Co się dzieje z liberałami, którzy ze sfery intelektualno-idealistycznej przechodzą do sfery pragmatycznej? Czy to cynizm wypłukuje im wartości liberalne? Czy może wartości liberalne stanowiły wyłącznie piękną euronowoczesną retorykę?
Choć w świecie polskiej publicystyki, intelektualistów i think-tanków nietrudno znaleźć środowiska liberalne, to jednak poszukiwanie liberałów wśród tych, którzy weszli na ścieżkę praktyki politycznej i podjęli się trudu realizacji praktyki liberalnej, jest już niezwykle trudne. Co się dzieje z liberałami, którzy ze sfery intelektualno-idealistycznej przechodzą do sfery pragmatycznej? Czy to cynizm wypłukuje im wartości liberalne? Czy może wartości liberalne stanowiły wyłącznie piękną euronowoczesną retorykę?
Liberałowie wyginęli na wojnie?
Wielu zapewne powie, że liberałowie wyginęli na wojnie… Na wojnie, która rozpoczęła się w 2005 r., a której egzemplifikacją – a może wręcz ucieleśnieniem – był spór między tzw. Polską liberalną a tzw. Polską solidarną. To właśnie w 2005 r. główni polscy liberałowie, którzy od początku lat 90. parali się polityczną praktyką, uznali, że liberalne szaty stały się „aferalną potwarzą”.
W roku 2005 Polacy wybrali solidarystyczną wrażliwość i hasła odwołujące się raczej do sprawiedliwości społecznej aniżeli sprawiedliwości na modłę leseferystyczną. Polacy zagłosowali za modelem państwa aktywnego w gospodarce, gotowego do interwencjonizmu i korygowania mechanizmów rynkowych. I chociaż nikomu nie śniło się wówczas jeszcze o programie „Rodzina 500+”, to jednak ówczesna kampanijna retoryka wokół hasła Polski solidarnej zdaje się być zaczynem większości zmian w podejściu do polityki społecznej, jakie zapoczątkowały rządy socjalnej prawicy (sic!) w roku 2015.
Tym samym w 2007 roku zwycięstwo partii, która jeszcze dwa lata wcześniej wprost odwoływała się do idei liberalnych, było niekoniecznie zasługą tej wolnościowej aksjologii. Wręcz przeciwnie, w roku 2007 kluczem do zwycięstwa okazał się daleko posunięty polityczny pragmatyzm, wręcz cynizm. Nie warto kolejny raz rozwijać krytyki polityki „ciepłej wody w kranie”, ale przypomnieć warto, że retoryka ta była nie czym innym, jak właśnie niedopowiedzianym manifestem politycznego pragmatyzmu, a wręcz – powtórzę to! – cynizmu.
Okazało się, że odstawiwszy na bok czy wręcz zepchnąwszy na margines te wyraziste idee typowe dla liberalnych demokratów, leseferystów wolnorynkowych, liberałów światopoglądowych i eurokosmopolitów, dało się wygrać nie tylko te jedne wybory. Dało się wygrywać seryjnie. Ciąg zwycięstw formacji postliberalnej obejmował bowiem – począwszy od wyborów parlamentarnych 2007 roku – także wybory europejskie w 2009, wybory prezydenckie i samorządowe w 2010, wybory parlamentarne w 2011, wybory europejskie i samorządowe w 2014. Po takiej serii nie dało się nie uwierzyć, że to właśnie w pragmatyzmie siła, a nie w wartościach.
Jakkolwiek ta rezygnacja z werbalizacji wartości liberalnych przez największą formację polityczną, która jeszcze nie tak dawno do tych wolnościowych ideałów się odwoływała, była zapewne jedną z przyczyn jej wyborczych sukcesów w latach 2007-2014, to jednak wiara, iż był to czynnik kluczowy bądź jedyny, nie świadczy dobrze o przedstawicielach tego politycznego środowiska.
Przyczyn tych sukcesów było zdecydowanie więcej: od fali euroentuzjazmu, który rozlał się po Polsce wraz z falą europejskich pieniędzy; poprzez zniechęcenie głęboko emocjonalną i konfrontacyjną polityką prowadzoną w latach 2005-2007 przez wspominanych już socjalnych konserwatystów (wtedy jeszcze nie byli tak socjalni) rządzących wraz z katolickimi nacjonalistami i agrarnymi populistami; aż po takie czynniki, jak chociażby niska frekwencja wyborcza, niechęć do politycznych elit i głębokie przekonanie społecznych mas o braku własnej wyborczej sprawczości.
Zwycięstwa postliberałów po 2007 roku były efektem skomplikowanej kombinacji tych i szeregu innych czynników.
Uwiąd religii cynizmu
Niestety jednak postliberałowie uwierzyli, że taka pragmatyczno-cyniczna polityka, której wyznacznikiem mają być umiarkowane rządzenie utożsamiane z „nie-rządzeniem”, unikanie tematów kontrowersyjnych oraz rezygnacja z realizacji dużych projektów ustrojowych, politycznych czy ideologicznych, działać będzie zawsze. W czasie swojego politycznego prosperity postliberałowie uwierzyli też, że tak będzie już zawsze, że te zwycięstwa – mówiąc słowami klasyczki – im się po prostu należą, że ani na lewo, ani na prawo od nich nie ma i nie będzie nikogo, z kim będzie można przegrać.
Ta złudna wiara implementowana była bezmyślnie w każdej sferze działalności partii politycznej. Przyjęto strategię rozbudowy zasobu kadrowego partii poprzez przyciąganie do niej przedstawicieli środowisk wyraźnie dalekich od liberalnych ideałów: od zdeklarowanych konserwatystów, aż po niedawnych socjaldemokratów. Przyjęto, że pragmatyzm w polityce musi iść w parze z budową „catch-all party”, która będzie w stanie zagospodarowywać elektorat skrajnych skrzydeł na tyle skutecznie, aby uniemożliwić odrodzenie się mocnej lewicy oraz mocnej prawicy.
Złudna wiara w dozgonne zwycięstwo strategii dezaksjologizacji partii i programów politycznych doprowadziła również do totalnego zaniedbania sfery profesjonalno-programowej. Nie tylko nie dopuszczono wysokiej klasy specjalistów do decydowania o losach partii, nie tylko rezygnowano z wypełnienia profesjonalną treścią przez nich stworzoną zmian legislacyjnych i bieżących działań ministerstw, ale wręcz zmarginalizowano liberalne środowiska, nie dopuszczano ich do debaty publicznej, nie słuchano rad i propozycji.
Wiele czasopism, portali i organizacji pozarządowych, które mogły stać się zapleczem kadr i pomysłów dla potencjalnie liberalnej partii, funkcjonowało de facto w politycznym czyśćcu, czasami utrzymując się przy życiu wyłącznie własną zaradnością i zdolnościami do pozyskiwania środków zewnętrznych. W ten sposób polityczni postliberałowie coraz bardziej odcinali się od jakichkolwiek korzeni ideologicznych czy też aksjologicznych. Cynizm stał się dla nich swoistą religią – prawdą, na której podważenie nie pozwalano.
Religia cynizmu postliberałów opierała się – i zapewne nadal się opiera – na dwóch filarach. Pierwszy filar to przekonanie, że liberalizm – niezależnie od tego, jaki model liberalizmu mamy na myśli – stał się tak jednoznacznie interpretowaną obelgą, że nie ma sensu w ogóle próbować zmienić retorykę i postrzeganie tego ideowego kierunku. Uznano, że skoro taką paskudną przyprawiono liberałom gębę, to nie ma sensu dokonywać redefinicji pojęć czy też cofać kijem Wisły.
Paradoksem jest to, że ci niby wykształceni i europejscy postliberałowie niejako zapomnieli o tym, że społeczeństwo nieustannie się zmienia, zmieniają się ludzkie wyobrażenia, a dyskurs polityczny i publiczny może również ulegać zręcznym przekształceniom, jeśli tylko ma się na to pomysł. Nie dostrzegli, że młodzi Polacy stają się coraz bardziej liberalni w kwestiach kulturowych i obyczajowych, że w coraz większym stopniu społeczeństwo się laicyzuje i werbalizuje swoje niezadowolenie z anachronizmu struktur i funkcjonowania Kościoła katolickiego w Polsce, że otwarcie się Europy dla Polaków przyniosło również swoistą europeizację Polaków, przede wszystkim widoczną na polu oczekiwań, priorytetów i nadziei na przyszłość.
Drugim filarem była nieumiejętna obserwacja bliższego i dalszego otoczenia politycznego. Postliberałowie naiwnie wierzyli, że skoro władza im się po prostu należy, to wszystkie inne środowiska polityczne pokornie się temu podporządkują. Tymczasem na prawo od dawnych liberałów żmudnie i wytrwale – przede wszystkim jednak oddolnie i niejednokrotnie siłami obywatelskich mas – budowano zaplecze pod potęgę przyszłych socjalnych konserwatystów.
Jak grzyby po deszczu wyrastały prawicowe czasopisma. Kolejne organizacje pozarządowe organizowały konferencje, spotkania towarzyskie i debaty intelektualne. Mobilizowano konserwatywny elektorat wokół mniej lub bardziej obśmiewanych przez mainstreamowych pseudodziennikarzy inicjatyw, jak chociażby walka o miejsce na multipleksie cyfrowym dla telewizji związanej z narodowo-konserwatywną rozgłośnią radiową czy też nieustanne wzywanie do odkrycia prawdy na temat rzekomego zamachu na zmarłego w katastrofie lotniczej prezydenta.
Budowa tego imperium na prawicy trwała lata, a postliberałowie ograniczali się jedynie do kpin, śmichów-chichów i drwin z „ciemnogrodu”, „moherowych beretów”, „średniowiecza”, „Polski B” czy „katoli”. Tak bardzo było im do śmiechu, że nawet nie zauważyli, jak Dawid coraz bardziej doganiał wzrostem Goliata.
Pycha kroczy przed upadkiem
Niby każdy Polak wie, że pycha kroczy przed upadkiem, ale konieczne jest w pierwszej kolejności umiejętne, odważne i zwykle samokrytyczne nazwanie pychy pychą a upadku upadkiem. Miłość własna zapewne pomaga zarówno w biznesie, jak też w życiu zawodowym właściwie niemalże w każdej branży. Niestety jednak kiedy miłość własna przysłania nam nasze błędy i słabości, kiedy uniemożliwia kontakt z obiektywnie istniejącą rzeczywistością, wówczas okazuje się, że zakonnica nie musi przejechać ciężarnej kobiety na przejściu dla pieszych, aby to, co dotychczas niemożliwe, stało się możliwym.
Pycha i głęboko zinternalizowany polityczny cynizm wytwarzają złudzenie, że powtarzając do znudzenia te same rytuały, uda się wreszcie przywrócić status quo ante. Tymczasem nie ma już powrotu do Polski z roku 2015, tym bardziej nie ma już powrotu do Polski z roku 2007. Świat się zmienił obiektywnie. Obiektywnie zmieniła się również polska polityka, a wraz z nią wyobrażenia Polaków na temat całej sfery polityczności.
Bo okazuje się, że Polacy już nie chcą tylko „ciepłej wody w kranie”. Chcą i wody ciepłej, i gorącej! Chcą, żeby z kranów leciała Pepsi i to najlepiej dietetyczna! Chcą, żeby czasami zamiast Pepsi poleciało też trochę szampana albo przynajmniej taniej whisky. Chcą, bo właśnie tak widzą – mniej czy bardziej słusznie – Europejczyków: jako tych, którzy popijają sobie ciasteczka szampanem alby przynajmniej tanią whisky.
Polacy dostrzegli również, że polityka nie musi oznaczać wyłącznie bezkarnego opowiadania ludziom bajeczek na temat tego, co można im dać. Okazuje się bowiem, że czasami możliwe jest nawet spełnianie obietnic wyborczych, że możliwe jest realizowanie wyborczych postulatów, że zarządzanie państwem jednak może być działaniem w pewnym sensie przynajmniej sterowalnym. Socjalni konserwatyści – niezależnie od tego, jak wiele ciemnych stron w ich rządach widzimy – sprawili, że wiele grup społecznych, wielu Polaków dotychczas sceptycznych względem elit politycznych, odzyskało podstawową nadzieję obywatelską.
Możemy dziwić się, jak to możliwe, że nie zadziałały na tych ludzi wezwania do obrony pewnych liberalnych aksjomatów, jak chociażby państwo prawa czy trójpodział władzy, ale przecież to postliberałowie pierwsi oddali pole na aksjologiczno-politycznym podwórku. Nie da się bronić liberalnych abstraktów bez budowy własnej wiarygodności poprzez konkretne polityczne działania w duchu liberalnych konkretów.
Nie będą wiarygodni ci, którzy mienią się obrońcami wolności abstrakcyjnej, a tymczasem chowają się pod stołem, kiedy przychodzi czas, by bronić wolności i szacunku względem człowieka konkretnego, choćby owiniętego w tęczową flagę.
Ostatnie lata pokazują, że nie tylko nie pociąga już Polaków obietnica „ciepłej wody w kranie” (którą notabene wszyscy już mają!), ale potrzebują wręcz w polityce emocji i wartości. Prawicy udało się odgruzować swoje aksjologiczne fundamenty i chociaż dla wielu liberałów czy lewicowców będą one tożsame z przykurzonym tradycjonalizmem bądź nawet z religijną dewocją, to jednak wartości te – jak się okazuje – elektryzują i mobilizują.
Uciekanie zatem od redefinicji własnych wartości i odtworzenia bądź „neobudowy” własnej partyjno-środowiskowej tożsamości musi być albo kolejnym przejawem pychy, albo głupoty. Filozofia partii sondażowej, która nie ma poglądów, nie ma programu i nie ma wartości, a oficjalnie deklaruje to, co – jak jej się zdaje – są w stanie zaakceptować Polacy, na dłuższą metę nie działa.
Może i jest to sposób na konsolidację tego jakże różnorodnego środowiska, które zupełnie przypadkiem znalazło się w jednej partii politycznej, ale nie jest to już sposób na zwyciężanie z ugrupowaniem, któremu udało się stworzyć dla siebie aksjologiczną flankę i wokół niej zgromadzić szereg grup społecznych.
Naiwność przeciwko cynizmowi?
Obserwacja polskiego życia politycznego w ciągu ostatnich pięciu lat powinna skłaniać ludzi przywiązanych do liberalnych wartości – liberalnych przede wszystkim w wymiarze ludzkim, społecznym, aksjologicznym – do zerwania ze strategią ślepego cynizmu politycznego. Nie da się zwyciężyć z rozgrzanym emocjonalnie, zaksjologizowanym dyskursem prawicy przy pomocy pragmatycznych blefów oraz cynicznych prób pudrowania swojego nosa.
Tak jak lewica wygrać może z prawicą wyłącznie poprzez obronę wartości dla lewicy ważnych, tak też liberałowie mogą zwyciężyć z konserwatystami jedynie broniąc bliskich im wartości. Wartości zaś i własną tożsamość nosi się na sztandarach. Środowisko, które opiera się na pewnym aksjologicznym fundamencie, nie może chować głowy w piasek, kiedy ten fundament jest zagrożony.
Pewnie dla wielu przejawem naiwności było oczekiwanie zniesienia niewolnictwa czy segregacji rasowej, dla wielu kobiet – o mężczyznach nie wspominając – naiwnością były zapewne mrzonki dotyczące równouprawnienia kobiet. Jak więc się stało, że te naiwne roszczenia dnia wczorajszego stały się realnością dnia dzisiejszego? Czy zawdzięczamy to tym, którzy pragnęli już jutro zwyciężyć cynizmem? Czy tym, którzy zwyciężyli po latach, ale zwycięstwo okazało się trwałym?
Cynizm definiowany jako ukrywanie swojej tożsamości, przemilczanie wartości i rezygnowanie z propagowania pewnej wizji dobrego życia de facto oddala nas od sukcesu, szczególnie wtedy, kiedy cynizm ten został wielokrotnie obnażony i skompromitowany. Jeśli więc środowiska liberalne chcą jeszcze w polityce zaistnieć, jeśli pragną, aby ich wartości i ideały stały się kiedyś fundamentem, na bazie którego będzie się dokonywała zmiana społeczna, muszą zapomnieć o szybkich i przypadkowych zwycięstwach, których era już minęła.
Nadszedł czas na swoistą pracę u podstaw, na pracę organiczną, która niekoniecznie już jutro przyniesie swoje efekty, ale której efekty okażą się autentyczne i trwałe. Należy wreszcie wyjść spod stołu, wyciągnąć głowę z piasku, wyjrzeć ze skorupy. Czas postliberałów się skończył, nadszedł czas wartości