Trudno nie zgodzić się z wieloma obserwacjami poczynionymi przez Pawła Cywińskiego na łamach Przekroju w artykule „Nie hełm czyni podróżnika: turystyczny savoir-vivre” – a zarazem niełatwo zgodzić się z tezą, której mają służyć. Cywiński nawołuje do autorefleksji nad związkami między dzisiejszą turystyką a niegdysiejszą kolonizacją, ale sam nie dostrzega, że w samokrytycznym zapędzie kopiuje zachodnie wzorce, tracąc z oczu własną, oryginalną, by nie rzec „tubylczą” perspektywę.
Ale po kolei. Opisując wizytę w tchnącym atmosferą epoki kolonialnej sklepie w Kuala Lumpur, Cywiński pisze tak oto:
Pomiędzy zdobionymi regałami widzę wyłącznie zachodnich turystów. Grubsi lub chudsi, z aparatami lub bez, ale jedno jest pewne: gdybym się do któregoś zwrócił per „turysto”, to mógłby się obrazić.
I miałby pełne prawo. W tekście z savoir-vivre w podtytule sugestia, że wypada zwraca się do obcej osoby per „turysto” zamiast „proszę pana” czy „przepraszam panią” to zwykłe faux pas. Ale mniejsza z tym. Ważniejsze, że Cywiński nie podpiera swoich twierdzeń o przekonaniach obserwowanych przezeń osób żadnymi badaniami – pisze tylko, że wiedzy o tym, co „tacy jak oni” myślą, nauczyły go podróże.
Rzeczywiście, podróże kształcą. Ale lekcje można wyciągać z nich różne. Ryszard Kapuściński pisał o tym, jak to (parafrazuję z pamięci) w Afryce był, jako biały, uznawany za spadkobiercę kolonizatorów, a kiedy próbował tłumaczyć, że Polacy ze swoją historią to poniekąd ofiary kolonializmu, spotykał się z niezrozumieniem. Cywiński nie tłumaczy nikomu, w tym sobie, nic podobnego; po prostu przybiera perspektywę kolonizatora i już. Jakie ma po temu przesłanki? Przywołuje otóż szkolne wspomnienia, kiedy to od swoich „belfrów” uczył się o „wielkich odkryciach geograficznych” i „europejskich podbojach”, co ma zapewne ilustrować funkcjonalną tożsamość doświadczeń dzisiejszych Polaków i np. Brytyjczyków:
Dopiero po latach zrozumiałem, że moi nauczyciele nie popisali się w tym wypadku, a wręcz przeciwnie – wpoili we mnie wiedzę potencjalnie szkodliwą. W programach nauczania istniała bowiem tylko jedna historia. Historia zwycięzców. I chłonąłem taką perspektywę, przejmując jako coś uniwersalnego charakterystyczny punkt widzenia białego człowieka, całkiem nieźle wykształconego, gotowego do poświęceń, człowieka honoru. Kolonizatora.
I wpajali chyba w przypadku Cywińskiego skutecznie, choć niekoniecznie z rezultatami, jakich on sam jest świadomy. No bo wróćmy do opisu napotkanych przezeń w malezyjskim sklepie zachodnich turystów/podróżników. Cywiński nie stara się ich poznać jako osoby indywidualne, lecz patrzy na nich jak na masę, ciżbę, tłuszczę, której przypisuje pasujące mu do tezy jednolite cechy. Sam stwierdza, że bywa i podróżnikiem, i turystą – jednak obserwowanym przezeń cudzoziemcom odmawia podobnej perspektywy, zakładając z góry, co „tacy jak oni” muszą uważać z racji tego, kim mu się wydają. Jak nic, punkt widzenia kolonizatora.
I tu leży pies pogrzebany (niniejszy germanizm został zastosowany świadomie). Tekst Cywińskiego mógłby przy niewielkich modyfikacjach zostać napisany przez np. stereotypowego Brytyjczyka. Jest inspirowany brytyjskimi i szerzej zachodnioeuropejskimi zmaganiami z dziedzictwem imperialistycznej historii i zupełnie pomija szczególną perspektywę Polski – kraju, który w inkryminowanym przez Cywińskiego kolonializmie brał udział niewiele i nieskutecznie, sam będąc przedmiotem kolonizacji przez zaborców i Sowietów, kraju, który wedle słów Gombrowicza, nie będąc w pełni Europą, nie jest Azją. Cywiński wyrzeka się narzuconego mu przez belfrów „punktu widzenia białego człowieka”, kaja się za niegdysiejszą dumę „z tego, że jestem białym Europejczykiem, że należę do obozu wygranych, tych, którzy do lat 30. XX w. posiadali 84,6% całej lądowej powierzchni naszej planety”, ale samej tej ujednolicającej rasowej etykietki nie chce oddać i czerpie z niej siłę, by składać samokrytykę w imieniu właśnie „białego człowieka”, jak gdyby był on kategorią niepodzielną niczym (do niedawna) atom.
Skoro podróże kształcą, to kształcą też lektury i w ogóle życie. Wzorem Cywińskiego nie powołując się na żadne badania, twierdzę, że posypywanie przez Polaków głowy popiołem za przewiny Brytyjczyków, Francuzów, Hiszpanów czy Portugalczyków i wołanie „My też, my też!” mniej ma wspólnego z autentycznym wstydem, a więcej z krytykowaną przez niego samego (wstydliwą) przyjemnością utożsamiania się z narodami o moralnie wprawdzie wątpliwych, ale w skrytości ducha imponujących rodowodach.
Oczywiście Polacy na służbie imperiów brytyjskiego, francuskiego, rosyjskiego budowali koleje, wytyczali drogi, projektowali mosty, zakładali przedsiębiorstwa, prowadzili badania – a także zabijali. Nie mieli jednak wymagającej własnej państwowości mocy sprawczej i skuteczności na wzór owych mocarstw. Można, warto i trzeba przypominać międzywojenne mrzonki Ligi Morskiej i Kolonialnej oraz polskie panoszenie się we własnych „Indyjach”, jak określał wschodnie tereny dawnej Rzeczypospolitej np. Piotr Skarga, że o wracających jak bumerang (i regularnie obśmiewanych) wizjach Międzymorza już nie wspomnę. Fantazji trzeba byłoby jednak nie lada, żeby postawić znak równości między tym polskim bieda-imperializmem a globalnym imperializmem europejskich mocarstw, do którego pije Cywiński – i żeby doszukiwać się w tym „historii zwycięzców” oraz „obozu wygranych”. Jest w takim podejściu coś z trzecioligowego piłkarza, który pcha się do zdjęcia z Ronaldo jak równy z równym, bo w końcu obaj kopią piłkę – choć jemu to częściej raczej dokopują.
Artykuł wieńczy taka oto konkluzja:
…choć rzadko obecnie wybieramy się w świat z prawdziwym korkowym wolseleyem na głowie, większość z nas nadal nie wyrzuciła go ze swojego wnętrza. A bez tego nie uda się nam pozbyć bakcyla kolonializmu, nadal będziemy przekonani, że w czasach rasizmu, ucisku i niesprawiedliwości pojawiły się piękne stroje. I co gorsza, co pewien czas ich zapragniemy.
Skoro zatem w złych czasach pojawiać się mogą jedynie złe stroje i tylko infekcja kolonialną propagandą sprawia, że doceniamy (pierwsza osoba liczby mnogiej za Cywińskim) estetyczne walory ówczesnych ubiorów, to co dalej? Czy należy wycofać wywodzący się przecież z kolonialnych Indii mundur w kolorze khaki? Czy powinniśmy wyzbyć się pragnienia, by zwiedzać i, o zgrozo, podziwiać zabytki kolonialnej architektury? Czy trzeba wstydzić się teorii ewolucji i odkryć astronomicznych, dokonanych w końcu dzięki imperialnemu rozmachowi ówczesnych mocarstw, w ślad za którym na domiar złego poza rasizmem, uciskiem i niesprawiedliwością szła ekologiczna katastrofa? A skoro już kierujemy się tą logiką na całego, to czy mamy „wyrzucić ze swego wnętrza” np. dziedzictwo rzymskiego prawa (oraz szacunek dla sędziowskich tog – mówiliśmy wszak o strojach), bo Rzym podbijał przecież i kolonizował co się dało w basenie Morza Śródziemnego i dalej?
Wreszcie, czy obywatele wszystkich narodów europejskich, bez względu na różnice doświadczeń historycznych, mają być sądzeni tak samo – podobnie jak wszyscy wyglądający na przybyszów z Zachodu klienci sklepów w dalekich krajach – z powodu ich koloru skóry?
Napięcia między imperializmem kiedyś i teraz oraz meandry świadomości postkolonialnej to fascynujące i ważne tematy. Tekst Cywińskiego nie tyle je analizuje, co ilustruje, dowodząc na własnym przykładzie, do jakiego stopnia polska świadomość bywa skolonizowana przez obce perspektywy i niezdolna do zaprezentowania oryginalnego punktu widzenia. Ba, wręcz się zapożyczoną perspektywą szczyci, by móc dzięki niej wstydzić się za niegdysiejsze przewiny ramię w ramię z wielkimi narodami świata. Tak jak przywoływane przez Cywińskiego „W pustyni i w puszczy” pozwalało rodakom zakosztować kolonialnej „chwały” w kolorze hebanu i kości słoniowej, tak i „Nie hełm czyni podróżnika” (toutes proportions gardées) pozwala rodakom zakosztować pachnącego zamorskimi krajami kolonialnego „wstydu”. Kłania się paw narodów i papuga.
I to też jest „bakcyl” – tym razem nasz własny, polski.