Niespodziewane wdrożenie powszechnego nauczania na odległość otworzyło pole do rozwoju tej formy edukacji na niemożliwą do realizacji w innych okolicznościach skalę. Pokazało potencjał tkwiący w skostniałym szkolnictwie. Obnażyło również pola minowe, przez które od wakacji do wakacji nauczyciele, uczniowie i rodzice brną niezależnie od sytuacji epidemiologicznej.
Minister Edukacji potwierdził: przed wrześniem dzieci nie wrócą do szkół. Nie ma też pewności co do tego, czy w placówkach powitają nowy rok szkolny. Podobno opracowywane są scenariusze działań, ale czy władze ujawnią je przed sierpniem – trudno powiedzieć.
Na e-edukację wylały się w mediach rzeki skarg. Mnogość narzędzi (dzieci się gubią: gdzie? komu? co? na kiedy?); padające serwery; informacje o zadaniach domowych spędzające sen z powiek nauczycielom, uczniom i rodzicom (dosłownie; kto ma w smartfonie aplikację popularnego dziennika elektronicznego, ten wie, że powiadomienia przychodziły z podobną regularnością w południe i o północy); braki sprzętowe; braki kadrowe; braki kompetencyjne; trudności w godzeniu pracy z domu z edukacją najmłodszych dzieci; niepewność i decyzje podejmowane w ostatniej chwili; brak logiki w postępującym z siłą topnienia lodowców Arktyki odmrażaniu – to wszystko prawda. W tle są jeszcze niejasności związane z zamówioną przez MEN w 2018 roku platformą do edukacji zdalnej, która dziś byłaby jak znalazł, gdyby… była.
Powiedzmy jednak jasno: pandemiczny chaos w szkolnictwie nie jest wyłącznie polską specyfiką. Ani Brytyjczycy, ani Włosi, Francuzi czy Czesi nie byli na to przygotowani i nie wdrożyli systemowych rozwiązań. A – jak głosi krążący w sieci mem – zdalne nauczanie jest jak składanie prześcieradła z gumką: nikt nie wie, jak to robić dobrze. Niemniej jednak doświadczenie ostatnich trzech miesięcy ukazuje jak na dłoni kilka ważnych wyzwań, z którymi polska szkoła będzie musiała się zmierzyć. Nie tylko po to, by przygotować się na perspektywę kontynuacji obostrzeń, ale przede wszystkim: aby być konkurencyjną i kształcić ludzi przygotowanych do efektywnego i szczęśliwego funkcjonowania we współczesnym świecie. Jesteśmy w takim momencie, że wiele można zmienić.
Szkoła szczęścia
W sytuacji, w której stało się jasne, że podstaw programowych nie da się zrealizować, wyraźniej niż kiedykolwiek wybrzmiało pytanie: czemu służy szkoła w dzisiejszych czasach? Czy jej celem jest wychowanie ludzi, którzy będą potrafili aktywnie szukać życiowych dróg zgodnie z własnymi zdolnościami i predyspozycjami, odnajdować satysfakcję w pracy na rzecz swoich rodzin i społeczności, pozytywnie kształtować otoczenie? Czy raczej przyznawanie stopni, promowanie do kolejnych klas, produkcja absolwentów?
Pandemia koronawirusa bezlitośnie obnażyła i wpłynęła na pogorszenie objawów zespołu chorób współistniejących, które trapią polską oświatę od lat: ocenozy, testozy i hiperprogramii. Bo czy podstawa programowa jest możliwa do wdrożenia nawet w normalnych warunkach? Wyniki badania „Sytuacja uczniów klasy VII zreformowanej szkoły podstawowej”, zrealizowanego w 2018 roku na zlecenie Rzecznika Praw Dziecka, wskazywały na to, że nawet nauczycielom przedmiotów artystycznych udaje się przerobić zaledwie nieco ponad 70 procent tematów.
Jeden rozdział podręcznika do historii dla klas piątych (a zatem dla dzieci obecnie dziesięcio- i jedenastoletnich, bo to rocznik, który obowiązkowo poszedł do szkoły w wieku sześciu lat) obejmuje okres od IV do XV wieku. Nauczycielka uzupełnia zagadnienia własnymi prezentacjami. Rysuje „mapy myśli”. Podręcznik też jest w porządku. Autorzy wyróżnili najważniejsze informacje. Starają się wiązać fakty, odwoływać do współczesności. Są osie czasu i mapy. Ale nie ma cudów. Większość dzieci nie będzie w stanie jednorazowo przyswoić takiego materiału ze zrozumieniem, a nauka bez zrozumienia… wiadomo.
Trwające najczęściej maksymalnie 40-minut pojedyncze lekcje on-line wskazały też na inną stale niezałatwioną kwestię: potrzeby nauczania blokowego jako alternatywy dla sytuacji, w której jednego dnia młody człowiek ma lekcję polskiego, matematyki, biologii, geografii, historii i fizyki, a tematy omawiane w ramach przedmiotów humanistycznych czy przyrodniczych są ze sobą całkowicie niezwiązane. Czy pracujący dorosły wyobraża sobie taki rozstrzał zagadnień jednego dnia? I ocenę z każdego?
Szkoła na „piątkę”
Rzecznik Praw Dziecka Mikołaj Pawlak tuż przed wystawieniem stopni zaapelował o to, by każdemu uczniowi podnieść ocenę o jeden. Nie chodzi już nawet o to, że takie działanie jest obiektywnie demotywujące, ale bardziej o to, czy oceny mają w tej sytuacji znaczenie. Uczniowie i nauczyciele stanęli przed zupełnie bezprecedensowym życiowym wyzwaniem. Zyskali okazję do przetestowania nowych metod pracy, do rozmowy o tym, co w życiu ważne. Mogli się sprawdzić, poszukać nowych rozwiązań. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej musieli oprzeć się na wzajemnym zaufaniu. Towarzyszyła im niepewność i lęk, zafundowane w znacznej mierze przez rządzących, do ostatniej chwili wstrzymujących się z podaniem dat egzaminów kończących szkołę podstawową i średnią. Czy naprawdę w tej sytuacji oceny są najważniejsze? Czy zakres tematyczny tak ważnych dla młodych ludzi sprawdzianów nie powinien zostać zmniejszony adekwatnie do czasu straconego dla efektywnej nauki? – Jeżeli ktoś choć odrobinę się wysilił i zrobił coś od siebie, mam na myśli zarówno ucznia, jak i nauczyciela, to odniósł swój własny ogromny sukces. Poznał nowe możliwości, nabył nowe umiejętności. Natomiast jeżeli uczeń szukał przez ten czas tłumaczeń, rodzic odrabiał lekcje, a nauczyciel skupiał się na ocenianiu zamiast tłumaczeniu, to nauka poszła w las – mówi mi Justyna, nauczycielka angielskiego w jednej z poznańskich podstawówek, i dodaje: – Jak są oceny, to bardzo często kończy się nauka.
Takie głosy są jednak ciągle odosobnione. Dlaczego tego nie widzimy? Bo sami zostaliśmy wychowani w pruskim drylu, kulcie zakuwania i uroczystych akademii; oznak „Wzorowego Ucznia”, świadectw z paskiem i strachu przed wywiadówką. Korpo-świat tylko potęguje takie tendencje. Kiedy w dyskusji z rodzicami podałam w wątpliwość sens zadawania prac domowych w pierwszej klasie szkoły podstawowej, usłyszałam: „To jest nauka dyscypliny. Pójdą do pracy i będą mieć z nią problem”. Przypomnę: siedmiolatki.
Ale kiedy pojawiła się perspektywa szkoły demokratycznej, nie bardzo potrafiliśmy przejść do porządku dziennego nad brakiem dzwonków, niezapowiedzianych kartkówek, sprawdzianów, ba… wakacji! Wszystkiego tego, co zbudowało nasze wspólne szkolne doświadczenie. Choć rodzice dzieci kształconych „demokratycznie” chwalą sobie tę edukację i odzyskany czas na życie rodzinne, to przecież dziecko prędzej czy później trafi w szpony systemu, który nijak nie chce się zmienić.
Z uporem tworzymy i podejmujemy decyzje spoglądając w rankingi oparte o punktowe kryteria: liczbę laureatów olimpiad, średnią z egzaminów, liczbę absolwentów przyjętych na uczelnie wyższe. Badania PISA (prowadzony przez OECD program oceny wiedzy i umiejętności uczniów) w 2018 roku wskazały, że polscy piętnastolatkowie są powyżej średniej, jeśli idzie o wiedzę (tu brawa dla ówczesnych gimnazjalistów i nauczycieli, wynik był imponujący), i poniżej, jeśli idzie o życiową satysfakcję i poczucie własnej wartości. Są też w ogonie tam, gdzie pada pytanie o poczucie przynależności do społeczności szkolnej.
Szkoła przetrwania
W okresie pandemii i tak kulejąca wychowawcza i socjalizacyjna rola szkoły została ograniczona do minimum. To część większego problemu traktowania dzieci, które w końcu… nie są wyborcami. Kto z nas – dorosłych – nie poczuł ukłucia niepokoju na widok pustych ulic, zasłoniętych witryn sklepowych i kolumny samochodów wojskowych przewożących trumny we Włoszech? Co czuły dzieci, nawet jeśli głośno o tym nie mówiły i deklarowały radość z „koronaferii”? Czy ktoś się w Polsce tym systemowo zainteresował?
Do dzieci przemówili: premierka Nowej Zelandii Jacinda Arden, premierka Norwegii Erna Solberg i premier Kanady Justin Trudeau. Premierka Finlandii Sanna Marin wespół z ministrą edukacji Li Andersson oraz ministrą nauki i kultury Hanną Kosonen zorganizowały specjalną wideokonferencję, podczas której odpowiadały na pytania najmłodszych. Czy ktokolwiek z krajowych władz zwrócił się do uczniów? Owszem, Minister Edukacji złożył im życzenia z okazji Dnia Dziecka.
To pokazuje dobitnie, że to wcale nie dzieci i ich potrzeby są w systemie edukacji najważniejsze. I że warstwa emocji towarzyszących edukacji została pogrzebana pod stertą testów na egzamin kończący szkołę. A przecież szacuje się, że około 2 procent dzieci i nawet 8 procent nastolatków cierpi z powodu depresji klinicznej. Siedemnastoletnia Zofia Kierner z Girls Future Ready zapytała swoich kolegów o kondycję emocjonalną podczas pandemii. Wyszło na to, że choć statystycznie uczyli się mniej (tak zadeklarowała nieco ponad połowa uczestników sondy), duża część miała problemy z motywacją, czuła się samotna, zestresowana i zmęczona czasem spędzanym przed komputerem.
Warto jednak zwrócić też uwagę na to, że spora grupa uczniów odnalazła się świetnie w tej rzeczywistości. – Matylda jest zdania, że pandemia to najlepsze, co się nam przydarzyło. Twierdzi, że nie marnuje czasu siedząc na lekcjach i czekając, aż inni skończą swoje zadania, pani komuś coś wytłumaczy, inni przestaną gadać, a pani: uciszać ich. Siada, robi co ma do zrobienia i – żeby nie marnować czasu – przerzuca się na coś innego – mówi o swojej starszej córce Sabina z Warszawy i dodaje: – Mam dwójkę dzieci w dwóch różnych szkołach, więc to dwie historie, ale łączy je wspólny mianownik: indywidualny tryb nauczania jest przyszłością i tym, czego obecnej szkole – w pandemii czy nie – brakuje najbardziej. Zasadność większego skupienia na indywidualnych potrzebach potwierdza Barbara, mama trzech chłopców z Borów Tucholskich: – Zdalna edukacja w przypadku mojego drugoklasisty zaowocowała na przykład podciągnięciem się w tabliczce mnożenia. Przykłady nie były dzielone pomiędzy dwudziestkę dzieci, nie mógł przepisać z tablicy czy od kolegi, musiał sam wszystko wyliczyć.
Może zatem zdalne nauczanie otworzy nowe perspektywy dla uczniów szczególnie uzdolnionych, z problemami, pracujących indywidualnie, niepełnosprawnych, długotrwale nieobecnych czy zwyczajnie zdekoncentrowanych w klasie? Słowem: do nauczania różnych prędkości? – W szkole Mateusz ma mnóstwo czynników, które go rozpraszają, i niestety nienajlepsze towarzystwo; czasem ma poczucie, że nie wypada się przykładać – podsumowuje Ola, mama jedenastolatka. – Bardzo się w tym czasie wyciszył, co w połączeniu z troszkę większą dojrzałością emocjonalną zaprocentuje później i będzie mu łatwiej z tym wszystkim… Wiem, pandemia zła rzecz, ale w sumie wyszła mu na dobre.
Szkoła dla elit
Nie wszyscy rodzice interesowali się jednak tym, czy dziecko w ogóle uczestniczyło w nauce. Nie tylko w mniejszych miejscowościach, ale i w samej stolicy z systemu zniknęło kilka tysięcy uczniów, których nauczyciele nie widzieli od dnia wprowadzenia obostrzeń. W sytuacji izolacji nie było ucieczki od problemu przemocy w rodzinie. Co działo się z dziećmi z rodzin patologicznych, które tylko w szkole mogły spokojnie odrobić lekcje? Czy została wdrożona pomoc dla tych, dla których obiad w szkole był jedynym posiłkiem?
Te pytania prowadzą do jednej z najsmutniejszych konstatacji: w czasach powszechnego nieskrępowanego dostępu do wiedzy możliwość jej komfortowego przyswajania nadal ma charakter elitarny.
Szkoły prywatne musiały odnaleźć się w nowych warunkach bardzo szybko. Rodzice uczniów są wymagający. Kiedy sami stanęli przed perspektywą utraty przychodów, natychmiast zainicjowali dyskusje o zmniejszeniu czesnego. Przeniesienie na nich odpowiedzialności za uczenie dzieci nie wchodziło w rachubę. To właśnie w placówkach niepublicznych najczęściej wdrażano lekcje on-line, które pozwalały dzieciom zachować kontakt z nauczycielem i kolegami, a rodzicom: popracować przez kilka godzin w spokoju. Wydaje się, że nieźle poradziły sobie też mniejsze placówki: te, które w normalnych warunkach starają się być bliżej ucznia, i aktywni nauczyciele. W znacznej części szkół dzieci dostawały wykaz materiałów do przerobienia i zadań do odesłania: tak zadeklarowało odpowiednio 72% (materiały) i 85% (zadania, ćwiczenia) rodziców, którzy wzięli udział w badaniu zrealizowanym na początku kwietnia przez portal Librus Rodzina.
Szkoła dla rodziców i nauczycieli
– Czwartoklasista na pewno nie jest studentem, któremu wyśle się temat, a on go sobie rozwinie, zrobi research i przepisze starannie do zeszytu, a potem z uśmiechem opanuje. Nawet studenci robią to tylko w obszarze własnych zainteresowań – zauważa Marcelina z Wrocławia, mama jedenasto- i ośmiolatka. Czym innym jest w końcu zestaw zadań dla utrwalenia wybranych zagadnień, a czym innym oczekiwanie, że uczeń przerobi określony zakres materiału samodzielnie lub z pomocą rodzica. Dodatkowo: prace domowe potęgują nierówności: nie wszystkie dzieci mają pomoc, nie wszyscy rodzice mają potencjał intelektualny, pozwalający tej pomocy udzielić.
Należy oczywiście wziąć poprawkę na to, że od kwietnia, kiedy Librus robił swoje badanie, wiele mogło się zmienić (m.in. ruszyła zupełnie bezprecedensowa akcja samopomocy, w ramach której nauczyciele wymieniali się pomysłami i materiałami), a po drugie: to, że nauczyciel zdecydował się na taka formę nauczania na odległość nie oznacza, że pracował mniej.
Basia uczy biologii w dziewiętnastu klasach w trzech różnych szkołach w niedużej miejscowości na Dolnym Śląsku. W tygodniu to łącznie trzydzieści dwie godziny lekcyjne plus nauczanie indywidualne. – Zdalne nauczanie sprawiło, że wszystkie materiały, na jakich do tej pory pracowałam, poszły do śmietnika. Zupełnie inny tryb, więc i mnóstwo czasu poświęconego na przygotowanie czegoś sensownego – mówi. Praca zajmuje jej teraz około dziesięciu godzin dziennie. A jeśli doliczyć jeszcze kursy związane z obsługą zdalnego nauczania, to bywały dni, gdy kończyła ją o 20.00. Dobrze to wiedzieć, zanim zaczniemy się zżymać na nauczycieli.
Szkoła życia
To, co wybija się na plan pierwszy, jeśli chodzi o pozytywny efekt pandemii w szkolnictwie, to błyskawiczny skok kompetencji cyfrowych uczniów i nauczycieli. – Super działające platformy, dające możliwość realizacji sprawdzianów na smartfonie także w rzeczywistości szkolnej; aplikacje do zbierania zadań domowych – wystarczy fotka z zeszytu i dostęp do Internetu, a wszystkie prace uczniów są dostępne w jednym miejscu z możliwością komentowania, oceniania i wysyłania ekspresowej informacji zwrotnej – wymienia Basia i dodaje: – Doświadczenie e-learningu zainspirowało mnie do tego, by zmienić sposób prowadzenia uczniów przez proces nauki; zostanę przy opracowywaniu instrukcji, jak pracować z tematem, gdzie sięgnąć po informacje.
Dla uczniów korona-nauka była bezprecedensową szkołą samodzielności.
– Ewka nauczyła się sporo „życia”: jak wysłać mail, jak poszukać informacji w Internecie – mówi Sabina o córce-piątoklasistce.Inni rodzice wtórują: okres zdalnego nauczania wyzwolił cały szereg zachowań, które trudno było wyegzekwować wcześniej. Część dzieci musiała zorganizować sobie cały dzień, ale i te, którym towarzyszyli rodzice, poczyniły nieprawdopodobne postępy w obsłudze komputera, systematyczności i organizacji pracy.
– Dzieci błyskawicznie nauczyły się też kombinować – śmieje się Basia. – Na przykład piszą za kolegów sprawdziany, tylko czasem z rozpędu podają własne imię i nazwisko.
To niejedyna ciemniejsza strona rozwoju kompetencji cyfrowych. Nie można zapominać, że e-lekcje konkurują z YouTube’em, Tik-Tokiem czy Fortnite’em. Co trudno wprowadzić w czyn w czasie pięciominutowej szkolnej przerwy czy siedząc w pierwszej ławce podczas lekcji, łatwo zrealizować przed ekranem. Konia z rzędem temu, kto nie przyłapał starszego dziecka w czasie zdalnych zajęć na podglądaniu youtuberów czy na grze, często w grupie koleżeńskiej. I temu, czyje dziecko nie zmultiplikowało w pandemii czasu spędzanego przy komputerze czy smartfonie.
Tu rolę do odegrania mają zarówno nauczyciele, którzy muszą stworzyć warunki do wzajemnej uczciwości i – niestety! – przedłożyć konkurencyjną ofertę, ale i rodzice. Paradoksalnie, budowanie wzajemnych relacji może być łatwiejsze.
– Dzięki zdalnemu nauczaniu poznałam lepiej swoją córkę, jej podejście do lekcji; poznałam też jej nauczycieli, zwłaszcza tych prawdziwych, z pasją – mówi Henryka, nauczycielka i mama Hani.
Szkoła relacji
I tu wracamy do sedna sprawy: to relacje są najważniejsze. Oczywiście jeśli okaże się, że jakaś hybrydowa forma edukacji powszechnej jest w najbliższych miesiącach nieunikniona, powstanie szereg pytań praktycznych. Czy nauczanie zdalne zostanie ujęte w ramy systemowe? Czy powstanie jedna elektroniczna platforma komunikacji dla wszystkich? Czy nauczyciele dostaną sprzęt i materiały? Czy wszyscy uczniowie będą mieli dostęp do Internetu? To wszystko jest do rozwiązania. Trudniej odpowiedzieć na pytania o emocje.
– Nie mogę się właściwie pożegnać z moimi ósmoklasistami, których kocham tak, jak tylko wychowawca może kochać swoje dzieciaki – mówi mi Basia. – Tak, jak moja córka, maturzystka, nie pożegnała się ze swoją klasą i wychowawcą w kwietniu. Smutne to i przykre.
A to dopiero początek. Nauczyciele będą musieli się zmierzyć z tym, jak zdalnie objąć wychowawstwo w nowej klasie. Jak nie zaniedbać swojej wychowawczej roli, nie przegapić ważnych sygnałów od ucznia. Jak utrzymać dobrą współpracę z rodzicami. Jak wdrożyć w tryb nauki szkolnej siedmiolatki. Jak nauczyć je czytać i pisać, kiedy nie można poprowadzić ręki, wskazać palcem, indywidualnie porozmawiać. Na przygotowania mają całe wakacje, które mogą okazać się za krótkie, żeby wszystko ogarnąć.
My – rodzice – zostajemy z zadaniem ustawienia priorytetów dla dzieci i dla nas samych. Jak wspierać je w nauce w tych niecodziennych okolicznościach, nie robiąc im krzywdy nadmierną ingerencją? Jak nie windować oczekiwań, ale i nie zaniedbać edukacji? Co odpuścić? Na co położyć nacisk? Jak dbać o kondycję psychiczną i fizyczną młodszych i starszych dzieci? Jak lepiej wykorzystywać codzienne sytuacje do stosowania wiedzy w praktyce?
A dzieci? Dzieci muszą odpocząć. To był dla nich bardzo trudny rok.
Wszyscy musimy odpocząć, żeby nabrać sił i entuzjazmu. Czego Państwu i sobie życzę na te dziwne korona-wakacje!
