Kilka lat temu w Santa Fe, NM obejrzałem wystawę zdjęć artystki Natalie Arnoldi. W fotografiach zamglonych kolejowych szyn było to je ne sais quoi przypominające stymulację pamięci. Jednym tory przypominały upadek transportu kolejowego w USA, innym mieściny, w których dorastali, a innym znowu wagony jadące w głąb lasu, z którego nikt nie wracał żywy. Dla mnie była to ta sama stymulacja pamięci, którą odczuwam słuchając drugiej części Different Trains Steve’a Reicha.
O ile leitmotif pierwszej części (dziecięce podróże od wybrzeża do wybrzeża USA w latach 30-tych) jest dopełnieniem wyobrażonego i debatowanego od Noama Chomskiego po Miltona Friedmana mitu rodzenia się najpotężniejszego państwa na świecie, o tyle druga część utworu, Europe – During the War, z histerycznym gwizdem lokomotyw, charakterystycznym rytmem europejskiej kolei, triadycznymi anonsami szczekaczek, repetytywnie urywanymi opowieściami Ocalonych, „przypomina mi” tylko o jednym. O tym. Może powinienem napisać „Tym”, aby odzwierciedlić tę ciemną stronę księżyca, na której mieszka kawałek mojego mózgu, któremu dziesiątki trywialnych rzeczy przypominają „To”; ten kawałek mózgu, który raz po raz się budzi. A raczej nigdy nie zasypia. Dzielę tę część siebie z tymi, którzy pozostali, cierpiąc na ten sam syndrom. Moja mama, która nigdy nie żyła „za murem” i dla której jazda pociągiem z dzieciństwa kojarzyła się głównie ze sleepingiem pierwszej klasy, nie jest w stanie całości Different Trains odsłuchać; już w trakcie drugiej części utworu staje się „chora przez resztę dnia”. Jej nie-doświadczona pamięć, jak moja, zostaje stymulowana przez Reicha do granicy wytrzymałości. Są osoby, które nie bez powodu, zakwestionują to „przypominanie” sobie nie-swoich i nie-bezpośrednich doświadczeń. Mogą to nazwać wyobrażaniem sobie finału życia rodziny, o której nawet nie wiem, jak wyglądała. Wiem tylko, jak wyglądały karty meldunkowe jej członków z getta.
Przeciwny biegun do noszonego w sobie non stop ciężaru bywa w Polsce dumnie wyrażony, zdeklarowany, uzewnętrzniony i publicznie wyświęcony. Przy wizycie w Polsce, za każdym razem, źródłem zaintrygowania stają się dla mnie nalepki na samochodach (głownie na nie-warszawskich rejestracjach): „PAMIĘTAMY”. Najchętniej zatrzymałbym uprzejmie młodego kierowcę takiego samochodu i zapytał, najszczerzej i najuczciwiej: „Co konkretnie pamiętacie?” Oczywiście, sam mogę sobie w Londynie przylepić do samochodu wojenne logo His Majesty’s Armed Forces z napisem: „We remember”. Ale z góry wiem, jakie reakcje takie sygnalizowanie cnoty by przyniosło.
Gdybym w Paryżu jechał za prowadzonym przez młodzieńca samochodem z nalepką La bataille suprême est engagée, moja interpretacja takiego uzewnętrzniania heroizmu innych, sprzed 80-ciu lat, wahałaby się miedzy egzaltacją a mitomanią. A przede wszystkim nie wiedziałbym, dlaczego pupa samochodu młodego Francuza ma przylepione akurat motto La Résistance, a nie deklarację rządu Vichy. Nie ma we mnie zrozumienia tego aspektu metafizyki, który pozwala dwudziestolatkowi w 2022 roku czuć się samozwańczym spadkobiercą heroizmu innych.
Nie mogę płakać przy „My pierwsza brygada”. Nie umiem rozckliwiać się przy „Dziś do Ciebie przyjść nie mogę”. Nawet (a może właśnie przez to, że znałem autorów i pierwszych wykonawców „Czerwonych maków” jeszcze u stop góry zwanej Cassino) nie jestem w stanie zaszlochiwać się, a już tym bardziej identyfikować się z żołnierzami Generała Andersa. Sama idea przywłaszczania sobie wydarzenia, w którym jest się jednym z kontrybuentów, poprzez sugerowanie, że polska krew jest lepszym fertylizatorem niż krew, na przykład, Sikhów, jest sprzeczna z moją koncepcją ludzkości. Może są na ziemi miejsca, gdzie szczury kryją się w położonych na szczycie góry klasztorach, ale ja ani takich szczurów ani takich klasztorów nie widziałem. A poza tym, ten szczurzo-ludzki wróg (nie jestem też fanem przyrównywania adwersarzy do zwierząt) nie skrywał się tam, tylko bronił pozycji militarnej. Przede wszystkim jednak nie mogę identyfikować się z gloryfikacją polskiej przelanej krwi nad przelaną krwią hinduską, nowozelandzką, brytyjską, południowo-afrykańską, kanadyjską czy amerykańską na tym samym apenińskim stoku. Po prostu nie wierzę w prymat czyjejkolwiek krwi. Taki koncept przypomina mi genezę „Tego”. Przez „To”, każda forma eugeniki jest dla mnie repulsywna. To samo dotyczy „Orląt lwowskich”. Z zasady angażowanie dzieci w działania wojenne pachnie dla mnie barbarzyńską nieodpowiedzialnością dowództwa. Następnie nie rozumiem, dlaczego pomordowane dzieci polskie mają być w jakiś tam sposób bardziej szczególne niż pomordowane dzieci ukraińskie. Sama analogia tych nastolatków z atakiem drapieżnego ptaka na pasywne, przerażone ofiary rodzi we mnie organiczny resentyment.
Polscy kierowcy, nastoletni czy nie (szczególnie ci nie z Warszawy) „pamiętają” natomiast jakieś okultystyczne powstańcze „coś” (jeśli czytelnicy tego artykułu wiedzą czym to „coś” jest, serdecznie proszę o kontakt przez redakcję). Co więcej, wykazując się pamięcią Matuzalema, upubliczniają również swoją „pamięć” persekucji chrześcijan w pierwszych wiekach nowej ery. Dolepianie do „Pamiętamy” akrostychicznej ryby rodzi we mnie pytanie: ilu z tych „pamiętających” wie co i kiedy znaczył właśnie akrostych ἰχθύς). Ilu wie, że ofiarami tej persekucji byli przede wszystkim Żydzi przynoszący Europie opowieść o innym Żydzie z Bliskiego Wschodu.
Teoretycznie wyobrażalne jest, czy to z egzaltacją czy mitomanią, przywłaszczanie sobie przez mieszkańca Rzeszowa czy Śremu naiwnego heroizmu powstańców warszawskich, ale już „pamiętanie” pożerania przez lwy, krzyżowania i kamienowania setek ludzi sprzed dwudziestu stuleci jest absurdem. Dlaczego ideowy potomek „żołnierzy wyklętych” miałby utożsamiać się z zabijanymi dwa tysiące lat temu Żydami i potomkami dzisiejszych Turków i Syryjczyków, jest dla mnie zagadką.
Pośród prywatnych huraganów, które przypominały w ostatnich miesiącach smagane tornadem wybrzeże Florydy (nawet jeden z rujnujących stabilność egzystencji huragan nazywał się, nomen omen, Michael) określić mógłbym jako double whammy „pamiętania”: po pierwsze zostałem uprowadzony, pobity i prawie zabity miedzy Johannesburgiem a Pretorią przez jedną z handlujących kradzionymi samochodami i brytyjskimi paszportami mafii. Po drugie, dosłownie sekundy przed całkowicie przewidywalnym coup de mort, z moich krwawiących ust wyszło ze spokojem zdanie: „If I were you, I would not harm members of the diplomatic corps”. W efekcie tego improwizowanego zdania, porywacze rzucili mnie na ziemię, po czym ulotnili się w głębię nieoświetlonego miasta z tym samym sprytem, z jakim uprzednio się z tych ponurych profundis wyłonili.
Wyrosłem pośród Ocalałych, których przeżycie opierało się przez 5 długich lat właśnie na improwizowaniu tego typu zdań. Przez cały okres wojny. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Po polsku. Po niemiecku. Po ukraińsku. Po litewsku. Angielski akcent z Oxbridge jest akurat moją drugą, o ile nie pierwszą naturą; tak jak wiedeński akcent mojego dziadka, którego to językowa płynność uratowała przy ucieczce z lwowskiego getta i podczas funkcjonowania jako swój fikcyjny doppelgänger w okupowanej Warszawie. Równie fikcyjny jak moja przynależność do korpusu dyplomatycznego.
Odkąd James Joyce w noweli Stephen Hero przypisał słowu „epifanium” niereligijne znaczenie, ja – leżąc na ziemi uratowany przez zaimprowizowane zdanie – odczułem owe katartyczne epifanium. Tę łączność, kulturową czy też genetyczną, z setkami tysięcy europejskich Żydów, których (mniej lub bardziej) zmyślone zdania uratowały od śmierci, lub przynajmniej czasowo ją odroczyły. Intensywna terapia kognitywno-behawioralna pewnie pozwoliłaby mi umiejscowić źródło egzaltacji (czy też mitomanii) tego poczucia. Tyle, że kwintesencją mojego epifanium nie było przypominanie sobie poprzez smugę utraconego czasu zapachu i smaku ciastek; było to epifanium post-pamięci, konceptu zdefiniowanego w studiach nad Zagładą przez Mariannę Hirsch.
Poczułem potrzebę podzielenia się na Facebooku doświadczeniem (we własnej ocenie) podobnego balansowania między życiem a śmiercią. W momencie opadania adrenaliny, przerwał ten spektakl jednego aktora interweniujący jeden bliski przyjaciel: ochrzanił mnie za aroganckie przypisywanie sobie ludobójstwa naszych przodków z codzienną tragedią porywań ludzi w Południowej Afryce. Miał oczywiście rację. Tam, gdzie ja dostrzegałem sublimację, on dostrzegał egzaltację; jego post-pamięć tkwiła na Umschlagplatz, moja, pod alibi, w aryjskiej części Warszawy. Z szacunku dla naszej przyjaźni, jak i wobec uczuć mojego wyjątkowego przyjaciela, post ten usunąłem. Z pokorą przyjąłem jego punkt widzenia; punkt widzenia, który sam odczuwałbym gdyby jeden z centralno-afrykańskich przyjaciół budował w mediach społecznościowych paralelę miedzy ulicznym pobiciem w Bujumburze a rzezią Tutsi w Rwandzie.
Post mój zniknął, ale post-pamięć uparcie pozostała. Doświadczyłem owego pięciosekundowego natężenia adrenaliny, które – w opowieściach Ocalonych – produkowały te przekonujące w swojej irracjonalności wyjaśnienia. Wyjaśnienia, które darowały życie. Tak, jak w przypadku współczesnych polskich samochodów obwieszczających „pamięć” o jakimś pożeranym przez lwa drugowiecznym chrześcijaninie, równym idiotyzmem w moim przypadku byłoby twierdzenie, że poprzez owe epifanium zbudził się we mnie duch obrońców Masady. Nie wiem nawet, w którym to było roku i ilu tych obrońców było.
Bezpośrednie dziedzictwo traumy, traumy, która nosi w sobie mroczną narkotyczność, nie uleczyłoby żałosne oblepianie samochodu gwiazdami Dawida i nalepkowymi deklaracjami „We remember”. Wystarczy, że moja podświadomość pamięta. Poprzez nieszczęsny post, warta wszystkiego przyjaźń ujrzała bardziej intymne i spójne światło. Moja post-pamięć natomiast wpadła w głębszą jeszcze studnię; tyle dobrego mi z tego przyjdzie, że przyjaciele i nieprzyjaciele będą na widok mojego nazwiska w druku wznosić oczy do góry, mówiąc: „A ten znowu nic, tylko o Żydach”.