„Lecz zaklinam – niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec
A kiedy trzeba – na śmierć idą po kolei
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”
Słowacki, „Testament mój”
Polskość, tak jak ją rozumie prawica, wierna bogoojczyźnianej formule kultywowanej zwłaszcza w II Rzeczpospolitej, wywodzi się z porozbiorowej traumy, z żalu osieroconego narodu po utracie niepodległości. Stało się to w okresie, gdy w Europie pojawiła się silna tendencja do gloryfikowania narodu i państwa narodowego. Zwiększało to poczucie frustracji, która znajdowała wyraz w romantycznym patosie pierwszej połowy XIX wieku. To wtedy ukształtowany został zbiór wyobrażeń, który do dzisiaj utożsamiany jest z istotą polskości.
Gorycz i gniew z powodu upadku państwa skierowany został wówczas na zaborców, z pominięciem czynników wewnętrznych. Łagodnie, a nawet z pewną nostalgią potraktowano chaos i bałagan XVIII-wiecznej Polski, będący skutkiem egoizmu i ciemnoty szlacheckich wygolonych karków, plotących w pijanym widzie bzdury o wolności i potędze Sarmackiej Rzeczpospolitej. Cały żal i nienawiść skupiony został na obcych. Znalazło to odbicie w twórczości romantycznych artystów, głównie poetów, którzy swoją emocjonalną żarliwością skutecznie zaszczepili szczególną cechę polskiego patriotyzmu. Tą cechą jest stosunek do śmierci, traktowanej jako danina należna ojczyźnie, będącej przedmiotem najwyższego kultu.
W polskiej twórczości romantycznej, charakterystyczny dla tego nurtu indywidualizm, często zastępowany był narodowym kolektywizmem. Romantyczny dekadentyzm, objawiający się w poczuciu wyobcowania jednostki ze społeczeństwa, jej wiecznym niepogodzeniem się ze światem, w polskim wydaniu często dotyczy narodu, który nie może pogodzić się ze swoją krzywdą i upokorzeniem. Romantycy traktowali śmierć jako ukojenie, pozbawienie się bólu i cierpienia, jako ucieczkę do lepszego świata. Oznaczało to najczęściej uwolnienie od cierpień miłosnych zawodów w relacjach między kobietą a mężczyzną, co znakomicie zobrazował Johann Wolfgang Goethe w „Cierpieniach młodego Wertera”. Polscy romantycy śmierć z miłości do utraconej kobiety przenieśli na śmierć z miłości do utraconej ojczyzny. Taka śmierć zyskuje znaczenie „godnej”, co z patosem opisali w swoich wierszach Adam Mickiewicz – „Śmierć pułkownika” i Juliusz Słowacki – „Sowiński w okopach Woli”. Godna śmierć w obronie ojczyzny stała się w tej narracji nie tylko ofiarą, ale i nagrodą dla polskiego patrioty, zgodnie z frazą Horacego: „Jakże słodko i zaszczytnie jest umrzeć za Ojczyznę”.
Gotowość umierania na polu walki za wyśnioną i zniewoloną ojczyznę, stała się więc probierzem polskiego patriotyzmu. Ta chęć straceńczej walki z wrogiem towarzyszyła wychowywanej w tym duchu młodzieży. Było to źródłem frustracji w podzielonym przez zaborców kraju, która znajdowała ujście w zaciąganiu się Polaków do legionów walczących o wolność Polski u boku Napoleona Bonapartego, niekiedy daleko poza jej granicami. Ale na trenie zaborów, zwłaszcza rosyjskiego, również rwano się do walki o wyzwolenie, organizując powstania, które, o czym wiadomo było z góry, nie mogły przynieść powodzenia. Śmierć nie była jednak straszna młodym podchorążym walczącym w odosobnieniu w Powstaniu Listopadowym, ani młodzieży szlacheckiej w Powstaniu Styczniowym, mającej pretensje do chłopstwa za brak wsparcia. Ta pogarda dla śmierci u ludzi składających ojczyźnie daninę ze swojego życia, nieobca była znacznie później również żołnierzom w hekatombie Powstania Warszawskiego i przynajmniej niektórym spośród żołnierzy wyklętych.
Śmierć, cierpienie, cała ta martyrologia trwale wpisały się w prawicowy etos polskości. Bez krwi przelanej nie można się wybić na niepodległość; bezkrwawy przewrót jest złudzeniem. Na takim stanowisku zdawali się opierać opozycjoniści spod znaku Solidarności Walczącej, krytykujący negocjacje przy Okrągłym Stole. Jarosław Marek Rymkiewicz – bard polskiej prawicy – jest autorem historycznego szkicu pt. „Wieszanie”, gdzie można łatwo odczytać pogardę dla współczesnej mięczakowatej lękliwości przed rozlewem krwi, który w przeszłości pozwalał historii toczyć się znacznie szybszym i czystym nurtem, bez pozostawiania gnilnych zastoin przeszłości.
Warto zauważyć, że ojczyzna, do której miłość każe łatwo poświęcać życie, nie jest tu rozumiana jako terytorium zamieszkałe przez ludzi, których łączy wspólna kultura. W tym, przejętym przez prawicę romantycznym rozumieniu, ojczyzna, podobnie jak naród, są nieistniejącymi w rzeczywistości abstraktami, są wyidealizowaną chimerą, czymś w rodzaju pogańskiego złotego cielca, któremu trzeba składać nieustanny hołd. Taka ojczyzna jest bez skazy, jest wśród innych wyjątkiem, a jej naród jest narodem wybranym, któremu Bóg powierzył misję naprawy świata, a przynajmniej Europy. Polska jest więc widziana już to w roli „Chrystusa Narodów”, już to „Przedmurza Chrześcijaństwa” czy jak to już w naszych czasach zadeklarował premier Morawiecki – „Rechrystianizatora Europy”.
W tradycyjnej romantycznej polskości śmierć została też oswojona i zbanalizowana. Występuje ona nie tylko w roli pełnego patosu poświęcenia, ale również w roli męskiej przygody, którą poprzedza urok walki i ryzyka, a której skutkiem są podziw i wieczna chwała. Młodych ludzi do walki do krwi ostatniej ma zachęcać nie tylko obowiązek obrony świętej sprawy, ale również czar żołnierskiego życia pełnego przygód i społecznej adoracji. Wszak „za mundurem panny sznurem”, a słowa piosenki tak miło zachęcają: „Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani, że za tobą idą chłopcy malowani”. Okazuje się, że śmierć na polu walki może być nie tylko godna, ale wręcz ładna: „Na wojence jak to ładnie, kiedy ułan z konia spadnie. Koledzy go nie żałują jeszcze końmi potratują” – dziarsko brzmi żołnierska piosenka. Opisy wojennych zmagań w Trylogii Sienkiewicza przypominają sprawozdania sportowe. Bohaterowie sprawnie posługują się szablami, siejąc zamęt w szeregach wroga, a szczególny podziw budzi Longinus Podbipięta, który za jednym zamachem ścina aż cztery kozackie głowy. Powstają pieśni o szwoleżerach Kozietulskiego, którego pułk zasłynął brawurową i zwycięską szarżą w wąwozie Somosierry w 1808 roku, choć wydawała się ona z góry skazana na klęskę. Znacznie mniej szczęścia mieli brytyjscy kawalerzyści podczas wojny krymskiej w 1854 roku. Szarża lekkiej brygady pod Bałakławą zasłynęła z tego, że wszyscy jej uczestnicy zginęli co do jednego, atakując w wąskim wąwozie stanowiska rosyjskiej artylerii. Generał Wieniawa-Długoszewski nie widział w tym ataku świadectwa krańcowej głupoty, ale wręcz przeciwnie – podawał go jako piękny przykład żołnierskiego honoru i odwagi. Polski patriotyzm przesiąknięty jest kultem walki do krwi ostatniej, bohaterskiej śmierci, o którą tak trudno w nudnym czasie pokoju.
Wszystkim, którzy są wierni takiej wizji polskości – butnej, walecznej i krańcowo narcystycznej, warto zadedykować przestrogę Tadeusza Borowskiego: „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń”. Nacjonalistyczną narrację pełną bezkrytycznego uwielbienia dla własnego narodu Artur Schopenhauer nazwał „zatrutą strawą”, niszczącą intelekt i zamykającą drogę do rozwoju. Apoteoza śmierci i cierpienia nie zasługuje na szacunek; nie ma w niej żadnego życiodajnego przesłania. Można i trzeba żałować ludzi oddających swoje życie i potencjał dla z góry przegranej sprawy. Jednocześnie trzeba potępiać tych, którzy ich do tego skłonili – cynicznych albo rzeczywistych wielbicieli narodowej chimery, czyli przywódców skazanych na klęskę powstań narodowych. Teraz też pojawili się w Polsce u władzy ludzie, którzy pracują nad tym, aby mogli łatwo pozyskiwać mięso armatnie, odświeżając stare odruchy kulturowe, zamiast dbać o dobrostan wszystkich obywateli. Rzecz w tym, że oni chcą Polski, w której dobrze będą się czuli oni i ich zwolennicy, a nie wszyscy.
Przekaz śmiertelnego patriotyzmu, oparty na najwyższym diapazonie emocjonalnym, zawsze trafiał do ludzi młodych i niezbyt refleksyjnych. Pisowska władza, obficie czerpiąca z nacjonalistycznych i populistycznych inspiracji, usilnie stara się ten przestarzały model patriotyzmu uczynić wzorcem polskości. Gdyby jej się to udało, byłby to poważny krok do cywilizacyjnej i kulturowej katastrofy. Śmiertelny patriotyzm zawiera bowiem imperatyw ustawicznej walki z wrogiem. Potencjalnym wrogiem są zaś wszyscy obcy, którzy nie mają w sobie polskiej krwi. Zgodnie z nacjonalistyczną ideologią, każdy naród zainteresowany jest w poszerzaniu swoich wpływów i – jako taki – jest zagrożeniem dla innych. Obroną przed zewnętrznymi wrogami jest zatem dbanie o siłę własnego oręża, nieustępliwość i gotowość do walki na śmierć i życie. Takie nastawienie wyklucza empatię i zaufanie w stosunkach międzynarodowych, a tym samym – jakiekolwiek formy integracji, głębszej współpracy i realizacji wspólnych projektów. W czasach globalizacji i skutków rewolucji informacyjnej taka postawa oznacza daleko posuniętą izolację kraju i uczynienie z niego historycznego skansenu dawno minionej epoki. Dokładnie w tym kierunku konsekwentnie zmierza Jarosław Kaczyński. Nacjonalistyczny wymóg wspólnoty krwi preferuje państwo etniczne, a nie obywatelskie. Obcymi, czyli potencjalnymi wrogami mogą być więc wszyscy ci mieszkańcy kraju, którzy nie mają polskiego pochodzenia. Otwiera to drogę do prześladowań i dyskryminacji narodowych mniejszości, z czym mieliśmy do czynienia w czasach II Rzeczpospolitej.
Śmiertelny patriotyzm, przesycony instynktami morderczymi i samobójczymi, wybrzmiewa też niespodziewanie żałosną i płaczliwą skargą na krzywdę i niezrozumienie ze strony zagranicy. Doznane w przeszłości krzywdy ciągle są wspominane i wypominane sąsiadom. Jest to podstawą rozmaitych roszczeń i domagania się szczególnych względów. Pieniądze z Unii Europejskiej nacjonalistyczna prawica zwykła traktować jako należną Polsce rekompensatę za krzywdy, które spotkały nasz kraj, czyli rozbiory i pozostawienie w strefie sowieckich wpływów. Kaczyński i jego akolici nie mogą zapomnieć dzisiejszym Niemcom tego, co zrobili ich przodkowie. Najważniejszego sojusznika Polski traktują nieufnie i domagają się od niego reparacji wojennych, chociaż ten problem już dawno został rozwiązany. Śmiertelni patrioci ciągle tkwią w okopach, prowadząc wojnę o honor i uznanie dla dumnej polskości, która nie ma za grosz poczucia humoru i pewności siebie, więc ciągle ją coś lub ktoś obraża. Próżno szukać w innych krajach czegoś tak pokracznie infantylnego, jak Reduta Dobrego Imienia – Polska Liga przeciw Zniesławieniom. Organizacja ta, będąca wykwitem chorobliwej nadwrażliwości narodowej, słynie z interwencji, które wystawiają nasz kraj na śmieszność. Z Redutą, pod względem suwerennościowej wrażliwości, rywalizuje rząd PiS-u, który tak bardzo wstał z kolan, że nie uznaje wyroków TSUE i ETPC i chce uczestniczyć w Unii Europejskiej na własnych prawach. Być może za granicą się z tego śmieją, ale nam, w Polsce, bynajmniej nie jest do śmiechu.
Zasadniczą wadą megalomańskiego śmiertelnego patriotyzmu jest całkowita orientacja na zagranicę. Postawy patriotyczne oceniane są tu z punktu widzenia stosunku do obcych. Nacjonalistów nie interesuje to czy ludzie dbają o dobro wspólne, przestrzegając prawa, płacąc podatki i nie szkodząc sobie wzajemnie. Można zaśmiecać lasy, okradać rodaków i narażać ich zdrowie i życie, nie stosując się do przepisów sanitarnych. To nie ma znaczenia, gdy deklaruje się gotowość oddania życia za ojczyznę i dumę z faktu bycia Polakiem. Kibole, którzy towarzysząc polskim piłkarzom, urządzają burdy za granicą, są dla narodowców większymi patriotami niż walczący o ochronę środowiska naturalnego ekologiczni aktywiści. Ale przecież nie można się temu dziwić. Dla śmiertelnych patriotów dobro ojczyzny nie oznacza dobrostanu obywateli, żyjących w państwie praworządnym i demokratycznym, utrzymującym ścisłe relacje współpracy z innymi państwami. Ojczyzną jest dla nich chimera utkana z mitów dla pokrzepienia serc, z infantylnych marzeń o potędze i wielkości. To dla niej gotowi są walczyć i umierać, a przynajmniej tak im się wydaje. Ten model patriotyzmu szantażuje ofiarami Polek i Polaków poległych za wolność ojczyzny w beznadziejnych powstaniach i aktach sprzeciwu. Wywoływali je ludzie szlachetnie urodzeni, którzy nie mogli pogodzić się z niewolą Polski, chociaż niewola pańszczyźniana chłopów specjalnie im nie przeszkadzała. Przez dziesiątki lat emocjonalna atrakcyjność romantycznego etosu tłumiła racjonalność humanistycznego poglądu, że najważniejszy jest człowiek, którego życiem nie wolno beztrosko szafować w imię jakoby wyższych wartości.
Etos ten, wpajany przez pokolenia, przyczynił się do upowszechnienia cech szkodliwych dla funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego w demokracji liberalnej. Po pierwsze, jest to kult siły, wyrażający się w wynoszeniu na piedestał chwałę oręża polskiego. W podręcznikach historii wygrane i przegrane (zawsze z honorem) bitwy wypierają wszelkie inne wydarzenia z życia polskiego narodu. Przenosi się to na kulturę społeczną, w której dominują wzory patriarchatu. Mężczyzna ma być silny, bo pełni rolę obrońcy domu i ojczyzny. Kobieta ma być czuła i opiekuńcza, bo musi opatrywać jego rany. Po drugie, etos ten prowadzi do dewaluacji wartości nie tylko ludzkiego życia, ale i innych aspektów społecznego dobrostanu, jak równość, sprawiedliwość, odpowiedzialność za słabszych i upośledzonych. Co to ma za znaczenie, gdy ojczyzna w potrzebie? – drwią nacjonaliści. Wreszcie po trzecie, skutkiem wywoływania patriotycznego wzmożenia, opartego na bodźcach emocjonalnych, jest zwykły infantylizm. Polega on na widzeniu spraw publicznych przez pryzmat pocieszających i wprawiających w dumę mitów i iluzji. Prawdą staje się to, co się nam podoba, a nie to, co może boleć i niepokoić. Śmiertelni patrioci nie mogą więc znieść ludzi pokroju Tomasza Grossa czy Barbary Engelking i Jana Grabowskiego, którzy odkrywają czarne karty w historii Polski, w dodatku najnowszej.
Zamiast starać się wyplenić tę „zatrutą strawę”, niszczącą kulturę społeczną Polaków, Zjednoczona Prawica postanowiła uczynić z niej istotę polskości i nadbudowę ideologiczną swojej autorytarnej władzy.
Autor obrazu: Witold Pruszkowski, Wizja, 1890
