Jedność
Wbrew wielu marzycielom to kategoria płynna. Raz jest, raz jej nie ma, nawet w tym samym zbiorze. To oczywiste zjawisko w świecie fizyki i w świecie biologii. Całości rozpadają się powoli, albo w okamgnieniu i tak samo rozproszone cząstki zbierają się i przywierają do siebie tworząc często struktury trudne do rozbicia. Podobnie jest w społeczeństwie. Kiedyś gromady, potem plemiona były bardziej zwarte. Z czasem skłonność do indywidualnych upodobań każdej jednostki nasiliła się i zyskała wiele naukowych uzasadnień i prawnego wsparcia. Dzisiaj jesteśmy na drodze do samotnego bytowania singli, lub nietrwałych par. Duże wielopokoleniowe rodziny w miastach zachodniej cywilizacji są rzadkością i być może to stanowi największą słabość w starciu z napływającymi przybyszami z cywilizacji, gdzie taka liczna rodzina jest podstawą. Jedność w takiej grupie oparta jest na więzach krwi traktowanych jak rodzaj sacrum, z którym nie ma dyskusji. Nawet jeśli została wymuszona przez silnego patriarchę krzywdzącego nieposłuszne, słabsze jednostki. I to mnie w tej sprawie interesuje najbardziej. Czy jedność jest wartością oczywistą dla rozproszonych i przez to słabszych jednostek, czy też zawsze zależy to od spoiwa, jakie ją tworzy? Już w rodzinie to nie jest oczywiste. Rzekome więzy krwi inaczej działają u rodziców kochających swoje dzieci, a inaczej pomiędzy rodzeństwem, gdzie wzajemna konkurencja, przemoc, wreszcie nienawiść, częstsza niż się wydaje, sprawia, że jedność pojawia się okazjonalnie. Jeżeli nie czuwa nad tym silna matka, która gromadzi rodzinę wokół świątecznego stołu, czy silny ojciec, który wytresował swoje dzieci do posłuszeństwa, lub szantażuje zdobytym bogactwem gromadę potencjalnych spadkobierców, to uzyskanie jedności, jakiegoś zgodnego działania, czy wzajemnych poświęceń napotyka często trudności przykre i zniechęcające do wspólnoty. Im większa społeczność tym o jedność trudniej. Różne organizacje oparte na dobrej woli są kruche i niestałe. Mocniej trzymają się te, których spoiwem są wspólne interesy, czy korzyści polityczne. Takim przykładem są partie różnego kalibru. Rzadko wiążą one jednostki ze sobą jakąś dobrą ideą, nie przynoszącą wymiernego zysku. Znamy z historii przykłady, kiedy jedność partii była budowana na idei powiązanej z nadzieją na odebranie tym, co już coś mają, przez tych, co nie mają nic. Budowali ją sprytni demagodzy, którzy na tej jedności korzystali najwięcej. Władza osiągnięta tą drogą zawsze musi potem zostać utrwalana przez resorty siłowe, bo masy szybko orientują się, że idea to mamidło, które nie daje spodziewanej odmiany losu. Ale nadciąga inna idea, kolejni demagodzy i za nimi kolejna przemoc i bezprawie. Tak w kółko.
A jednak potrzeba jedności jest silniejsza od wszelkich historycznych doświadczeń. Rozproszeni w swoich samotnych bańkach czujemy się zwykle tak słabi i tymczasowi, że kiedy pojawia się jakaś radosna nowina, że możemy być razem i świętować emocje wspólnotowe, lgniemy do siebie jak dzieci, które najmocniej potrzebują wspólnotowego bezpieczeństwa. Takim bezapelacyjnie skutecznym spoiwem jest idea narodu. Takim jeszcze skuteczniejszym spoiwem jest religia i Bóg, który zapewnia obronę potężniejszą od wszystkich ziemskich mocy. Najlepiej, jeśli te dwa spoiwa ktoś przebiegły zastosuje jednocześnie. Wymieszane dają skutek tak błogosławiony, że choćby nie wiem jak podważona została prawda, wiedza i fakty, ludzie w euforii odnalezionej jedności będą jej bronić nawet wbrew sobie, płacąc często wysoką cenę za bycie jej domniemaną częścią. Piszę domniemaną, bo taka jedność zupełnie nie dba o los jednostki i jej żarliwe uczucia. Wystarczy, kiedy osiągnie już taką masę krytyczną, że żadna pojedyncza strata nie zagrozi jej istnieniu. Dlatego nie mam zaufania do nacjonalizmu i religii, chociaż jak każdy tęsknię do poczucia jedności z moimi braćmi i siostrami na tym zagrożonym licznymi nieszczęściami globie. Poddawałem się wiele razy złudzeniu, że jestem częścią jakiejś potężnej jedności. Zawsze potem następowało rozczarowanie i ucieczka. Nawet w tak pięknej chwili, jak powstanie Solidarności i jej wygrana, kiedy Lech Wałęsa ze stoczniowej bramy ogłosił zwycięstwo nad fałszywą jednością jaką była komuna. Wszyscy wiemy, co było dalej. Jaruzelski udowodnił nam, że nie jesteśmy dziesięciomilionową jednością i do dzisiaj nie możemy się pozbierać po tej lekcji. Dzisiaj, kiedy mija czterdziesta rocznica jego zbrodni, jakiej dokonał na narodzie, wiemy, że być może uchronił nas przed jeszcze większym nieszczęściem. To jednak nie jest żadne pocieszenie. Co innego gdybanie, a co innego fakty, których już nic nie zmieni.
Joker
Wczoraj mogliśmy zastanawiać się nad fenomenem trumpizmu świętując przegraną szaleńca i groźnego pyszałka. Dzisiaj jesteśmy w innym świecie. Szaleniec wezwał podobnych sobie do aktywności, której konsekwencje musiał przewidywać. Wdarcie się motłochu na Kapitol, symbolu ładu i demokracji amerykańskiej, a co za tym idzie światowej, przygnębiło wszystkich myślących ludzi na świecie, a jednocześnie uradowało wszystkich dyktatorów od Putina po Kaczyńskiego. Dla nich to dowód na bezsilność i głupotę demokracji. Polskie władze są dumne z tego, że otoczyły sejm barierkami i kordonem policji, dzięki czemu tłum „lewaków” nigdy nie wdarł się na ich obrady, podczas których notorycznie łamie się Konstytucję. A miliony prostych ludzi widzą w tym wszystkim potwierdzenie swojej tęsknoty za silną władzą, która „trzyma za mordę” różnych wywrotowców. Nie rozumieją, że to ci, co trzymają za mordę są właśnie wywrotowcami najgorszego gatunku. To oni rujnują demokrację, czyli jedyny system, w jakim może się każdy sprawiedliwie realizować, na miarę swoich umiejętności, wiedzy i talentu. Większość z nich, to ludzie wierzący w absolutną władzę Pana Boga nad światem i żadna demokracja nie jest w stanie ich przekonać, że władza absolutna, to przemoc, nadużycia, bezkarność i w rezultacie absolutne zniewolenie. Dopóki nie przekonają się o tym na własnej skórze, dopóty będę uważali, że życie w rzeczywistości oddanej w dzierżawę „trzymającym za mordę” jest bezpieczniejsze dla nich, ich rodzin, dzieci, starych rodziców i wszystkich słabych, którzy sami nie poradzą sobie z walką o byt. Nie rozumieją zasady trójpodziału władzy i tego, że największą gwarancją ich bezpieczeństwa jest tak naprawdę niezależność parlamentu od rządu i niezależność sądów od tych dwóch ośrodków władzy. To za trudne i za dużo jest szczegółowych przypadków, kiedy to bezpieczeństwo zawodzi. Pokrzywdzeni nie chcą słyszeć o prawdziwych powodach swej krzywdy. Chcą prostego wytłumaczenia, najlepiej, że ktoś konkretny ich okradł z życiowego sukcesu, ktoś konkretny zabrał im możliwość dobrego życia. Krzywda i chęć odwetu -to wszystko co ich interesuje. Jak Jocker ze słynnego, wybitnego filmu, chcą tylko zemsty i zniszczenia świata, który już nie jest ich. To jest opowieść o szaleńcu. Dziwacznym i budzącym współczucie. Opowieść o psychopatycznym prezydencie USA nie budzi współczucia, tylko gniew, że jeśli zna się kilka sztuczek z dyscypliny wiecowania, można wzbudzić w tłumach lawinę agresji i samonapędzającej się emocji stada złożonego z osobników, którym bezkarność funduje ujście nienawiści i użycie jej w agresywnych działaniach. Ilu już takich Jockerów widzieliśmy w dziejach. Mussolini, Hitler, Lenin, Stalin – wszyscy jakoś pokrzywdzeni w dzieciństwie. Każdy miał taką symboliczną matkę jak filmowy Jocker, którego przywiązywała do kaloryfera. Skrzywdzone dzieci – oto potencjalny zastęp wciąż nowych Jockerów, którzy przy pierwszej lepszej okazji będą chcieli zniszczyć nasz świat. Dbajmy więc o dzieci od ich pierwszych kroków na ziemi, żeby potem nie żałować, że przegapiliśmy narodziny kolejnego dyktatora.
Autor zdjęcia: Zyanya BMO