Europa została w ostatnich latach nagle wciągnięta do walki o utrzymanie porządku międzynarodowego, który sprzyja zarówno globalnemu rozwojowi, jak i dobrobytowi UE. Nasz udział w globalnej populacji i gospodarce będzie maleć, więc kraje Unii są wręcz skazane na coraz ściślejszą współpracę, aby zachować należne miejsce w świecie. Także po to, aby Europa potrafiła na równych prawach uczestniczyć m.in. w wyścigu technologicznym z Azją i Ameryką. Jednak Europa nie musi być znowu wielka, gdyż jako wspólnota jest dzisiaj mocarstwem ekonomicznym, które w dużej mierze już teraz dyktuje zasady gry na światowych rynkach. Jedyną odpowiedzią na obecne wyzwania jest bliższa integracja Unii Europejskiej – aby móc pozostać światowym liderem.
Optymistyczne początki integracji
Budowa wspólnego rynku europejskiego, która mocno przyspieszyła w latach 80., była swoistą „miniglobalizacją” na skalę europejską (m.in. poprzez znoszenie kolejnych barier w przepływie towarów, kapitału, usług). Celem było umocnienie gospodarczych fundamentów europejskiego projektu pokojowego, uwolnienie dodatkowych sił napędzających ekonomicznie Europę, a także – i to był bodaj główny powód ówczesnego przyspieszenia – łączenie sił Europejczyków w obliczu właściwej, przybierającej na sile globalizacji. W dzisiejszej Unii jest parę krajów, które były niegdyś mocarstwami na skalę światową. Jednak dla większości trzeźwo myślących osób zrozumiały jest bezsens haseł typu „uczyńmy znowu wielkimi” Francję, Hiszpanię, czy Niemcy. Bo Europejczycy – również ze względu na demografię – mogą być „wielcy” tylko razem.
Unia przez grubo ponad dwie kolejne dekady korzystała z owoców integracji i jednocześnie nie miała wielkiej potrzeby widzieć w tej integracji narzędzia geopolitycznego, służącego do obrony przed światem spoza UE. Europa rozwijała się bowiem w symbiozie z Ameryką, główną promotorką i obrończynią porządku liberalnego i z wielkim powodzeniem rozszerzała swój model polityczno-gospodarczy na naszą część Europy. A ponadto żyła nadzieją, że do multilateralnego modelu współpracy gospodarczej zaadaptują się stopniowo również nowo wyrastające potęgi – na czele z Chinami.
Realpolitik wkracza na salony
Niestety, teraz przyszedł czas podważania tych optymistycznych założeń z niedawnej przeszłości. Brytyjczycy uwierzyli w brexitowe złudzenie, że jednak mogą sami uczynić swój kraj „znowu wielkim” za sprawą wyjścia z UE. Działania Chin stawiają pytania, jak stosować system Światowej Organizacji Handlu wobec wielkiego kraju z „kapitalizmem państwowym” używającym subsydiów dla m.in. politycznie motywowanej ekspansji. Ale najgorsze, że my Europejczycy nie możemy być już pewni, jak Stany Zjednoczone pojmują teraz pożądany przez siebie światowy porządek gospodarczy. Na pewno rozumieją go inaczej, niż przed prezydenturą Donalda Trumpa. W efekcie Unia z pozycji beneficjenta globalizacji i liberalnego multilateralizmu, została mimowolnie zepchnięta także do roli jego głównego obrońcy.
Nie wiemy, czy nowa linia Waszyngtonu to coś na stałe czy zaledwie antrakt. Nie wiemy, czy ogłaszane co jakiś czas „rozejmy” w potyczkach celnych między USA i Chinami to oznaka, że jednak przeważyły wpływy niechętnej konfrontacji części elit w USA czy tylko przerwa przez wyniszczającą amerykańsko-chińską wojną handlową, na której potężnie straciłaby także Europa. Jednak na wszelki wypadek powinniśmy działać tak, jakby zmiana w USA zanosiła się na dłużej. I choć sami mamy z Pekinem swoje unijne zatargi o zasady uczciwej konkurencji, to Unia chce – używając też presji ekonomicznej – kontynuować dialog gospodarczy i polityczny, a nie dążyć do twardej konfrontacji. Zarówno wewnątrz Unii, jak i w naszych stosunkach ze światem zewnętrznym, protekcjonizm gospodarczy i nacjonalizm, które są jak rewers i awers tej samej monety, mogą Unii tylko zaszkodzić. Zubożyć i destabilizować politycznie.
Koniec okresu naiwności
Na szczęście nie jesteśmy skazani, aby tylko jako widzowie przyglądać się przedstawieniu z Ameryką i Chinami w rolach głównych. Unia wciąż pozostaje mocarstwem – a nawet jest jednym z supermocarstw – pod względem handlowym, regulacyjnym, czy w dziedzinie stanowienia standardów w obrocie towarami, usługami, kapitałem. Póki jesteśmy jako Unia dostatecznie wielcy, możemy dalej szerzyć nasze normy – zarówno dobre dla światowego systemu, jak i korzystne dla Europejczyków. Jak to zrobić? Wkrótce wejdzie w życie umowa o wolnym handlu Unii z Japonią, największa tego typu na świecie, która umocni multilateralny obszar liberalnej gospodarki. Powinniśmy pracować nad kolejnymi tego typu umowami i pogłębianiem umów zawartych w przeszłości.
Oczywiście, musimy nieustannie wciągać do współpracy Amerykę, nadal naszego głównego partnera i sojusznika. Musimy upierać się przy niekonfrontacyjnej reformie zasad Światowej Organizacji Handlu i nadal współpracować z Chinami, choć jednocześnie trzeźwo dostrzegając oraz – bez popadania w unijny protekcjonizm – tamując ich szkodliwe praktyki. W Brukseli uzgodniono niedawno zasady monitorowania chińskich inwestycji w kilka sektorów strategicznych, więc już wkrótce będziemy testować, jak szukać równowagi między gospodarką otwartą i pokusą zamykania się na konkurencję spoza Unii.
Potrzebujemy w miarę rzetelnych reguł gry z Chinami, by na uczciwych zasadach konkurować w wyścigu technologicznym z resztą świata, a w niektórych kwestiach – jak np. sztucznej inteligencji czy też pracy nad bateriami do samochodów elektrycznych – doganiać naszych konkurentów. Niestety, Europejczycy są świetni w badaniach, ale wciąż mają zbyt duże kłopoty w przekładaniu ich na sukces biznesowy – nie chcemy i nie powinniśmy pompować tego sukcesu „po chińsku” przy pomocą interwencji rządowych. Akurat w tej sprawie musimy nadal patrzeć na USA gdzie np. startupy mają łatwiejszy dostęp do finansowania swego wzrostu, a przedsiębiorcy nie mają – z powodów administracyjnych, i kulturowych – europejskiego lęku przed ryzykiem, a także wliczonym w przyszły sukces bankrutowaniem i ponownym rozwijaniem biznesów.
Potrzeba wspomagania innowacyjnego biznesu w Europie (regulacyjnie i przez poprawę dostępu do finansowania) to kolejny dowód, że kraje Unii nie mają żadnej rozsądnej drogi poza działaniem w ramach wspólnego rynku. Rynku, którego integrację Unia będzie musiała regularnie poprawiać i pogłębiać. W jakim dokładnie kierunku? Siła decyzyjna w sprawach dot. między innymi wspólnych programów na rzecz rozwoju będzie należeć coraz bardziej do przywódców strefy euro, którzy coraz bardziej będą uwzględniać interesy unii walutowej. Zwłaszcza, że eurostrefa po brexicie będzie odpowiedzialna aż za 85 proc. unijnego PKB, a reszta krajów Unii nie będzie już miała w swym gronie Londynu – do niedawna bardzo silnego w Unii wielkością brytyjskiej gospodarki. Trzeba również pamiętać, że Wielka Brytania mimo wrodzonego sceptycyzmu wobec bliższej politycznej integracji UE, zawsze była najsilniejszym adwokatem pogłębiania rynku wewnętrznego.
Co dalej z Polską w Europie
A zatem jasny plan sprawnego wejścia Polski do eurostrefy to nie tylko sposób na ucieczkę od politycznej marginalizacji w Unii, ale też na zapewnienie sobie wpływu na kluczowe decyzje gospodarcze UE. Euro w Polsce mocno obniżyłoby koszty transakcyjne dla biznesu i zlikwidowałoby ryzyko przedsiębiorców związane z wahaniami kursowymi. Ale przede wszystkim pomogłoby zabiegać Polsce, by działania Brukseli jeszcze bardziej uwzględniały potrzeby i specyfikę polskiej gospodarki. Również w tym, aby łagodzić zapędy protekcjonistyczne niektórych krajów UE na wspólnym rynku.
To prawda, że przyjęcie euro oznacza częściową utratę kontroli nad polityką monetarną (czy raczej jej uwspólnianie w ramach EBC), i ostatni kryzys zadłużeniowy w UE pokazał, że grozi wielkimi błędami dla gospodarek opierających swą konkurencyjność na niższych kosztach pracy. Ale już wiemy, jak tych błędów – popełnionych przez niektóre kraje strefy euro – unikać. Ponadto dochodzenie do euroakcesji powinno stać się dla Polski dopingiem, do przecież i tak nieodzownej, transformacji w stronę gospodarki bardziej zaawansowanej technologicznie i innowacyjnie. Polacy przeszli z wielkim powodzeniem już jedną akcesyjną drogę – wchodzenie do UE też było wyzwaniem dla starej gospodarki, które przyniosło Polsce imponujący sukces. I mamy wciąż to szczęście, że – pomimo głębokich światowych zmian z ostatnich lat – unijne zakorzenienie w zachodnich wartościach nadal jest jednocześnie drogą nie do trwałych bolesnych wyrzeczeń, lecz do coraz większej pomyślności gospodarczej.
W tym kontekście, przywołując obecną sytuację w Polsce, warto pamiętać o tym, że praworządność to nie tylko potrzeba równego i sprawiedliwego traktowania obywateli przez władzę. To także jedyny skuteczny sposób na obronę sprawnie funkcjonującego rynku wewnętrznego UE.
