W weekend zasiadłam przed komputerem, żeby kupić bilety na „Dziadka do Orzechów” w łódzkim Teatrze Wielkim. Zdziwiło mnie, że w grudniowym repertuarze nie ma żadnego świątecznego baletu. – Może jest jakiś problem z wizami dla artystów z Rosji – przeszło mi przez głowę, gdy scrolowałam program, dojeżdżając aż do lutego. Jednak prawdziwy powód, dla którego nie wybiorę się w tym roku na balet przed Świętami, wyłożyła mi czarno na białym poniedziałkowa Wyborcza. Okazuje się, że samorządy oraz teatry same zrezygnowały z występów rosyjskich grup artystycznych, które przyciągały tłumy i generowały duży zysk dla tych instytucji. Czym podyktowana była powyższa decyzja, w kogo mierzy i co o nas mówi?
Polskie święta bez rosyjskiego baletu, jakie obecnie fundują nam samorządy, to najpewniej wyraz tzw. cancel culture, polityki eliminowania kultury rosyjskiej z naszej przestrzeni. Tłumaczone tym, że Rosja jest nacjonalistycznym imperium, które dokonało agresji na swojego sąsiada, ergo wszystko co rosyjskie jest złe. Problem w tym, że takie rozumowanie posiada nacjonalistyczne korzenie. Od XIX wieku twórcy państw narodowych włączali do swojego dyskursu i kanonu twórczość pisarzy, poetów, malarzy, rzeźbiarzy, ich samych podobnie jak wybrane dzieła, formatując na własne potrzeby. Działo i dzieje się tak nie tylko w sferze kultury, nacjonalizm zawłaszczył sobie geografię, ma monopol na prawdę historyczną i, jak często podkreśla wszystkim znany historyk Robert Makłowicz, wszedł do naszych kuchni i upichcił nam dania narodowe.
Stawianie znaku równości między kulturą rosyjską i jej twórcami oraz państwem rosyjskim in genere jest nieporozumieniem. Stawianie takiego znaku między rosyjską kulturą a putinowskim reżimem jest triumfem nacjonalistycznego myślenia. Nie jest to zachowanie nowe. Podobnie zachowywały się rosyjskie elity w „Wojnie i Pokoju” Tołstoja, zarzucając francuski i ucząc się na gwałt rosyjskiego kiedy na Moskwę szedł Napoleon. Jednak w moim przekonaniu powód, dla którego samorządy nie zaprosiły rosyjskich artystów na grudniowe występy, jest bardziej złożony i dotyczy lęku, że je same dotknie ostrze cancel culture szalejące w polskich mediach społecznościowych i coraz silniej tresujące nas wszystkich. Najlepszym przykładem jego dyscyplinującego wymiaru jest natychmiastowe zarzucenie używania zwrotu „na Ukrainie” i zastąpienie go nową formą „w Ukrainie”. Zmiana nastąpiła, mimo że badacze języka polskiego, w tym ceniony przez wszystkich profesor Miodek, odrzucili ciążące na „na” zarzuty, wyjaśniając, że jest to raczej przejaw bliskości łączącej nas z państwami, do których jadąc używamy właśnie formy „na”. Większość zamilkła w tej sprawie, a redaktorzy zajęli się gorączkowym przeprawianiem „na” na „w”.
Mam wrażenie, że wszyscy stajemy się powoli ofiarami cancel culture, milczymy, by nie znaleźć się na celowniku, bo jak wiadomo, w tym procesie nie ma mowy o domniemanej niewinności. Pisząc te słowa z głośnika mojego radia dochodzą do mnie pierwsze takty „Tańca cukrowej wróżki” z „Dziadka do Orzechów” Czajkowskiego. To RMF Classic daje mi nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone.
Autor zdjęcia: Ewa Krasucka/Zgoda od Teatru Wielkiego – Opery Narodowej.