia rządząca Polską mówi o „polonizacji” mediów poprzez wyparcie zagranicznych właścicieli, jest to kolejna taktyka zapożyczona z innych źródeł, w tym wypadku z Węgier, gdzie wynikiem jest to, że kiedyś żywe i różnorodne media zostały zastąpione przez propagandową siłę powtarzającą słowa Orbána.
Trudno przecenić znaczenie przyszłości wolności słowa w Polsce: los wolności mediów w Polsce będzie odbiciem albo ciągłego wzrostu populistycznego autorytaryzmu na całym świecie, albo odwrócenia fali i nowego okresu demokratycznej odporności.
Nie popadajmy w rozpacz. Nie powinniśmy wnioskować, że wolność prasy zostanie utracona na zawsze. W Stanach Zjednoczonych prezydent określił wiadomości krytykujące jego działania mianem „fałszywych”. Od czasu do czasu opowiada swoim zwolennikom, że dziennikarze są „wrogami narodu”.
Jakkolwiek te słowa i działania są poważne i szkodliwe, uważam, że dziennikarze nie dają się zastraszyć. Jeszcze uważniej patrzą władzy na ręce. Dziś o pochodzeniu majątku prezydenta USA wiemy więcej niż kiedykolwiek wcześniej, choć nie tak dużo, jak powinni wiedzieć obywatele. Były dyrektor FBI powiedział publicznie o żądaniach prezydenta, żeby organy ścigania traktowały ulgowo jego przyjaciół. Media informowały o tym dogłębnie. Długoletni osobisty adwokat prezydenta przyznał się do przestępstw finansowych – korupcji – częściowo dzięki wolności prasy.
Kończąc, chciałbym przedstawić kilka konkretnych pomysłów na to, jak możemy zmierzyć się z atakiem na wolność słowa i niezależne dziennikarstwo, i przestrzec, czego nie powinniśmy robić. Chociaż nie ma złotego środka, cierpliwy i uporczywy nacisk skierowany przeciwko autorytarnemu impulsowi może coś zmienić.
Po pierwsze, może się to wydawać proste, ale jest bardzo ważne: reporterzy muszą się skupić na zasadniczej roli polegającej na pociąganiu rządu do odpowiedzialności i niestawaniu się częścią opowiadanej historii. Zbyt wielu reporterów zamieszcza swoje poglądy w tweetach lub mówi o nich w telewizji i zasiewa w odbiorach niepewność na temat różnicy między opinią i raportowaniem opartym na faktach. Nie kwestionuję ich prawa do takiego działania, lecz samą nierozsądność dawania amunicji wrogom niezależnej prasy.
Po drugie, rządowa kontrola nad mediami społecznościowymi może się wydawać kusząca, ale nie jest to droga, którą powinniśmy podążać. Rosja i Chiny wiodą prym w zakresie regulacji. To oznacza bezlitosną cenzurę i monitorowanie przez rząd – praktyki, które nieliberalni przywódcy chcą naśladować. Frustracja w związku z propagandą i podżeganiem, stanowiącymi bądź co bądź poważne problemy, prowadzi do przesadnych działań, które nieuchronnie stłumią wolność ekspresji w wolnych społeczeństwach.
Po trzecie, w erze cyfrowej technologiczne platformy mają ogromną władzę i biorą odpowiedzialność za poszanowanie wolności słowa i wypowiedzi; muszą podjąć odpowiednie kroki, aby wypełnić tę odpowiedzialność. Jeśli firmy działające w branży mediów społecznościowych, takie jak Facebook lub Twitter, postanawiają usunąć treści, muszą to robić w uczciwy i przejrzysty sposób oraz zapewnić możliwość odwołania się użytkownikom, którzy uważają, że ich wypowiedzi zostały niesprawiedliwie ograniczone. Nie oznacza to, że muszą tolerować internetowe podżeganie do przemocy, jakie widzieliśmy w Mjanmie przeciwko ludowi Rohingya. Firmy muszą wyrzucać ze swoich platform tych, którzy zamieszczają groźby śmierci lub gwałtu, aby lepiej chronić ofiary przed nadużyciami. Powinny także usunąć możliwość sztucznego wzmacniania nienawistnej mowy poprzez użycie botów i elektronicznych armii działających w koordynacji.
Aby sfera publiczna służyła interesowi publicznemu, byty nieautentyczne muszą zostać wyeliminowane, a internet musi odzyskać zaufanie.
Jeśli firmy nie zrobią tego samodzielnie, narastać będą naciski na rządy, aby weszły do gry. Będzie temu towarzyszyć ryzyko zahamowania wolności wypowiedzi.
Po czwarte, w tym nowym ekosystemie medialnym ogromną rolę do odegrania mają pedagodzy, społeczeństwo obywatelskie i dziennikarze. Muszą kształcić młodych ludzi w kwestii oddzielania faktów od fikcji w internecie. Powinni także wzmóc wysiłki na rzecz sprawdzania faktów lub identyfikowania propagandy mającej na celu wpływanie na wybory, a także na rzecz zwiększania świadomości wśród szerszej opinii publicznej na temat działań cenzorskich i kontrolnych prowadzonych przez rząd. Świadomość takich działań jest pierwszym kluczowym krokiem, aby zachęcić użytkowników do zintensyfikowania działań mających na celu ochronę innych użytkowników.
I wreszcie atak na prawa i wolności będzie wymagał reakcji w postaci równie szerokiego ruchu na rzecz takich praw i wspierania instytucji odpowiedzialnych. Nie ma technicznej odpowiedzi na problem polityki – innej odpowiedzi niż wolne i uczciwe wybory i elektorat uwiedziony przez demokrację. Jedyną alternatywą jest groźba jej utraty.
Liczę, że ta publiczność i inni ludzie oddani demokracji będą bronić naszych wspólnych wartości. Aby demokracja rozwijała się i kwitła, obywatele muszą mieć swobodę wypowiedzi i dostęp do publicznego forum, które umożliwia racjonalne dyskursy i informacje oparte na faktach.
Jednym z popularnych błędnych poglądów dotyczących demokracji jest to, że demokracja to ustrój właściwy tylko dla Zachodu. Nic nie może być dalsze od prawdy. Wskaźniki, które śledzimy w ramach naszego raportu Wolność na świecie pochodzą z Powszechnej deklaracji praw człowieka, przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych w 1948 roku. 70 lat temu deklaracja zobowiązała sygnatariuszy do przestrzegania podstawowych wolności, których bronimy i które celebrujemy we Freedom House, takich jak wolność myśli, ekspresji i religii.
Jednym z architektów Powszechnej deklaracji praw człowieka była Eleanor Roosevelt, wdowa po byłym prezydencie i jedna z pierwszych patronek Freedom House. W swojej autobiografii Roosevelt, używając mocnych słów, pisała o tym, że demokrację trzeba nieustannie pielęgnować: „System demokratyczny przedstawia według mnie najlepszą i najjaśniejszą nadzieję człowieka na samorealizację, życie bogate w obietnice i wolne od strachu; być może jedyną nadzieję na kompletny rozwój całej ludzkości. Ale wiem o tym i każdego dnia widzę to wyraźniej, że nie możemy utrzymać naszego systemu silnym i wolnym, zaniedbując go, traktując jako coś oczywistego, dając mu namiastkę uwagi. Musimy być przygotowani… dawać i ryzykować wszystko, co mamy” – pisała.
Jeśli demokracja ma przetrwać epokę cyfrową, to możemy jedynie starać się posłuchać słów Roosevelt i zaryzykować wszystko, co musimy, by chronić wolność.
Michael J. Abramowitz – prezes Freedom House, jednej z największych na świecie organizacji pozarządowych zajmujących się przejawami łamania demokracji na świecie. Był dyrektorem Instytutu Levine’a na rzecz Edukacji o Holokauście przy U.S. Holocaust Memorial Museum. Był redaktorem krajowym oraz korespondentem w Białym Domu z ramienia „The Washington Post”. Jest członkiem Council on Foreign Relations, członkiem zarządu National Security Archive, a także byłym współpracownikiem German Marshall Fund oraz Hoover Institution.
Tłumaczenie: Marek Lewoc
Zdjęcia: Joanna Łopat