Co jest takiego w polskim charakterze, że tak łatwo marnujemy szanse na poprawę naszego bytu narodowego? Te szanse co jakiś czas się pojawiają, są dobrze widoczne i nigdy nie są zaskakujące. Wiadomo więc co należy zrobić, aby je wykorzystać. A jednak mimo zapewnień, że nam na tym zależy, mimo łatwo i chętnie powtarzanych frazesów o służbie dla Polski, niczym w greckiej tragedii wszystko zawsze zmierza do zaprzepaszczenia tej szansy. Tak było w końcu XVIII wieku, tak było w dwudziestoleciu międzywojennym i wszystko wskazuje na to, że tak będzie po odzyskaniu pełnej niepodległości po 1989 roku.
Wydawało się, i wszystko z początku na to wskazywało, że staniemy się państwem demokracji liberalnej i będziemy częścią cywilizacji zachodniej, dającej szansę rozwoju ekonomicznego i kulturowego wszystkim obywatelom, pod warunkiem, że będą chcieli z tej szansy skorzystać. Wejście do Unii Europejskiej i NATO wydawało się być gwarancją, że z tej drogi wolności, praw człowieka i praworządności już nie zejdziemy. Okazało się jednak, że Polak potrafi. Wystarczyło że pojawiła się partia sprawnie posługująca się populizmem, demagogią i narodowymi stereotypami, aby znaczna część społeczeństwa zatęskniła za dobrze znanym autorytaryzmem, który w przeciwieństwie do demokracji wymaga tylko posłuszeństwa, a nie obywatelskiej aktywności. Osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości nie pozostawia złudzeń do czego zmierza ta partia. Mianowicie zmierza do dyktatury nacjonalistyczno-klerykalnej, maksymalnie izolowanej od międzynarodowego otoczenia. W takim kraju można będzie zapomnieć o wolności, prawach człowieka i praworządności, a oligarchiczny system gospodarczy sprzyjał będzie ekonomicznemu rozwarstwieniu społeczeństwa i poszerzeniu strefy ubóstwa.
Ale oto, po dwóch kadencjach rządów Prawa i Sprawiedliwości, kiedy ich specyficzna uroda stała się powszechnie znana, pojawiła się możliwość wygrania wyborów przez opozycję demokratyczną i zatrzymania procesu degeneracji polskiego państwa. Wszystkie partie opozycyjne, których poparcie społeczne przekracza próg wyborczy, są bowiem zgodne co do potrzeby odsunięcia PiS-u od władzy i powrotu do ustroju demokracji liberalnej oraz zacieśnienia więzi z Unią Europejską. Aby tak się stało, musi jednak powstać jeden blok wyborczy tych partii ze wspólną listą kandydatów do Sejmu. Wszystkie badania i analizy jednoznacznie wskazują, że jest to jedyna szansa pokonania PiS-u. Pójście tych partii do wyborów oddzielnie lub w większej niż jedna liczbie koalicji, nie tylko takich szans nie daje, ale przy obecnej ordynacji oznacza pewne zwycięstwo PiS-u.
Jest tylko jeden problem: spośród czterech partii opozycyjnych tylko jedna, Koalicja Obywatelska, konsekwentnie chce pójść do wyborów w jednym bloku wyborczym z pozostałymi. Reszta wykręca się od tego jak tylko może. Hołownia i Kosiniak-Kamysz zdecydowani są pójść razem, ale bez Lewicy i KO. Powołują się przy tym na jakieś wyniki badań, których nie pokazują i nie zdradzają ich wykonawców, a które ich zdaniem wskazują, że tylko taka, proponowana przez nich konfiguracja może zapewnić zwycięstwo nad PiS-em. Nie przekonuje ich nawet to, że sondaże opinii wśród ich elektoratów jednoznacznie wskazują na poparcie dla jednej listy wyborczej. Lewica zgodziłaby się pójść w jednym bloku, ale ma w swoich szeregach partię „Razem”, której szef to wyklucza.
Dla człowieka logicznie myślącego jest to sytuacja kompletnie niezrozumiała, pod warunkiem jednak, że ów człowiek nie jest Polakiem. My, Polacy aż za dobrze znamy ten chocholi taniec, który zawsze poprzedza możliwość wykorzystania szansy na odniesienie sukcesu lub ratunek przed katastrofą. Tę chroniczną niemożność dojścia do porozumienia, te mnożące się wzajemne fochy i urazy. To wszystko, co sprawia, że ogarnia nas paraliż, który uniemożliwia zwycięstwo będące na wyciągnięcie ręki. A dopiero potem, gdy już się stanie to, czego się obawialiśmy, następuje czas narodowej smuty, w którym wytyka się błędy i zaniedbania będące przyczyną klęski. I dopiero wtedy, o dziwo, wszyscy są zgodni co do tego, jak należało postąpić, aby jej uniknąć. Jesteśmy mądrzy po szkodzie. Teraz też wszystko wskazuje na to, że powtórzy się ten przeklęty scenariusz i PiS łatwo wygra wybory, choć większość Polaków tego nie chce. Warto więc zastanowić się, jaki jest rodowód tego polskiego fatum, które nie pozwala wykorzystywać szans rozwojowych i skazuje znaczną część społeczeństwa na chroniczną frustrację, która zachęca do zamknięcia się w swoim prywatnym świecie i rezygnacji z wpływu na sprawy publiczne.
Otóż kultura społeczna w Polsce ukształtowała się pod wpływem dwóch, całkowicie odmiennych nurtów kulturowych, jakimi była kultura szlachecka i kultura chłopska. Wzajemne przenikanie się tych wzorów kulturowych zaowocowało z jednej strony megalomanią i dezynwolturą, a z drugiej podejrzliwością i ksenofobią. W rezultacie w dużej części populacji ukształtowały się cechy bardzo niekorzystne dla życia społecznego, które mają już obecnie charakter genetyczny. Próby ich wykorzenienia w procesie wychowawczym napotykają na przeszkody, ponieważ przez lata obrosły już one legendą polskiego charakteru, jakoby pozytywnie nas wyróżniającego na tle innych nacji. Jest to jeszcze jedna bzdura wymyślona dla pokrzepienia serc niepoprawnych nieudaczników. Już najwyższy czas, żeby te cechy deprecjonować i wyśmiewać, a nie chwalić się nimi. Cechy te wynikają z poglądów, które hasłowo można określić następująco:
- Nikt nie może być od nas lepszy.
- Mit jest ważniejszy od prawdy.
- Różnice są ważniejsze od podobieństw.
- Wszyscy chcą nas oszukać.
- Jakoś to będzie.
Nikt nie może być od nas lepszy
Cechą, którą można często zaobserwować u Polaków jest megalomania i niezwykła wrażliwość na punkcie swojego honoru. Jest to niewątpliwie spuścizna postszlachecka. Wszak „szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie”. Te równościowe ambicje uwieńczone zostały instytucją liberum veto. Współcześnie łatwo zauważyć, że gdy Polacy są w grupie, zachowują się za granicą przesadnie głośno i często arogancko. Robią to po to, aby nikt nie posądził ich, że w obcym kraju czują się nieswojo i są onieśmieleni. Ta chęć udawania obywateli świata wynika z głęboko zakorzenionych kompleksów, że inni są pod takim czy innym względem lepsi. Ten kompleks niższości, który pragnie się za wszelką cenę ukryć, często prowadzi do zachowań agresywnych i konfrontacyjnych. Świetnie zilustrował to Mrożek w opowiadaniu „Moniza Clavier”, gdzie przybysz z Polski, znalazłszy się w otoczeniu sytych i pewnych siebie ludzi Zachodu, nie wytrzymuje i jako swój atut pokazuje im dziurę po zębie informując, że został wybity za wolność.
Ten megalomański odruch i towarzyszącą mu godnościową wrażliwość widać wyraźnie u Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, których przed wspólną listą opozycji powstrzymuje lęk przed wchłonięciem przez Platformę Obywatelską. Nie są w stanie pogodzić się, żeby Tusk, jako lider najsilniejszego ugrupowania, uchodził za lidera całej opozycji. Oni czują się co najmniej tak samo ważni, chociaż ich ugrupowania wyraźnie przegrywają w sondażach z Koalicją Obywatelską. Zamiast walczyć z PiS-em, oni walczą o prymat w opozycji. Hołownia daje to wprost do zrozumienia, przedstawiając siebie i swoją partię jako alternatywę duopolu Tusk – Kaczyński, będący jego zdaniem wynikiem osobistego konfliktu między tymi dwoma politykami starej daty, których na polskiej scenie politycznej czas zastąpić młodszymi. Nie trudno się domyślić, kogo Hołownia ma na myśli. Jak można poważnie traktować polityka, który zasadniczy spór ideologiczny decydujący o przyszłości Polski sprowadza do osobistego antagonizmu między dwoma politykami?
Z troską o to, aby być na równi z innymi, ściśle związany jest partykularyzm, który każe myśleć przede wszystkim o interesie własnym i własnego ugrupowania. To z tego powodu zniknęło polskie państwo w końcu XVIII wieku. Podobnie jak wówczas polska magnateria, również dzisiaj Hołownia, Kosiniak-Kamysz i Zandberg mają usta pełne frazesów na temat dobra Polski i całej wspólnoty narodowej. W gruncie rzeczy jednak obchodzi ich umacnianie pozycji własnej partii i zdobycie dla niej jak największej liczby mandatów w przyszłym Sejmie. Gdyby było inaczej, już dawno byłaby zgoda wszystkich liderów opozycyjnych ugrupowań na wspólną listę. Żeby było śmieszniej, na wspólnej liście najbardziej traci Koalicja Obywatelska, która musi się podzielić mandatami ze słabszymi partnerami. Jak widać, nawet to nie studzi obaw przed utratą podmiotowości.
Mit jest ważniejszy od prawdy
Znaczna część Polek i Polaków nie chce prawdy, zwłaszcza takiej, która obala mity, do których są przyzwyczajeni. Mitologizacja osób, zdarzeń czy sytuacji polega na ich zamianie w symbole, którym przypisuje się wartości tożsamościowe. W rezultacie przedmiot mitologizacji traci swoje rzeczywiste cechy i przeistacza się w spiżowy pomnik, na którym nie może być najmniejszej skazy. Tak więc zdaniem zwolenników tego poglądu o postaciach zaliczonych do panteonu bohaterów narodowych należy mówić wyłącznie dobrze. Naród musi bowiem mieć swoje wzory osobowe, których świętości szargać nie wolno. Z tego punktu widzenia Karol Wojtyła, którego już dawno pozbawiono człowieczeństwa i zamieniono w symbol wiary i patriotyzmu, nie może być przedmiotem jakiejkolwiek krytyki. Przypisywanie mu ukrywania pedofilii w Kościele jest przez wielu naszych rodaków traktowane jako atak na Kościół katolicki i Polskę. Grzeszyć może człowiek, ale nie symbol. Z podobnym, choć nieco już słabszym sprzeciwem spotyka się krytyka Piłsudskiego czy wyciąganie wstydliwych faktów z życia osób zasłużonych dla polskiej kultury. „Co się stanie z naszym narodem, gdy będziemy wszystko plugawić i pozbawiać w ten sposób młodzież przykładów godnych naśladowania” – martwią się fałszywi moraliści. To oni są zwolennikami fałszowania historii, z której zniknąć mają wszelkie fakty dotyczące niegodziwości i zbrodniczych zachowań Polaków, zwłaszcza, jeśli chodzi o ich stosunek do Żydów w czasie II wojny światowej. Prawda musi ustąpić przed adoracją polskości.
Tendencja do mitologizacji osób i grup społecznych, tak bardzo widoczna w działalności indoktrynacyjnej PiS-u, prowadzi do upowszechniania postaw irracjonalnych i infantylnych w społeczeństwie. Istotą dojrzałości człowieka jest bowiem krytycyzm i autonomia rozumiana jako zdolność wytwarzania własnych norm działalności, będących rezultatem świadomego wyboru i hierarchizacji wartości przyswojonych w procesie socjalizacji. Człowiek dojrzały ceni prawdę, dzięki czemu jest bardziej odporny na wpływy innych ludzi narzucających mu emocjonalny obraz pojawiających się sytuacji i bardziej sceptyczny w ocenach. Ta dojrzałość jest niestety znacznie bardziej powszechna w społeczeństwach zachodnich aniżeli w Polsce, gdzie ludzie są od wielu lat karmieni patriotycznymi legendami, mającymi wywoływać dumę z faktu przynależności do polskiej wspólnoty narodowej.
Polityczna gra symbolami, którą z upodobaniem stosuje PiS, stawia często opozycję w trudnej sytuacji. Politycy opozycji powinni bowiem sprzeciwiać się celebrowaniu Narodowych Sił Zbrojnych, jednoznacznej apoteozie Żołnierzy Wyklętych, ukrywaniu prawdy o udziale Polaków w Holokauście itp. Często jednak, wbrew sobie solidaryzują się z nacjonalistycznym stanowiskiem Zjednoczonej Prawicy w obawie przed reakcją znacznej części polskiego społeczeństwa uwielbiającego patriotyczne mity i źle znoszącego prawdę. Ostatnim tego rodzaju wyczynem Zjednoczonej Prawicy było sejmowe show z portretami Jana Pawła II, uwieńczone uchwałą w jego obronie. W tę pułapkę dały się wciągnąć PSL i Lewica. PSL, bo głosowało za przyjęciem uchwały z poprawkami, które oczywiście nie zostały przyjęte przez sejmową większość; zaś Lewica, bo głosując przeciwko uchwale, wzięła udział w głosowaniu. Najbardziej właściwe było stanowisko Koalicji Obywatelskiej, która odmówiła udziału w szopce, która w ogóle w Sejmie nie powinna mieć miejsca. PiS wykorzystał jednak, jako paliwo wyborcze, krytyczny i oparty na solidnych podstawach badawczych reportaż w TVN na temat ukrywania pedofilii w Kościele przez Karola Wojtyłę, licząc na niedojrzałość sporej części polskiego społeczeństwa. Opozycja demokratyczna jak zwykle również w tej sprawie okazała się podzielona.
Różnice są ważniejsze od podobieństw
Czy dana grupa społeczna jest otwarta, czy zamknięta w kontaktach z innymi grupami, decyduje to, na co jej członkowie przede wszystkim zwracają uwagę. Jeśli szukają podobieństw, reprezentują środowisko otwarte, które nie ma nic przeciwko przyjmowaniu obcych do swojego grona. Jeśli natomiast koncentrują się na różnicach, zdradzają w ten sposób ksenofobiczne nastawienie. Lęk przed obcymi jest wyrazem braku wiary we własne siły. Stąd bierze się obawa przed politycznym, ekonomicznym i kulturowym zdominowaniem przez obcych. Obrony szuka się zatem w wyolbrzymianiu różnic, zwłaszcza tych, w których własna grupa wydaje się być lepsza. Ksenofobia zawsze była cechą polskiej kultury, przynajmniej od XVIII wieku. Kosmopolityczne otwarcie na świat traktowane wręcz było jako przejaw zdrady narodowej. Nie zmienia tego faktu duży odsetek ludności żydowskiej w Polsce do II wojny światowej. Była to bowiem grupa narodowościowa pozostająca w znacznym stopniu w izolacji od społeczności polskiej i – mimo formalnej tolerancji – doświadczająca od niej nierzadko przejawów niechęci i odrzucenia.
Ten nawyk, aby się różnić, nie dać się wchłonąć i zawłaszczyć przez innych jest bardzo dobrze widoczny w zachowaniach polityków z partii opozycyjnych. Chętnie mówią o współpracy i wspólnym celu, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy, ale przy każdej okazji starają się podkreślić odrębność swoich ugrupowań. Dlatego z takim uporem mówią o potrzebie wspólnego programu przyszłego rządu, który by uzasadniał przyjęcie jednej listy wyborczej. Zaraz przy tym dodają, że różnice między partiami są jednak tak duże, że zarówno o programie, jak i o wspólnej liście nie może być mowy. Tak więc postulatowi daleko posuniętej liberalizacji prawa aborcyjnego przeciwstawia się postulat referendum w tej sprawie, podejmuje się spór o oprocentowanie kredytów mieszkaniowych, podkreśla się różnice w stosunku do roli Kościoła katolickiego w państwie itp.
Otóż nikt nie zaprzecza istnieniu tych różnic, bo gdyby ich nie było, to byłaby jedna partia opozycyjna, a nie cztery. Partie na całym świecie łączą się w koalicje wyborcze nie dlatego, że są światopoglądowo tożsame, ale dlatego, że mają wspólny cel, jakim jest zwycięstwo wyborcze. Celem opozycji demokratycznej jest nie tylko odsunięcie PiS-u od władzy, ale przede wszystkim naprawa tego, co PiS zniszczył, czyli powrót do ustroju demokracji liberalnej. Chodzi więc o przywrócenie podziału władz, niezawisłości sądów i innych instytucji demokratycznego państwa, ograniczenie władzy centralnej na rzecz samorządów lokalnych oraz ścisły związek z Unią Europejską przez przestrzeganie unijnego prawa i systemu wartości. Z tym celem zgadzają się wszystkie partie opozycji demokratycznej i ich elektoraty. I to w zupełności wystarczy, żeby pójść do wyborów w jednym bloku. Tym bardziej, że jest to najpewniejszy sposób realizacji tego celu.
W tej sytuacji kompletnie niezrozumiałe są obawy, że elektoraty partii opozycyjnych poczują się oszukane, bo jak można na jednej liście łączyć lewicę z liberałami i konserwatystami. Światopoglądowa tożsamość i niechęć do niektórych polityków, którzy znaleźliby się na wspólnej liście ma być ważniejsza od ustroju państwa? Jeśli ktoś tak myśli, to znaczy, że nie rozumie o jaką stawkę toczy się dzisiaj w Polsce gra polityczna. Nie zdaje sobie bowiem sprawy, że otwarcie różnić się można tylko w ustroju demokracji liberalnej, a nie w dyktaturze, do której zmierza PiS. Różnice między partiami opozycyjnymi, dotyczące różnych obszarów funkcjonowania państwa, będą przedmiotem ciągłych negocjacji i kompromisów w przyszłym rządzie. Aby jednak taki rząd powstał, trzeba najpierw wygrać wybory. Podkreślanie różnic, a nie podobieństw między partiami opozycji demokratycznej, szanse zwycięstwa z PiS-em zdecydowanie oddala.
Wszyscy chcą nas oszukać
Podejrzliwość, nieodłączna cecha chłopskiej kultury, wyrosła i utrwalona na tle licznych doświadczeń krzywdy i pomiatania ze strony warstw uprzywilejowanych, stała się dominującą cechą polskiej kultury narodowej. Wszystkie badania socjologiczne jednoznacznie wskazują, że pod względem nieufności do innych zajmujemy zdecydowanie ostatnie miejsce w Europie. Jak w tej sytuacji można mówić o wspólnocie narodowej i społeczeństwie obywatelskim, skoro brakuje najważniejszego spoiwa społecznego, jakim jest zaufanie?
Narzędzie sprawowania władzy, jakie zastosował PiS, czyli „dziel i rządź”, niezwykle zwiększa poczucie nieufności do różnych grup społecznych. PiS wynajduje wciąż nowych wrogów zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Są nimi sędziowie, lekarze, nauczyciele, ludzie LGBT, uchodźcy czy domagające się swoich praw kobiety. Zwolennicy PiS-u muszą czuć się osaczeni, bo zagrażają im nie tylko wyżej wymienione grupy, ale także wrogowie zewnętrzni, do których PiS zalicza Niemcy i Unię Europejską, która nie pozwala prawicowemu rządowi rozwijać kraju w kierunku, który ten rząd uważa za właściwy.
Powszechna atmosfera nieufności utrudnia zawieranie rozmaitych umów i porozumień między ludźmi i grupami społecznymi. Dotyczy to także ugrupowań politycznych. Widoczny jest lęk Lewicy, Polski 2050 i Koalicji Polskiej przed połączeniem się w jednym bloku z Koalicją Obywatelską, która jest najsilniejszym ugrupowaniem. Politycy słabszych ugrupowań nieraz wprost powiadają, że wspólna lista może być listą wyborczą Koalicji Obywatelskiej, na której kandydaci pozostałych partii opozycyjnych będą nieliczni i ulokowani na dalekich miejscach. Mówią to na wyrost, nie przyjmując uspokajających deklaracji Tuska, chociaż jakichkolwiek negocjacji w sprawie wspólnej listy jeszcze w ogóle nie rozpoczęto. Ta nieufność wynikająca z obawy prze marginalizacją jest kompletnie niezrozumiała, biorąc pod uwagę wyniki sondaży. Gdyby te partie wystartowały oddzielnie, to zapewne Koalicja Polska w ogóle by nie weszła do Sejmu, a pozostałe dwie wprowadziłyby niewielką liczbę swoich posłów. Konsolidacja wyborcza opozycji zapewnia tym partiom nie tylko większą liczbę mandatów, ale i udział w rządzie, jeśli uda się pokonać PiS. Okazuje się jednak, że najpierw trzeba pokonać nieufność, a to nie jest łatwe w polskim społeczeństwie.
Jakoś to będzie
Oj, bardzo nie lubimy, kiedy ktoś nas straszy, rozwija apokaliptyczne wizje i pesymistyczne prognozy. Lubimy się wtedy pocieszać, że „jakoś to będzie, bo przecież nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Jakże krzepiąco brzmi ten fragment „Pana Tadeusza”:
„Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie
Ja z synowcem na czele i – jakoś to będzie”
Skoro jakoś to będzie, to nie warto się przejmować czyimś czarnowidztwem. Dlatego nie są lubiani ekolodzy i naukowcy straszący skutkami katastrofy klimatycznej czy lekarze namawiający do szczepień ochronnych. Wielu ludzi, w tym także poważnych, zdawałoby się, publicystów, wyśmiewało przesadny lęk przed skutkami rządów PiS-u. Jakże często można było usłyszeć, że PiS to normalna partia w systemie demokratycznym i żeby już przestać straszyć PiS-em. O ile ludzie interesujący się sytuacją polityczną w Polsce zdołali już w zdecydowanej większości przejrzeć na oczy i albo się cieszą, albo martwią z obranego kursu na nacjonalistyczno-klerykalną dyktaturę, o tyle ci, którzy koncentrują się wyłącznie na swoim życiu prywatnym nadal nie widzą specjalnej różnicy między PiS-em a opozycją. Na przedstawiane im zagrożenia wzruszają ramionami i twierdzą, że jakoś to będzie.
Czasem można odnieść wrażenie, że również liderzy partii opozycyjnych, niechętni wspólnej liście wyborczej, myślą podobnie. Z pewnością zależy im na otrzymaniu subwencji i wprowadzeniu swoich kandydatów do Sejmu, na zwiększeniu znaczenia swoich partii w terenie itp., ale już niekoniecznie na udziale w rządzeniu państwem. Tym bardziej, że te rządy byłyby niezwykle trudne po spuściźnie Zjednoczonej Prawicy. Być może, mimo szumnych deklaracji tkwi w nich niewiara w pokonanie PiS-u, bo przecież już raz próbowano. Być może mają głęboko skrywaną nadzieję, że przy rządach PiS-u też będzie można się jakoś urządzić, bo przecież jakoś to będzie.
Niestety, bardzo to jest polskie. A kiedy Kaczyński osiągnie swój cel, wtedy wszyscy, poza grupą wiernych władzy jej beneficjentów, odczują koszmar życia w dyktaturze. Ale wtedy będzie już za późno i pozostanie już tylko zwykłe polskie lamentowanie.
Źródło zdjecia: kadr z filmu „Pan Tadeusz” reż. Andrzej Wajda