Chrystianizacja
Rozpoczął ją człowiek, który Jezusa nie widział na oczy. Był prześladowcą pierwszych chrześcijan, którzy od Apostołów dowiedzieli się, jak zginął ich ukochany nauczyciel, który bronił słabszych, wybaczał grzesznym i uzdrawiał chorych. Faryzeusze, którym nie wystarczyło, że wydali go Rzymianom i zażądali jego śmierci, to jeszcze robili wszystko, żeby szkodliwy kult Jezusa nie szerzył się wśród żydowskiej biedoty. Szaweł z Tarsu był takim gorliwym tropicielem wierzących w zmartwychwstanie proroka i dopiero wypadek w drodze do Damaszku, ślepota, której uległ na jakiś czas i widzenie, jakie miał wtedy, spowodowały, że skłonny do skrajnych emocji Szaweł zaczął opowiadać, że nawiedził go Jezus i rozkazał głosić Ewangelię. Przybrał imię Pawła i stał się najskuteczniejszym Apostołem nowej wiary. To on stworzył podwaliny chrześcijaństwa i spowodował, że opanowało ono ogromne tereny imperium, dotarło do Rzymu i oderwało się od Żydów dzięki temu, że chrześcijaninem mógł się stać każdy nieobrzezany, jeśli uwierzył w Dobrą Nowinę. To była piękna faza chrystianizacji, która obyła się bez przemocy i podbijała serca tęskniące za dobrem i miłością. Kiedy to zadanie wziął w swoje ręce cesarz Konstantyn i potem jego następcy sprawa przybrała inny obrót. Wiara zbudowana na miłości bliźniego otrzymała wsparcie legionów rzymskich i ogromnych pieniędzy władców. Ewolucja trwała długo i była bardzo skomplikowana. Święty Wojciech nawracał pogan polskich i pruskich jeszcze według starych, bezkrwawych zasad Świętego Pawła. Ale już Konrad Mazowiecki, który sprowadził Krzyżaków akceptował inne metody. Krzyżowcy szli odbić grób Jezusa z rąk niewiernych często w szlachetnych intencjach, ale Królestwo Jerozolimskie istniało dzięki przemocy i rzeziom. Im potężniejsi stawali się papieże i biskupi, tym surowiej karano tych, co ośmielali się im przeciwstawić. Haniebną kartę chrystianizacji zapisali ci, co zaczęli kolonizowanie zamorskich kontynentów. Trwało to setki lat, w czasie których wymordowano miliony ludzi w imię krzyża, na którym zginął Jezus. A w Europie wszechwładza kapłanów zrodziła Świętą Inkwizycję, której zbrodnie i perfidia budzą zgrozę do dzisiaj. Chrystianizacja spleciona była zawsze z antysemityzmem, bo w nauczaniu Kościoła to Żydzi byli odpowiedzialni za śmierć Jezusa i nie miało znaczenia, że do krzyża przybili go rzymscy żołnierze na rozkaz Piłata. Ważniejsze było to, że Żydzi nie uznali Chrystusa i dalej czekali na przyjście ich Mesjasza. Przez dwa tysiące lat nie udało się wyperswadować im wiary Mojżeszowej i nawet najstraszniejsze doświadczenie ludzkości, jakim był Holocaust, nie zasypało podziałów między Starym i Nowym Testamentem. To był czas kolejnej hańby Kościoła, jaką stało się poparcie Hitlera przez Watykan. Jakże bolesnym paradoksem jest idea chrystianizacji, sama w sobie piękna, jeśli traktować ją jako głoszenie Ewangelii, a tak odrażająca jako działalność oparta na przemocy i zbrodniach. Jak trudno jest oddzielić w sercu wierzącego człowieka pragnienie nawracania niewiernych za pomocą dobrego słowa i szlachetnych przykładów, od gniewu, że niewierny nie chce tego słowa przyjąć, i odruchu, że w takim razie musi ponieść karę. Przestrzegał przed tym niemądrym gniewem Karol Wojtyła, który cierpliwym głoszeniem Ewangelii podbił wiele narodów. Kiedy premier mojej Ojczyzny ogłosił chęć chrystianizacji Europy, miałem nadzieję, że wyśle tam najszlachetniejszych i najmądrzejszych przedstawicieli Kościoła, by dobrym słowem przekonywali laicką większość Zachodu do wartości chrześcijańskich w ich pierwotnej, Pawłowej postaci. Jakież zapanowało w wielu sercach rozczarowanie, że całą akcją zajęli się ludzie niekompetentni i wątpliwi moralnie. Europa takiej chrystianizacji raczej nie ulegnie. A może nie chodziło o Europę? Może celem było jedynie zdobycie uznania w oczach rodzimych katolików, przekonanych o swojej wyższości nad resztą świata?
Ciało
Niezależnie od ogromnej wiedzy naukowej i milionów książek o tym czymś, co właśnie przebiera palcami na klawiaturze mojego kompa, pragnę wreszcie się dowiedzieć, gdzie w moim ciele mieszka dusza. Wiadomo już z pewnością, że nie w prostej pompce, jaką jest serce, ani w galaretce z neuronów pod czaszką. Tym bardziej nie błąka się w jelitach i nie kryje się w wątrobie. Uparci mędrcy z dyscyplin metafizycznych wyśmieją moje rozważania, bo przecież dusza jest bytem niematerialnym i nie musi być nigdzie zlokalizowana, ani nie może zostać odnaleziona przez najczulsze nawet przyrządy. Ale skoro nie można, to skąd o niej wiadomo? Ze starych książek? Pełno w nich takich żenujących bredni, że nie możemy dzisiaj bezkrytycznie przyswajać zapisanych przez zacnych przodków tez. Może z wierszy o miłości? To piękne uczucie objawiło tyle swoich dziwnych znaczeń, że nie może być panaceum na wszystkie wątpliwości. O nauczaniu Kościoła nie wspomnę z prostego odruchu przyzwoitości. Może po prostu przez tysiące lat nie mogliśmy się pogodzić, że każde JA, to tylko worek ze skóry pełen obrzydliwości. Może i jest w nim jakaś skomplikowana maszyneria biologiczna, ale przecież nasze uczucia, idee, cierpienia z powodu utraty godności, czy duma z wielkich bezinteresownych poświęceń w imię dobra, nie mogą być wynikiem trawienia, enzymów i utleniania krwi przez pracowite płuca. Miłość, która doprowadza nas do szaleństwa nie może być wynikiem pracy gruczołów płciowych i chęci powielenia DNA w jakimś dowolnie spłodzonym bobasie! A przede wszystkim ciało umiera, gnije lub usycha, spala się w piecu, lub zostaje pożarte i strawione. To nie może być finałem naszej wędrówki przez tyle lat! Jak to, tyle wysiłku, męczarni, zwycięstw i klęsk po których pozostanie tylko wątpliwa pamięć u następnych pokoleń? Dusza, gdziekolwiek i jakkolwiek funkcjonuje w moim ciele, gwarantuje nieśmiertelność mojego JA i nadzieję, że po śmierci dalej będę sobie oglądał ten świat, a może tamten świat i Pana Boga siedzącego na tronie z kimś po prawicy i lewicy? Czepiamy się więc wiary, że ona jednak istnieje i że jest indywidualna, moja własna, a nie wspólna i ogólna, jak chmura internetowa, w której zapisujemy fotki z miłych wydarzeń. Szukamy dalej śladów tej duszy w odmętach naszego ciała i wielu nawet poważnie i gruntownie wykształconych uczonych tropi działania duszy mimo rozpaczliwego podejrzenia, że nie istnieje żaden Pan Bóg siedzący na tronie. Nawet jeśli wszyscy zostaną przekonani, że jesteśmy produktem ewolucji powolnej i skomplikowanej, ale jednak rozpoczętej w gorących bajorach prehistorii, to tak jak uparci „płaskoziemcy” nieprzekonani przez Kopernika i jego następców, znajdą się tacy, co będą nauczać, że badania mikroskopowe komórek ukazujące niesamowitą złożoność procesów, jakie zachodzą w każdej z nich, są oszustwem i spiskiem szatanów mających na celu odebranie nam wiary w życie wieczne.
Ciemnogród
Każdy kraj ma swój Ciemnogród, nawet Szwajcaria. W każdym narodzie jest grupa ludzi, którzy nie tylko charakteryzują się brakiem odpowiedniej edukacji. To akurat można by zarzucić każdemu w mniejszym lub większym stopniu. Nawet Einstein, jak się okazało, nie był wyedukowany na tyle, by się nie mylić. Grupa zwana Ciemnogrodem zawdzięcza więc swoją ponurą nazwę nie tyle lukom w wykształceniu, co niechęci do jego uzupełnienia i poprawienia swojego stanu wiedzy. Ta niechęć jest może bardziej powszechna niż się wydaje i dotyczy przecież co drugiego lenia i wagarowicza. Wśród młodzieży jest nagminna. Wśród starych ludzi jeszcze bardziej, chociaż łatwiej ją w tym wypadku usprawiedliwić zmęczeniem mózgownicy. Tak więc niechęć jeszcze nie jest wystarczającą cechą uprawniającą do zamknięcia osobnika w haniebnym grodzie Ciemnoty. Taką cechą jest dopiero nienawiść do wszelkiej racjonalnej wiedzy i agresja z tym związana, która obraca się przeciwko ludziom mądrym, światłym i skłonnym do pouczania. Oto jest wyznacznik mieszkańców Ciemnogrodu. Spotykamy ich wszędzie. Nie tylko na demonstracjach antyszczepionkowców, czy burdach rozwydrzonych kiboli. Są w zgromadzeniach kultywujących przekonanie, że jedna rasa jest lepsza niż inna, są wśród głoszących, że uprawianie seksu ma być takie jak ich, a inne to choroba. Są na paradach miłośników militarnej przewagi uzbrojonych nad bezbronnymi, biorą udział w tryumfalnych rzeziach zwierząt pod płaszczykiem tradycji dziadów i pradziadów, biją dzieci za różne przewinienia, bo według nich, tylko tak można je wychować na dobrych ludzi. Biją swoje żony, bo uznali, że są ich własnością, jak krowy w oborze, czy psy na łańcuchu. Wierzą, że ksiądz jest wysłannikiem bożym, nawet jeśli kłamie, kradnie, czy gwałci dzieci. Wierzą, że duszyczka mieszka w plemniku i męczy się, kiedy utknie w prezerwatywie. Wierzą w tysiące innych rzeczy, niemożliwych w racjonalnym świecie do tego stopnia, że na przykład ilość relikwii czczonych na świecie przyprawia o zawrót głowy, bo samych gwoździ z krzyża Jezusa starczyłoby Rzymianom do ukrzyżowania wszystkich chrześcijan za czasów obłąkanego Nerona. Wiara, jakże piękna i zbawienna w wielu wypadkach, jest niestety silnym bodźcem skłaniającym człowieka do agresji wobec naukowych argumentów, co odczuł Galileusz na własnej skórze woląc się wyrzec nauki Kopernika, która dla niego była przecież oczywistą prawdą, niż spłonąć na stosie. Otóż właśnie prawda, coś co wielu ludzi tak bardzo kocha, że zdolna jest oddać za nią życie, jest dla Ciemnogrodu wrogiem najgroźniejszym i najbardziej znienawidzonym. Jeśli nie jest zgodna z ich przekonaniami i wizją świata, musi zostać opluta, wyszydzona i wreszcie unicestwiona. Ciemnogród jest w mojej Ojczyźnie zwykle marginesem społecznym, ale niekiedy wzbiera jak morski przypływ, zatapia wioski i staje się żywiołem zagrażającym narodowi. Ostatnio nabrał wielkiej mocy, wojsk i pieniędzy. Rzesze ludzi oddają hołd ciemnym kłamstwom, bo czują się zbyt słabi w świetle prawdy. To jednak są zaburzenia przejściowe i wszystko znów powróci do normy, bo świat rozwija się tysiące lat jednak tylko w jednym kierunku – od ciemności do jasności.
Cnota
Wartość stara jak świat. Jeszcze zanim została uhonorowana w kodeksach starożytnych jako cecha ludzi szlachetnych i godnych zaufania, z pewnością istniała w społecznościach pierwotnych związana ze swoim podstawowym znaczeniem dziewictwa. Troska samca o to, by potomstwo, które karmi i wychowuje, było jego biologiczną kontynuacją, spowodowała rozkwit sposobów zagwarantowania tej pewności – od zniewolenia kobiety i stania na straży jej pochwy aż po kult dziewictwa doprowadzony do absurdów religijnych. Dzisiaj badania genetyczne dają pewność ojcostwa i wszelkie związane z tym dylematy prawne są łatwe do procedowania. Jednak kult pozostał, tym bardziej, że w wielu środowiskach wciąż jest jedynym narzędziem utrzymywania zależności kobiet od ich partnerów, którzy uzurpują sobie prawo własności wobec tej, którą zaszczycają osobistą kopulacją. Odsetek tych ortodoksyjnych „właścicieli” jest przygnębiająco wysoki. Wysiłki sufrażystek, emancypantek, bojowniczek o równouprawnienie i bojowników ich wspierających nie mogą pokonać inercji testosteronu oraz uporczywego wychowywania w domu i w kościele. Dla tych „maczos” cnota to cecha z dziedziny seksualności. Nie interesują ich cnoty uznawane za męskie, takie jak honor, odwaga, wierność, prawdomówność i nieustająca gotowość bojowa. Uważają, że zostały im dane jako stałe składniki pakietu płciowego i nie muszą być ani weryfikowane, ani jakoś szczególnie pilnowane. Natomiast „cnoty niewieście” są składnikami niestałymi, bo wiadomo, że kobieta zmienną jest i płochą. Jeśli nie będzie należycie pilnowana, to jej cnoty nieodwracalnie się ulotnią jak ta fundamentalna, związana z błoną dziewiczą, tym odwiecznym dowodem szlachetności charakteru i czystości serca. Idiotyzm tej doktryny został już dawno udowodniony przez psychologów, lekarzy i artystów. Wydawało się, że to szkodliwe rozumowanie nie powróci już w naszej racjonalnej epoce. Ale okazało się, że ani ta epoka nie jest tak racjonalna, ani ten idiotyzm nie został przezwyciężony. Oto w mojej Ojczyźnie wzbiera fala strażników cnót niewieścich z pogranicza kleru i obozu władzy. Na jej grzbiecie surfuje kuriozalny ideolog, któremu powierzono kształtowanie przyszłych pokoleń, a on ubzdurał sobie, że będzie miał na te pokolenia wpływ przez zmuszanie ich siłą do wkuwania kłamstw i urojeń. Jakby nie zauważył, że świat jest dzisiaj otwartym przez internet zbiorem kolosalnej wiedzy i zasobów informacyjnych, przy których głos nauczycieli i służalczych kuratorów jest jak pisk komara. Nauczanie o cnotach niewieścich rodem z pensji dla panienek jest na tle tego, do czego młodzież ma faktyczny dostęp, zabiegiem komicznym. I chociaż ośmieszanie się tych nieutalentowanych, niekompetentnych moralizatorów jest już chlebem powszednim, to jednak tym razem padł tej śmieszności trudny do przeskoczenia rekord.