Rok 2004. Czerwiec. Zaczynam dziennikarskie praktyki w szanowanej redakcji. Strasznie obowiązkowa przybiegam rano, a tam… niemal pusto. Koło 11 zaczyna się większy ruch. Na kolegium rozmowa o tekście dotyczącym tortur w Abu Graib, o kolejnych felietonach, o konieczności przepisania tekstu autorstwa przekonanego o swej absolutnej poprawności literackiej pisarza. Wszystko działa jak w dobrze zorganizowanym organizmie, wszyscy znają swoje miejsca i zadania więc… panowie szybko przechodzą na temat zbliżającego się Euro.
Piłkę kocha tu niemal każdy, zatem temat oczywisty. Po dwóch tygodniach już wiem, że pismo funkcjonuje w sposób niemal automatyczny, opierając się na wiedzy i doświadczeniu. Emocje przeniosły się gdzie indziej i każdego ranka koncentrowały się na boisku dnia poprzedniego. Mecz otwarcia grają gospodarze, Portugalczycy, z Grecją. Ta… wygrywa. W redakcji mówią, że „prędzej im kaktus na ręce wyrośnie, niż ta Grecja…”. Na etapie ćwierćfinałów dla zabawy zakładam się, że Grecja wygra bo… coś w nich jest, sama nie wiem co. 5 lipca, poniedziałek, znajduję na swoim biurku butelkę wina. Finał był powtórką meczu otwarcia. Grecy ponownie spotkali się z Portugalczykami i… znowu wygrali, tym razem ogrywając gospodarzy do zera.
Piłkę nożną uwielbiałam oglądać z Babcią i chyba nikt z domowników aż w takim stopniu nie podzielał naszej pasji. Nauczyłam się, że „niewykorzystane okazje się mszczą” (co sprawdza się nie tylko na futbolowym boisku). Że niecelny strzał jest jak „Panu Bogu w okno” (ciekawe jak manifestuje swoje niezadowolenie z aż tylu wybitych szyb), a w końcu nawet, że jedni albo drudzy grają jak „patałachy”. Tych ostatnich na mundialu teoretyczne być nie powinno, ale… przecież i tacy przechodzą przez eliminacyjne sito.
Mundial każdorazowo sadza mnie przed ekranem.
Szybki przegląd drużyn, ustalenie faworytów, pewnie od dzieciństwa tych samych, choć imiona ich bohaterów zmieniają się wraz z pokoleniami wkraczającymi na boisko. Niezacieralny sentyment do Erwina van der Sara, Davida Seamana czy Olivera Kahna, zastąpiony później przez wnikliwą obserwację Manuela Neuera… Tak, zawsze ci bramkarze…
Twarze piłkarzy szybko łączę z nazwiskami migającymi na ich koszulkach, trenerska ławka budzi zainteresowanie różnymi formami „zaangażowania” w sytuację na boisku. Pojedyncze migawki na kibiców, na kolorowy rozemocjonowany tłum, który podąży za swoimi bohaterami na dowolny kraniec świata. Okrzyki, meksykańskie fale, ten niesamowity doping islandzkich kibiców, hymny poszczególnych krajów wyśpiewywane, by dodać „swoim chłopcom” otuchy, by ponieść ich do zwycięstwa. Odmieniane przez kolejne media powody by lubić/nie lubić piłkarskie gwiazdy, internetowe memy masowo produkowane przez fanów piłki. Telewizyjne felietony o… fryzurach piłkarzy (czy aby pasują do ich twarzy, zastanawiała się parka fryzjerów), o wpływie nażelowanych włosów na wyniki pojedynków główkowych (poważnie!), o teatralnych gestach, wymiarze faulowego aktorstwa, dobrych powodach by lubić/nie lubić Ronaldo, Neymara, Messiego czy Modrića.
Niegdysiejsze dziesiątki bardzo męskich reklam, w których kobiety służą niemal wyłącznie za podstawkę do piwa, donoszą kolejną megapaczkę czipsów albo naiwnie pytają „Kochanie, a co to jest spalony?” przeplatają się z nieco już łagodniejszą wersją, w której możliwe są również kibicki albo wielbicielki wypasionych bryk. W przerwie meczu reklamodawcy nie faszerują nas za to bzdurami o proszkach do prania czy papierowych ręcznikach, ale za to da się usłyszeć, że w tym czy innym dyskoncie kupimy prawdziwe „zestawy kibica”. Mundialowy przemysł nabiera wiatru w żagle najpewniej w każdym miejscu na świecie, bo nie tylko gospodarze imprezy, ale każdy kto tylko może, w dowolnym miejscu globu. Wszak szansa na rozkręcenie biznesu na taką skale pojawia się tylko raz na cztery lata.
W tle jest piłka. Okrągła. Bramki dwie. I 22 facetów (plus sędziowie, plus system VAR) żywo zainteresowani boiskową walką.
Niby to na pograniczu zabawy, przyjemności, ale przecież grają o najwyższe stawki.
O mistrzostwo, jasne. Ale też o transfery, kontrakty reklamowe, o swoją wartość na piłkarskim, ale i na medialnym rynku. A tam gra warta jest znacznie więcej niż przysłowiowej świeczki. Co nam z tego wszystkiego? Niektórzy powiedzą, że fun. Inni, że sportowa przyjemność. Bezkrwawa odmiana wojny? Nowe igrzyska?
Jeszcze inni będą diagnozować sposoby budowania wspólnoty, albo przyjemniej poczucia, że coś nas jednak łączy, że odnajdujemy „narodowe ja”, gdy grają „nasi”… Tyle, ze owi „nasi” to niekoniecznie biało-czerwoni, których akurat tym razem, zgodnie piłkarskim słowniczkiem Babci, trudno nie nazwać „patałachami”. „Nasi” stają się poniekąd wybrani. I to niekoniecznie po odpadnięciu nominalnie naszych.
Sympatie i antypatie wloką się za nami w życiu codziennym, ale i w mundialowym okienku czasu. Kiedyś odpadnięcie Argentyny czy Portugalii (bo nie Brazylii) przywołałoby grymas, a może i pełne rozczarowania westchnienie. Dziś – przez gwiazdorów – jakoś mi ich nie żal. A przyjemniej patrzyło się na Niemców (te sentymenty), szkoda było Hiszpanów (jeszcze większe sentymenty) czy walecznych Islandczyków (nowo odkryte sentymenty, które przysporzyły tej drużynie więcej kibiców niż liczy populacja ich wyspy).
Mundial zamienił się w Euro (bo i europejskie mieliśmy półfinały).
A to z kolei zamieniło się w swego rodzaju zaskoczenie. Zmarnowane szanse zemściły się najpierw na Belgach (mniejszy żal), a później na Anglikach (ojej) i z finału marzeń, przed którym zagrano by obok siebie „Marsyliankę” i „God save the Queen” została się tylko mgła. Po raz kolejny nie spełni się zatem marzenie Albionu i football znów nie „wróci do domu”. Za kim zatem trzymać kciuki w finale. Jak będę trzymać to… przegrają… Czy Francuzi (znów ten bramkarz…) i wielka feta na Polach Elizejskich? A może drużyna, której zręby powstawały, gdy dzisiejsi bohaterowie , jako młodzieńcy, trenowali na boisku, z którego czasem trzeba było uciekać z obawy przed wojną? Trudne to… za pierwszymi nie przepadam, a na meczu rozpoczynającym mundialowe zmagania tych drugich niemal zasnęłam. Dla kogo feta? Pomyślę o tym jutro.