Trudno mi wierzyć w wielką ideę siostrzeństwa. W dowolnie liczną wspólnotę kobiet, jako wybraną wspólnotę losu, doświadczenia, działania. Jako grupę, w której wzajemne zobowiązania istnieją ze względu na płeć. A przecież najbliższe przyjaciółki nazywam właśnie Siostrami (może to fanaberia jedynaczki?), do których mogę bezpiecznie biec w sprawach najtrudniejszych, wcale nie po to by zostać bezkrytycznie utwierdzoną w każdym z pomysłów, ale dlatego, że mogę liczyć na wsparcie, zrozumienie, a gdy trzeba pomoc. To działa w obie strony. „Biegniemy” zatem do siebie z różnych krańców kraju, a nawet świata, niepomne stref czasowych i odległości, które wobec mocy łączących nas więzi nie mają najmniejszego znaczenia. Jesteśmy ze sobą i dla siebie. I choć łatwiej dogaduję się z mężczyznami, to owe wybrane Siostry mają dla mnie szczególną wartość. Trochę jak mały sabat, wiedźmy, co dzieląc się wiedzą i doświadczeniem wzbogacają siebie nawzajem i tworząca się wokół nich szerszą wspólnotę.
Czyli jednak można? Jesteśmy różne. Dokonujemy odmiennych wyborów. Decydujemy się na konkretne życiowe role, zarówno te definiowane przez naszą płeć, jak i te dostępne dla nas dzięki postępowi myślenia, rozwojowi cywilizacji, walce pokolenia naszych babek i prababek, odchodzeniu od stereotypów, przesądów, przedzałożeń czy najzwyklejszej głupoty. Uczymy się, rozwijamy, dokładamy kolejne cegiełki do budowy wielkich idei, a kiedy indziej do gigantycznych murów, jakie stawiamy nie tylko na granicach płci, ale także między sobą nawzajem. Wybieramy określone style życia, wartości, jakie będą nam przyświecać. Kochamy – właściwych i niewłaściwych, mądrze albo… wyjątkowo głupio. Wisimy na telefonach z przyjaciółkami i przyjaciółmi, rodzicami, dziećmi, partnerami każdorazowo dodając coś do swojego świata. Wartość, iskierkę radości, odrobinę smutku, drobną mądrość albo śmiech, który łaskocze w brzuchu niczym legendarne miłosne motylki. Realizujemy się w tak wielu miejscach i obszarach: w pracy, w przyjaźni, w łóżku czy w kuchni, w wybranym związku albo w samotności, która raz bywa koniecznością, a kiedy indziej świadomą decyzją. Oceniamy… siebie nawzajem (bo któraś jest lepszą lub gorszą kobietą, matką, przedstawicielką swojego zawodu, czy feministką). Oceniamy nie znając często motywów, historii, uwarunkowań czy konieczności. Ocena bywa naszą tarczą przed oceną, która „spada” na każdą z nas. Same siebie oceniamy czasem zbyt ostro. Nie zawsze dotrzymujemy siostrzanych paktów, wciąż dostrzegając wyłomy, które dla wielu stanowią zaprzeczenie tego, co określają mianem „kobiecej solidarności”. Bywa i tak. Stąd też okopujemy się na pozycjach, tkwimy w bliższych nam ideologicznych obozach, nieprzekładalności myśli i języków. I nie zawsze jest to złe, bowiem nawet przy dobrej woli czy otwartości umysłu, w każdej z nas tkwi to, czemu nie chcemy zaprzeczać.
Suniemy na szpilkach, w „cichobiegach”, mokasynach, kozaczkach, balerinkach albo trampkach. Przeciągając się o poranku otwieramy szafy, by ubrać kolejne odcienie identyfikacji, stylów, sposobów wyrażania siebie. Malujemy się lub nie. Przeczesujemy włosy palcami, puszczamy je luzem, spinamy w ciasny kok. Liczymy kalorie lub zbywamy je śmiechem. W lustrze ścigamy się z czasem, kiedy indziej mu odpuszczamy, a najlepiej jeśli uda nam się uśmiechnąć do samych siebie. Rano i wieczorem. Z poczuciem, że ta kobieta, która mieszka pod drugiej stronie srebrnej tafli, niezależnie od trudów dnia, zawsze może wziąć głęboki oddech, by powiedzieć „To był dobry dzień”, albo „Będzie lepiej”… I uwierzyć w to, samej sobie dając szansę na spokojny sen. Bo każda z nas jest wolna – od rzeczy złych, ale także do dokonywania codziennych małych i wielkich wyborów. Wolna również do ponoszenia ich konsekwencji.
Dziś feminizujemy. Czytamy opowieści niesamowitych kobiet. Myślimy same o sobie, o szerszej wspólnocie, o problemach. O tym, co dotyka kobiety. To im oddajemy głos, by powiedziały nam swoje historie, a przez to może otwarły każdą i każdego z Was na mniej oczywiste opowieści.