W swoim Becoming Michelle Obama, odsłaniając kulisy własnego życia, przestrzega przed pasywnością i zachęca miliony kobiet na całym świecie do walki o własne marzenia. Owo „stawanie się”, nie zawsze łatwe i okupione kolejnymi poświęceniami czy koniecznością sprostania wyzwaniom niektórym otwiera oczy. Niektórym, ale jak się okazuje… nie wszystkim.
Obamowie przejdą do historii jako pierwsza czarnoskóra para Stanów Zjednoczonych. Nie dziwi więc tytuł „Becoming” (z ang. stawać się), ponieważ od samego początku narzuca się pytanie w jaki sposób dokonali czegoś, co w amerykańskiej polityce wydawało się dotąd niewykonalne, a nadal pozostaje arcytrudne. Jak czarne, ambitne i pracowite małżeństwo z Chicago zdołało przekonań do swojej wizji Amerykanów i na osiem lat zamieszkało wraz z dziećmi pod najbardziej prestiżowym adresem przy „głównej ulicy Ameryki”, jak potocznie nazywa się aleję Pensylwanii, przy której mieści się Biały Dom.
Choć darzę Obamów sympatią, nie planowałam sięgać po tą pozycję, do czasu gdy przypadkiem natknęłam się na opublikowany w „Przekroju” tekst Pauliny Wilk Jak Michelle została Obamą. Ku mojemu zaskoczeniu autorka, którą lubię ponieważ merytorycznie przygotowuje się do napisania każdego ze swoich tekstów, tym razem obrała kierunek, o jaki nigdy bym jej nie podejrzewała. Na wstępie w polskim stylu narzeka, że nad Wisłę była pani FLOTUS osobiście nie zawita, a w formie zastępstwa na rodzimej premierze wystąpią Jolanta Kwaśniewska, Omenaa Mensah oraz Sylwia Chutnik. Jednocześnie pierwszy atak przypuszcza na byłą pierwszą damę, która [tu cytat] „nie uczyła Polek żadnego «stawania się», tylko jedzenia ptysia z kremem przez uprzednie zdejmowanie mu widelczykiem czapeczki”.
Wydaje mi się, że sprowadzanie dokonań pani Kwaśniewskiej do ptysia być może sprawdziło się w walce politycznej wiele lat temu, ale obecnie jest nie tylko mocno passe, ale przede wszystkim nijak ma się do prawdziwej roli jaką prezydencka małżonka odegrała w tamtym okresie. Zaczęła sprawować swoją funkcję kiedy Polska wchodziła do międzynarodowych instytucji, a w nas, Polakach, „Zachód” wywoływał poczucie niepewności. Stawiając pierwsze kroki na światowych salonach musiała nie tylko przezwyciężyć własne lęki, ale budując swój wizerunek stała się balsamem na nasze narodowe kompleksy i niepewności. To dzięki niej zrozumieliśmy, że damy radę i świat stoi przed nami otworem. Obok godnej reprezentacji podczas dziesięciu lat sprawowania funkcji pierwszej damy Jolanta Kwaśniewska wykonała ogromną pracę tworząc własną agendę, angażując się społecznie, a wreszcie zakładając fundację, która wpływała na poprawę jakości pobytu najmłodszych pacjentów na szpitalnych oddziałach dziecięcych. Ani wcześniej, ani później żadnej z kobiet sprawujących tę funkcję nie udało się przyciągnąć znacznego zainteresowania mediów dla działań, których się podejmowała. Tym samym ze swoim przekazem Kwaśniewska docierała do największej liczby Polaków, kształtując naszą wrażliwość i kierując nasz wzrok na najbardziej potrzebujących. Dlatego zaklinam, skończmy z tym polskim ptysiem, bo żadna inna Polka podczas pełnienia funkcji pierwszej damy nie zbliżyła się nawet do standardów amerykańskich w sposób, w jaki się to udało właśnie Jolancie Kwaśniewskiej. Jak mało kto zawładnęła przekazem mainstreamowym, zainteresowanie wywoływane tak przez jej osobę, jak i jej stroje wykorzystując do zwrócenia uwagi na sprawy naprawdę istotne. W ten sam sposób postępowało przecież wiele światowych „celebrytek”. Podobnie Michelle Obama wiedząc, że jej zaangażowanie w polityczny wymiar prezydentury męża przyniesie więcej szkody niż korzyści, poświęciła się ważnym sprawom społecznym takim, jak walka z otyłością wśród dzieci czy lepszy dostęp do edukacji. Dla prezentacji i realizacji założonych celów skutecznie wykorzystywała popularne programy telewizyjne, tym samy często docierając znacznie dalej niż sięgała intelektualna bańka jej męża.
Tymczasem Paulina Wilk sprowadza te działania do „robienia czegoś od niechcenia”, a za główne zamierzenia Obamy uznaje „zostanie megagwiazdą”. Jednak nie jest to cel, ale środek do prowadzenia szeroko zakrojonych kampanii społecznych, które mają szansę powodzenia tylko i wyłącznie, dzięki uzyskanej popularności. Z tego samego powodu proponowana przez Paulinę Wilk
kandydatura Sylwii Chutnik na urząd głowy państwa, może spotkać się z poklaskiem w ramach wąskiej intelektualnej bańki warszawskiego placu Zbawiciela, ale poza nim nie ma wielkiej szansy powodzenia.
Z oczywistych powodów, mimo niekwestionowanych walorów intelektualnych pani Chutnik, brakuje jej skali, której nie posiada wielu cenionych intelektualistów i nie ma sensu frustrować się z tej przyczyny. Dlatego dziwi mnie podejście Pauliny Wilk, która otwarcie przyznaje, że sukces wydawniczy Michelle Obamy [tu cytat] „podważa wiarę w siebie i poczucie sensu pisania książek u tysięcy autorów literatury na świecie, którzy nie mają szans na wysokie sprzedaże, a co za tym idzie – na dobre samopoczucie”. Uważam, że takie porównania muszą prowadzić wyłącznie do złego samopoczucie, zatem może lepiej byłoby ich zaniechać.
Jednak prawdziwą przyczyną, dla której postanowiłam chwycić za przysłowiowe pióro i wejść w polemikę z tekstem Pauliny Wilk jest jej zaskakująca skarga na sam „fenomen becomingu”, czyli cytując autorkę fakt, że „nikt nie jest tym za kogo się podaje”… Dalej pojawiają się – delikatnie rzecz ujmując – mało politycznie poprawne przykłady. Pisze zatem Wilk: „Mamy w Warszawie zblazowane studentki uważające się za baristki i kelnerki. Ukraińskich chłopaków udających taksówkarzy, choć nie wiedzą, gdzie jadą. Mamy indyjskich geniuszy technologicznych podających się za rowerzystów dowożących posiłki. I tysiące Wietnamczyków udających, że ich tu wcale nie ma, choć mogliby budować siłę ekonomiczną kraju. Mamy przeklejaczy treści przekonanych, że są dziennikarzami. Domorosłych mistrzów instaselfie, którzy uważają się za fotografów. Instapoetów przekonanych, że są jak Wisława. Autorów kryminałów i reportażystów, którzy chcą, by ich wreszcie uznano za «prawdziwych pisarzy». I tak dalej… Wszędzie ktoś jest na zastępstwo, na chwilę, jedną nogą tu, drugą tam. Wszędzie erzace, namiastki. Jak gdyby nikt nie chciał być sobą, nikt nie chciałby być «stąd». Mieć stałego adresu, profesji, przeznaczenia. Wytrwać ze sobą, przez lata”.
Wydaje mi się, że Paulina Wilk wrzuca do jednego worka dwa ogromnie ważne tematy, gdzie pierwszy obejmuje zmianę realiów, w ramach których nasi rodzice mogli przez całe życie meldować się przy tym samym biurku lub, jak ojciec Michelle Obamy, przy tych samym kotłach w stacji wodociągowej, w odróżnieniu od nas zmuszanych do elastycznego dopasowywania się do stale ulegających zmianie zapotrzebowań rynku pracy. Stąd obecny model przebranżawiania, dzięki któremu mniej osób pozostaje na bezrobociu oraz stała gotowość do zapełniania nowych przestrzeni, w tym profesji powstałych na bazie serwisów społecznościowych. Co do zblazowanych kelnerek i baristek to muszę uchylić rąbka tajemnicy, że w Polsce istnieją osoby, które muszą zarobić na studia i utrzymanie. Jeśli zaś chodzi o ukraińskich chłopów, hinduskich programistów czy wietnamskich restauratorów to mam tylko nadzieję, że nie są to antyuchodźcze postulaty, bo pomijając aspekt moralny tego problemu, obecność zagranicznej siły roboczej w Polsce jest nieodzowna i nieuchronna.
Drugi problem, który w tekście Pauliny Wilk niepokoi mnie dużo bardziej to krytyka starej jak świat potrzeby pogoni za szczęściem, za lepszym jutrem, walki o byt dla siebie i najbliższych, czyli symptom zdrowej motoryki społecznej, dzięki której rozwijamy się i aspirujemy do większych rzeczy. Gdy brakuje nam takich potrzeb lub gdy z jakiś przyczyn się one wypalają, pogrążamy się w pasywności, która wiedzie do nędzy i wykluczenia, a rozwijające się do tej pory dzielnice zamieniają się w getta. To ogromne zagrożenie, proces, przed którym w swojej autobiografii Michelle Obama do znudzenia przestrzega i który zachodzi na całym świecie, nie wyłączając Polski.
Pogoń za szczęściem to najsilniejsza i najbardziej pozytywna emocja, która pcha nas wszystkich do przodu.
Wiara dzięki, której rodzina Michelle Obamy z amerykańskiego południa przybyła do Chicago, a mój dziadek jako młody chłopak zdecydował się zwolnić z terminu w lwowskiej pracowni i wsiadł do pociągu do Łodzi, żeby w nowym mieście założyć własny zakład stolarski. Wydaje mi się, że ta sama wiara towarzyszyła również Paulinie Wilk, gdy porzuciła swoje miejsce urodzenia na rzecz Warszawy, a po europeistyce (podobnie jak ja po stosunkach międzynarodowych) trudno jej było odpowiadać rodzinie na pytanie: „To kim ty właściwie jesteś z zawodu?” Tak więc decyzja o „staniu się” pisarką wynikała najpewniej z chęci samorozwoju i pogoni za własnymi marzeniami. Stąd w moim odczuciu, choć Paulina Wilk sama jest przykładem „success story” opisywanego przez nią procesu becomingu odmawia prawa do samorealizacji innym. To zaś zaskakuje, a jednocześnie poważnie zasmuca.
Ilustracje: Marek Lewoc