Z dr Izabellą Sariusz-Skąpską rozmawia Magdalena M. Baran.
Magdalena M. Baran: Tak sobie myślę… co się stało z nami wszystkimi przez ostatnie dziewięć lat, od 10 kwietnia 2010 roku? Kiedy szukam odpowiedzi, przypomina mi się, skądinąd bardzo dla mnie ważna, scena z „Człowieka z żelaza”. Maciek Tomczyk stoi na wiadukcie i zapalając znicz w miejscu, gdzie zastrzelono jego ojca, mówi: „Wiem na pewno, że się już nigdy nie damy podzielić, nigdy się nie damy oszukać, przetrzymamy nawet najgorsze. (….) Wszyscy żeśmy ją zobaczyli, wszyscy zobaczyli tę prawdę i… Tego już się nie da odkręcić”. Tymczasem gdy dziś patrzymy na nasze społeczeństwo, to widzimy je właśnie podzielone, w jakiejś części wyznające swego rodzaju nową mitologię narodową, a przy tym pełne gniewu, nieufności, a nawet złorzeczące sobie nawzajem. Jak to możliwe, że staliśmy się sobie aż tak obcy?
Izabella Sariusz-Skąpska: Daliśmy się podzielić, ale nie dlatego, że dokonało się coś nowego. Wróciłabym do innej kwestii z „Człowieka z żelaza”, kiedy jeden z bohaterów, grany przez Jerzego Trelę, mówi: „Bo ludzie są leniwi i boją się”. Dopadła nas właśnie ta przypadłość, to znaczy przestaliśmy mieć wyobraźnię dotyczącą i przeszłości, i teraźniejszości, i przyszłości. Ludziom się po prostu nie chce: nawet oglądać telewizji, w której wszystko jest w jakiś sposób przypominane, nawet czytać gazet (wszystko jedno, czy w wersji papierowej, czy internetowej). Poprzestają na wyłapywaniu tytułów i ciekawszych „leadów”. Nie chce im się sprawdzać, co tak naprawdę oznacza zjawisko, które widzą jako tytuł, na przykład czy będzie Brexit, czy nie będzie; będzie kolejne rozdawnictwo pieniędzy, czy nie będzie.
Ludziom się po prostu przestało chcieć zajmować tym, co poza nimi. Żyją własnym życiem, w tej chwili stosunkowo spokojnym, nie czując zbyt wielu zagrożeń.
Myślisz, że cokolwiek czują?
Nie wiem. Mają kredyty i uważają, że je spłacą przez następne 35 lat – jakby mogli wiedzieć, co będzie za 35 lat! Dzieci chodzą do szkoły, wracają późno, rzadko ktoś je pyta, co było zadane. Rodzice, sami przemęczeni, wiedzą, że dzieci są przemęczone, nie wnikają w ich wiedzę itd. Zaczynamy mieć do czynienia z sytuacją, kiedy spokój, który nas ogarnął, to już przestał być „święty spokój”. Jest po prostu tak, jakby życie toczyło się samo…
„Się żyje”, trochę samo, bez czyjegoś udziału. W wypaleniu albo z przyzwyczajenia. Nie wiem, co gorsze.
„Się żyje”… Nie tego chcieli liberałowie, nie o tym mówił Donald Tusk w słynnym zdaniu o ciepłej wodzie w kranie. To już nie jest ciepła woda, ale letnia, wystygnięta zupa. Zaczynamy mieć do czynienia z wszechogarniającym brakiem zainteresowania czymkolwiek. Ostatnio podczas rozmowy ze studentami ze zdumieniem dowiedziałam się, że oni nie wiedzą, czym była IRA, na czym polegał konflikt w Irlandii, jak wyglądał ówczesny terroryzm itd. Nie mają świadomości, że jednym z elementów zagrożeń, które niesie Brexit, jest to, że jacyś potomkowie ówczesnych bojowników wyciągną i przeczyszczą broń, po czym staną na granicy irlandzko-irlandzkiej, co będzie oznaczało faktyczne zagrożenie dla pokoju w Europie. Moi rozmówcy nie potrafili sensownie opisać, dlaczego miałaby (znowu) istnieć granica irlandzko-irlandzka.
Z jednej strony, powinniśmy się cieszyć, że już wyrosło pokolenie nie musi się bać, może w ogóle w życiu niczego nie bało, w ogóle nie widziało zagrożenia, ale z drugiej strony to również oznacza, że oni nie mają wiedzy o zagrożeniach, nie zdają sobie z nich sprawy. Kiedyś jeden ze studentów spytał, po co mam paszport. Odpowiedziałam, że czasami podróżuję, a on na to: „Ale wszędzie się przecież dojedzie na dowód”. „Wszędzie? A próbowałeś pojechać kiedyś do Lwowa, albo do Kijowa?” „Nie, bo po co?” – rzucił zdumiony. „Ale wiesz, że w Europie jest parę krajów, do których nie wjedziesz z dowodem?” – i tu spotkałam się z niedowierzaniem.
Moim zdaniem, to jest właśnie background obecnych podziałów. Brak refleksji nad codziennością, nad życiem zarówno w tym kraju, jak i u naszych sąsiadów. Gdy przestajemy być uważni w stosunku do tego, co dzieje się na co dzień, to w którymś momencie przestajemy także umieć ocenić zalew informacji, które nie są informacjami, ale czystą propagandą…
Przez ostatnie dziewięć lat mamy z nią do czynienia praktycznie na co dzień. Zalewa nas z każdej strony i mocno działa na świadomość. Ludzie, których nigdy bym nie podejrzewała, że zaczną wierzyć przekazowi TVP, wierzą jej. Obojętnieją wobec tego, co i jak się im przekazuje, bo skoro oglądali zawsze to medium, to będą je dalej oglądali i nie będą szukali żadnej weryfikacji. Ich obraz świata jest zniekształcony, wybrakowany, pozbawiony kontekstów, faktów, o myśleniu już nie wspominając. I mówię tu o ludziach w różnym wieku, tak pokoleniu 80-latków, jak i 20-latków. Tam jest pustka, której naprzeciw wychodzi zacietrzewienie i narastająca pogarda dla każdej historii, każdej mitologii, która jest inna…
To wszystko wymaga odrobiny wysiłku. Sprzeciw wymaga wysiłku. Zastanowienie się nad argumentacją inna niż moja wymaga wysiłku. Natomiast agresja, odrzucenie, potępienie – to wszystko jest łatwiejsze. Trzeba się jednak napracować, aby z kimś rozmawiać, aby znaleźć na to czas. Odwrócenie się plecami jest łatwiejsze. Czytaliśmy antyutopie powstałe w XX wieku, które wyrastały niekoniecznie z tego, co wtedy się działo, ale z obaw o konsekwencje bieżących wydarzeń i z namysłu nad tym, co może się wydarzyć za pokolenie lub dwa. Gdy Aldous Huxley pisał Nowy wspaniały świat, to w jakimś sensie prorokował, że za pokolenie czy dwa ludzie tak dalece uwierzą w zdolność kreowania rzeczywistości, że będą „produkować” dzieci nie tylko z zaplanowaną rolą społeczną, ale z wczytaną edukacją.
Kiedy George Orwell pisał Rok 1984, to wyciągał wnioski z totalitaryzmu typu nazistowskiego, mówiącego właśnie o kręgach wrogów, o idealnym wychowaniu idealnego obywatela, cały czas obserwowanego przez Wielkiego Brata. Pamiętam nasze zdumienie, gdy w latach 1990. program Wielki Brat świętował takie tryumfy: to, co kiedyś dla nas było przestrogą, tu stawało się reality show, pochwałą bylejakości, chamstwa, seksu na żywo itd. Myślę, że to jest ten problem: z etapu przestrogi przed konkretnym sposobem myślenia, z dążenia do jakiegoś uporządkowania świata, zrezygnowaliśmy na rzecz rozszerzającego się reality show, czemu towarzyszy przekonanie, że to się nie dzieje naprawdę. Nasze życie to gra komputerowa na żywo, rozgrywająca się na dużym czy małym ekranie.
Gra, w której nic i nikt nie dzieje się naprawdę, a jednocześnie ta gra zagospodarowuje nasze emocje i konkretne potrzeby. To jedna strona. Z drugiej strony… nasza dzisiejsza polityka stała się takim miejscem zagospodarowanym czy wręcz zawłaszczonym. To, co się teraz dzieje w kraju, było zagospodarowaniem emocji, było umiejętnością zbudowania przez Jarosława Kaczyńskiego mitologii po katastrofie smoleńskiej. I od prawa do lewa wszyscy w jakimś sensie zagrali w tę grę.
A jednak na początku nikt nie miał przekonania, że istnieje taka nisza. Pamiętam z roku 2010, jak po kilku miesiącach koszmaru na Krakowskim Przedmieściu wokół krzyża, wobec pierwszych prób tworzenia komisji, nad-komisji, anty-komisji, pytałam o to ludzi z tej części sceny politycznej, którą uważam za swoją. Spotykałam się z deklaracją bezradności: nie przypuszczaliśmy, że rzeczywiście można grać w ten sposób. Może wpadliśmy w pułapkę własnej naiwności? Przecież wszystkie strony życia publicznego, społecznego, również artystycznego straciły w katastrofie smoleńskiej swoich przedstawicieli! Rzeczywiście to była reprezentacja ówczesnego życia publicznego, bo tak zostało to zaplanowane ze strony Kancelarii Prezydenta: zaproszono przedstawicieli wszystkich klubów parlamentarnych, urzędów państwowych, organizacji społecznych itd. To miał być spektakl polityczny, bo 10 kwietnia 2010 roku rozpoczynała się kampania prezydencka, więc chodziło o stworzenie wrażenia pluralizmu. A efekt był taki, że jeśli zginęli przedstawiciele tak zróżnicowani, to trudno przejąć na własność narrację na rzecz jednej strony… Okazało się, że się da.
Jedna strona niejako zawłaszczyła emocje, jakby ich siła i racja była jedynie „własnością” tych, którzy wyznają teorię zamachu. Rodziny, do których należysz i Ty, w jakimś sensie przestały się liczyć w promowanym dyskursie publicznej. Przyszedł moment, że staliście się niewygodni, a w najlepszym razie przezroczyści. Cała moc przekazu skupiła się po stronie przeciwnej, która nie tylko skutecznie zawłaszczyła emocje, ale również przejęła narrację. Ta z kolei rozmontowała nam wspólnotę. Nie idzie przy tym o to, jak lichej była ona kondycji, ale o sam fakt podzielenia nas, wyrwania tego, co wydawało się wspólne.
W konsekwencji pojawia się myślenie: „Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. I to w najgorszy możliwy sposób.
My jesteśmy depozytariuszami prawdy, a wy się boicie prawdy i tę prawdę odrzucacie – taki dostajemy przekaz. W życiu politycznym to zwykły element gry, bo zawsze przeciwnicy polityczni obrzucają się podobnymi argumentami.
Inaczej to odczułam w momencie, gdy miałam przed sobą człowieka, przedstawiającego się jako prokurator przeznaczony do zadań specjalnych, jakimi były ekshumacje ofiar katastrofy smoleńskiej, w tym ekshumacja ciała mojego Ojca. Na stwierdzenie naszej rodziny: „Proszę nam darować te wszystkie propagandowe zdania i niech się pan nawet nie waży epatować makabrycznymi elementami tego, co macie zamiar robić z ciałem Taty!”, ten człowiek, symulując święte oburzenie, mówi: „Pań nie interesuje prawda!”… W tym momencie to się wymyka spod kontroli wyobraźni. Jak można nazwać takie postępowanie? Powiedziałam temu człowiekowi, że nie jest prokuratorem, ale funkcjonariuszem, prowadzonym na pasku polityków. Prokuratorem, jak wszystkim powtarzam, był mój dziadek Bolesław Skąpski, który za swoją funkcję dostał kulę w tył głowy w Katyniu. Bo on służył Rzeczypospolitej, nieważne jakiej numeracji. To jest prosta historyczna narracja: jak często powtarzam, mojego Dziadka zabiła historia, a Ojca zabiła polityka. W obu wypadkach można wskazać przyczyny, przebieg, sprawców…
Ostatecznie zostajemy z problemem z prawdą.
Tak, to kwestia prawdy. Kiedy ktoś zarzuca, że ja, moja rodzina i wszyscy, który sprzeciwiają się barbarzyńskim działaniom na ciałach naszych bliskich, że to my nie chcemy poznać prawdy, w tym momencie została przekroczona jakaś granica. W tym momencie ktoś odbiera mi możliwość normalnego, cywilizowanego funkcjonowania, bo takie elementy, jak pochówek, żałoba i porządkowanie świata po stracie mają w każdej kulturze przewidziany czas. Tymczasem ja niedawno skończyłam drugą żałobę, która zaczęła się na nowo po ośmiu latach od katastrofy, w noc ekshumacji ciała mojego Ojca. Potem były tygodnie wyczekiwania na zwrot ciała i drugi pogrzeb, który zaognił emocje. Ale to już nie są emocje dotyczące Taty, dotyczące straty, że nie ma Go przy stole. Dobierałam zdjęcie, aby na FB przypomnieć o rocznicy barbarzyństwa ekshumacji i uzmysłowiłam sobie, ile tych zdjęć już wykorzystałam – a przecież nie będzie już nigdy nowych… To zbiór zamknięty, ta historia jest zamknięta.
To moment, gdy prawda, do której Ty masz prawo, staje się czyjaś, w jakimś sensie obca i nieprawdziwa.
Ale mnie ktoś odebrał tę prawdę. Tego kogoś nie interesuje mój punkt widzenia, że skazuje mnie (nas) na nową żałobę, bo ktoś na politycznej „górze” uznał moje racje i moje relacje z Ojcem za nieważne. Ważne są teraz racje polityków, którzy dają funkcjonariuszowi prokuratury prawo, aby ten posługiwał się cząstkami pobranymi z ciała mojego Ojca, bo to są dowody, ponumerowane jak rzeczy. Wróciliśmy do świata, gdzie człowiek jest numerem. A przecież dokładnie wiemy, w jakim świecie człowiek był numerem. Dokonała się „ekshumacja numer taki a taki”, wydobyto „zwłoki numer XY”, pobrano „próbki numer YX”. „Próbki numer” trafiają do różnych laboratoriów europejskich. Nie zostały zachowane jakiekolwiek prawa człowieka. Oczywiście, mamy wyrok Trybunału Strasburskiego, który jasno o tym mówi. Ale właśnie ten wyrok, o ile w ogóle zaistniał w świadomości odbiorcy -show, został pojęty w jeden sposób: „Rodziny, które wystąpiły do Trybunału, dostały odszkodowanie”.
Odszkodowanie i nic poza tym, bo…
Na co innego było za późno! Trybunał wydał wyrok po ekshumacjach, po powtórnych pogrzebach…
Pytanie, czy tego odbiorcę reality show jeszcze cokolwiek innego interesuje? Jeśli popatrzymy na najnowsze badania dotyczące poparcia dla partii politycznych, to 42% dla PiS zawdzięczamy chyba w znacznej mierze temu odbiorcy, który ślepo patrzy w tę narrację i de facto na ukradzionej Wam prawdzie buduje nową mitologię, dokładając do niej kolejnych wrogów.
Może tak być…
Ta narracja trwa, ujawniając się to z mniejszą, to z większą siłą. Nie daje się nam szansy bycia wspólnotą, jakąkolwiek. Ledwie narodziły się między nami jakiekolwiek więzi, a już zostały rozmontowane. Warczymy na siebie, pogłębiamy podziały. Czasami obawiam się, że wielu tak dalece poddaje się propagandzie nie tylko pogłębiającej podziały, ale wręcz szerzącej nienawiść do siebie nawzajem, że mamy kłopot w rozpoznawaniu siebie jako ludzi, którzy mogą razem żyć.
To niesamowite, bo mam takie wrażenie, że to jest nie do końca spuścizna tylko ostatnich dziewięciu lat. Gdzieś pomiędzy 1989 a 2010 rokiem, z ogromną nadzieją, determinacją i kosztem wyrzeczeń budując Polskę wolną, zapomnieliśmy o tych, których to tak naprawdę nie interesowało… I nie myślę tutaj o byłych komunistach, którzy teraz będą się mścili. Wielu zwykłym ludziom poprzedni system odpowiadał, bo w swojej bylejakości był łatwy do zaakceptowania. Ludzie rzadko byli wyraziście zróżnicowani, szczytem szczęścia był urlop w Bułgarii. Ktoś, kto miał cokolwiek więcej, chciał czegoś jeszcze, nie mieścił się w horyzoncie. Natomiast wolność jest wolnością zróżnicowania.
Nie możemy nie rozmawiać o poglądach, a mówić ze sobą wyłącznie o ideach. Boję się takiego podejścia. Jeśli emocje spycha się zbyt głęboko, to w którymś momencie mogą one eksplodować, ponieważ przechowywania niewyrażonych i niewykrzyczanych emocji wcześniej czy później się zemści. Pytanie, co z takiego odłożenia może wyniknąć. Pamiętam słynne „miesięcznice”, których karykatura odbywała się w Krakowie. Gromadka ludzi. Kiedyś, zupełnie przypadkowo jechałyśmy z Mamą pod Wawelem, koło Krzyża Katyńskiego, do którego zmierzały miesięcznice z Wawelu. Oni tam maszerowali. Mówię „oni”, bo to dla mnie był bezpostaciowy tłum, głównie starych ludzi, którzy wykrzykiwali koszmarne hasła, dodatkowo wymalowane na polskiej fladze. Nie wytrzymałam, zatrzymałam się, otworzyłam okno samochodu i spytałam: „Czy wy w ogóle wiecie, co robicie i kim byli ci ludzie?” W tym momencie Mama mówi: „Zamknij okno i jedź, bo to się może źle skończyć”. A oni rzeczywiście ruszyli na mnie, nie wiedzieli, kim jestem, bo oglądają inną telewizję niż te media, w których mnie można było rozpoznać. Oni nie wiedzą, z kim rozmawiają. Znam historię paru osób z rodzin smoleńskich, które podjęły próbę pójścia na Krakowskie Przedmieścia, aby stanąć naprzeciwko nich i powiedzieć: „My sobie tego nie życzymy!” Spotkali się z agresją… Przecież podczas tych miesięcznic noszono też portret mojego Ojca. Gdybym nawet codziennie występowała w mediach z apelem, że sobie tego nie życzymy, to nie wiem, jak mój ojciec zostałby przedstawiony. Może byłby czerwony, może czarny…
Ale na pewno nie byłby „nasz”, smoleński.
Nie, nie byłby „nasz”.
To jest przerażające. 96 osób, chcę w to wierzyć, zginęło w jednej chwili i nie wiedzieli, że umierają, a jeśli wiedzieli, trwało to sekundy. I nie ma szacunku dla bólu i śmierci 96 osób, I nie ma go u żadnej ze stron. Każda ze stron z tych 96 osób wybiera sobie tych, których chce. Taki selektywny sposób myślenia rozpoczął się niedługo po katastrofie, a utrwalił się już przy pierwszej rocznicy. Dzwonili do mnie różni dziennikarze, bo zbierają zdjęcia, notki, wspomnienia, na temat a to ofiar z małopolski, a to z Krakowa, a to z takich organizacji, a to z innych. Mówiłam: „Ale tak nie może być!” Dowiadywałam się: „robimy tablicę posłom/senatorom”. A ja pytam: „Co z resztą?” Potem powstawały tablice tylko z dwoma, czasem trzeba nazwiskami. Niżej podpis: „i inni”. „10 kwietnia 2010 roku w katastrofie zginął mój ojciec Andrzej Sariusz-Skąpski i 95 innych osób”. Gdybym ja tak powiedziała, wszyscy by się na mnie rzucili… Mówi się o tym, że zginęła jedna/dwie, maksimum trzy osoby „i inni”. To jest szacunek, ponieważ ci „inni” stanowili naturalną oprawę dla trzech wielkich osób. W tym momencie ja mówię: „Nie”.
Tu każda ze stron politycznych, ale także intelektualnych, zawaliła gigantyczną lekcję związaną z polityką symboliczną, z budowaniem pamięci historycznej, z budowaniem narracji po i o traumie…
Traumie, która jest przecież wspólna…
Jest, a w konsekwencji powinna być wspólnie odbudowana. Jeśli nie odbudujemy jej razem, to te podziały będą się pogłębiały i będzie nam trudno wrócić do jakiegokolwiek porozumienia i widzenia wspólnych perspektyw. Obojętnie, czy rozważamy to z punktu widzenia wspólnoty społeczeństwa, czy narodu, to trudno nam rozmawiać, gdy często jesteśmy podzieleni już na poziomie kręgu rodzinnego. Czy nie dochodzimy do ściany, przez którą zbyt trudno będzie się przebić, do chwili, kiedy to „wspólne” stanie się niemożliwe?
Tak, są takie momenty, ale one działają w obie strony. Widziałaś grupę ludzi, tysiąc, dwa tysiące, milion, która śpiewa polski hymn? Pamiętam takie doświadczenie, które zapoczątkowało moją dorosłość i moje samodzielne myślenie. Byłam nastolatką. To były krakowskie Błonia 10 czerwca 1979 roku, podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Dziennikarze, którzy obserwowali to z kopca Kościuszki, puścili w świat informację, że na Błonach było nas wtedy 2 miliony. Dzisiaj się te wielkości modyfikuje, ale mimo wszystko zostało to niezwykłe poczucie: że jest nas tak dużo. To wtedy narodziła się wspólnota, z której rok później powstała Solidarność. Ale też po 16 miesiącach Solidarność dostała cios, z którego prawie 10 lat się podnosiła.
Niby jest jakieś poczucie wspólnoty, gdy śpiewa się hymn przed meczem, ale to jest śpiewanie hymnu na zasadzie: „My przeciwko nim”, takie „Zając, ja ci jeszcze pokażę”. A ile razy słyszeliśmy taki hymn, podczas którego czujemy, że jesteśmy razem? Dumny, podniosły, wielki? Na pewno słyszałam taki hymn podczas ważnych uroczystości w Katyniu, podczas wmurowania tam kamienia węgielnego pod Polski Cmentarz Wojenny czy podczas otwarcie tego cmentarza. Wydaje mi się, że bardzo naturalne było śpiewanie hymnu w czasach, gdy Polskę ogarniała „Małyszomania” i pod Wielką Krokwią, wbrew wszelkim regułom BHP, zamiast 30 tysięcy zmieściło się prawie 50 tysięcy. Pamiętam, jak po zwycięstwie Adama Małysza śpiewaliśmy hymn. Ktoś nietknięty tą manią mógłby do tego podejść nieufnie czy lekceważąco, ale gdy się było w środku!
To jest wspólnota, coś ich realnie łączyło…
Wtedy, przez te kilka godzin stania na mrozie i potem podczas świętowania triumfu Polacy byli razem. W sposób niezwykły, cudowny, absolutny…
A jednocześnie byli to ludzie różni…
Między nami znalazł się kompletnie pijany Norweg, który nie rozumiał, o co chodzi. Polacy grzecznie zdjęli mu czapkę i na migi pouczyli, że nawet jak to nie jest jego hymn, to na hymnie narodowym się grzecznie stoi. Norweski kibic był szczęśliwy, że został włączony w tę społeczność! Często uczestniczę w oficjalnych uroczystościach, które mają być patriotyczne. Patrzę na twarze polityków, którzy między pierwszą a drugą zwrotką tracą kontakt z tekstem hymnu, a podczas uroczystych mszy widać, że uważne zrobienie znaku krzyża przekracza ich możliwości. Ci, którzy pamięć symboliczną na poziomie symboli narodowych czy religijnych deklarują jako swój największy priorytet, w prostych gestach ujawniają, że jest to najzwyklejszy fałsz.
Zaskoczyło mnie to, jak opowiadasz o poczuciu wspólnoty… Wiesz, dawno nie śpiewałam hymnu. Dopiero kilka miesięcy temu, podczas Igrzysk Wolności śpiewaliśmy hymn wspólnie z Donaldem Tuskiem. Był tam moment wydarzającej się wspólnoty, ale specyficznej, bo wszyscy ci ludzie wiedzieli, po co tam są, łączyły ich podobne idee. Na koniec chcę wrócić do wolności, bo może to jest klucz do naprawiania naszego myślenia o wspólnocie. Mówisz, że to byli ludzie, których nie objęły przemiany po roku 1989, którzy jakoś „zostali na boku”. Ale to przecież ludzie, dla których wolność okazała się nieszczęsnym darem. Józef Tischner pisze, że ludzie dostali ów dar i szybko zaczęli szukać rąk, w które można by go jak najszybciej oddać, powierzyć. Dziś mamy do czynienia z podobnym problemem. Nasze społeczeństwo jest na tyle nieświadome, niewyedukowane czy może obojętne, że oddaje dar wolności w pierwsze ręce, które się po niego wyciągną. Albo za ten dar dadzą coś prostego, drobnego, chociażby tę letnią wodę. Często oni sami są letni…
Nieszczęsny dar wolności, o którym pisał Tischner, a wcześniej nam mówił podczas wykładów i spotkań, to była przestroga: jeśli będzie wolność, to będzie trudniej, bo będzie rzeczywiście wymagało Libertowskiej zasady: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. To nie jest tak, że raz powiemy, że jesteśmy wolni, że raz pójdziemy na wybory 4 czerwca 1989 roku – i wystarczy, bo od tego momentu są inni, którzy się wszystkim zajmą.
Ludziom się wydaje, że można oddać wolność tym, którym płacimy podatki: politycy, prezydenci, burmistrzowie wszelacy – oni będą dla nas załatwiali to, co jest takie uciążliwe na co dzień.
A my sobie będziemy spokojnie jeździć na wakacje all-inclusive, będziemy mieli Europę otwartą itd. To jest problem: chcemy tylko mieć święty spokój swoje spokojne życie…
Nie spodziewamy się, że wcześniej czy później polityka i tak się o nas upomni, „przyjdzie” po nas w tej czy innej postaci?
Ależ skąd! Nikt nie będzie płacił naszych rachunków. Płacimy tylko nasze rachunki, nie ma żadnych wspólnych rachunków, wspólnej odpowiedzialności…
W tym wszystkim możliwe, że nie ma żadnej wspólnoty.
Tak, za tym idzie przekonanie, że nie ma żadnej wspólnoty. Skąd czerpać nadzieję? Jakaś nadzieja tli się w ludziach, którzy są już na granicy wyczerpania, może mają jeszcze pomysł, że trzeba stąd uciekać, póki można, tyle, że pytanie: dokąd? Nadzieja o odbudowie wspólnoty pojawiła się podczas wyborów samorządowych 2018 roku. Wyniki w części Polski pokazały, że jest troszeczkę inaczej, że są ludzie zainteresowani ideą tworzenia wspólnoty. Często to już nie jest pierwsze pokolenie, które tworzyło pierwsze samorządy, to są ludzie, którzy przyszli niedawno. Dla nich to jest już naturalne, nie trzeba ich uczyć tego, nie trzeba ich przekonywać, że samorządowość to wartość. Jest cień szansy, że kiedy eleganckie drogi, pobocza i mosty zbudowane za unijne pieniądze zaczną się kruszyć i wymagać remontu, ludzie miejscowi to zauważą, a nie będą czekali na mannę z góry.
Ten brak wspólnoty ujawnia wewnętrznie sprzeczne poczucie: z jednej strony kruszenia się więzi pomiędzy ludźmi, a z drugiej patrzenia z utęsknieniem na jakąś centralę, która „da”.
Problem w tym, że nie ma więzi poziomych, są tylko więzi pionowe i to na zasadzie pewnej przynależności.
Odrodziła się tu wzięta z czasów totalitaryzmu potrzeba, że są inni, którzy za nas zadecydują i dzięki temu pozwolą nam żyć spokojnie. Tu jest właśnie ten przywołany na początku element lenistwa… I obawy, że kiedy na pytanie: „Kto widział, kto to zrobił?” podniosę rękę, , to ja będę współwinny.
Pamiętam w jednej z firm, gdzie miałam kontakt z obsługą biurową, irytowało mnie skrzypienie drzwi wejściowych. A za tymi drzwiami ludzie siedzą i słyszą ten pisk całymi dniami. Mnie by już dawno diabli wzięli! Pytam jednego z chłopaków, czy oni mogliby coś z tym zrobić, bo ja to słyszę raz na tydzień, a oni dziennie dziesiątki razy. Odpowiedź mnie obezwładniła: że to nie należy do jego obowiązków, a jeśli on to zrobi, to zawsze będzie o coś proszony i ludzie się przyzwyczają do wykorzystywania go…… Wedle starej „zasady”: przewróciło się, niech leży.
Przewróciło się, niech leży… Tu systemowo dziękujemy indywidualizmowi, bo jeśli zaczniemy się angażować, to „przy okazji” zmieni się on w kolektywizm i… będziemy mieli problem. To przecież straszne.
Ludzie, którzy to dziś wykorzystują, nauczyli się tego z mądrych książek. Wiedzą, jak należy sterować wspólnotą, jak nią manipulować, co robić, aby ludziom odebrać poczucie indywidualizmu, i jak ich przekonać, że wolność jest zła, bo mają ważniejsze sprawy.
Izabella Sariusz-Skąpska – polonistka, dr nauk humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor książek naukowych. Od 1989 działa w Rodzinach Katyńskich, od 1996 we władzach ogólnopolskiej Federacji Rodzin Katyńskich.
Ilustracje: Dawid Czajkowski