Na „Bzika kolonialnego. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie” Grzegorza Łysia (Wydawnictwo W.A.B., premiera 12.07) rzuciłam się z ogromnym entuzjazmem. Po pierwsze – temat. Nic tak nie kondensuje polskiej tromtadracji i fanfaronady, jak groteskowe rojenia o zamorskich podbojach „białych panów” z Sieradza czy Zamościa. Oto podbój zamorskich krain przez państwo, które właśnie odzyskało niepodległość i nie zamierza na tym poprzestać!
Kawiarniani „Angolczycy”, „Peruwiańczycy” i „Kameruńczycy”, „nadchłopcy” i „nadmężczyźni”, naczytali się „W pustyni i w puszczy”, a poza tym po tylu latach podległości kolonie po prostu im się należą (dziennikarz „Le Temps” naigrywał się pod koniec lat 30. z koncepcji „rozbiorów arcypolskich”). Łyś cytuje słowa Stasia Tarkowskiego, który, przemierzając sawannę, dochodzi do wniosku: „gdyby chciał, mógłby w tych okolicach zostać królem nad wszystkimi ludami, jak Beniowski na Madagaskarze. I przez głowę przeleciała mu myśl, czyby nie dobrze było wrócić tu kiedy, podbić wielki obszar kraju, ucywilizować Murzynów, założyć w tych stronach nową Polskę […]”.
Mimo rozpaczliwych prób odtwarzania w Dwudziestoleciu historii „polskiej myśli kolonialnej” (to nie tylko Beniowski; wydobyto z mroków niepamięci np. projekt Nowej Polski Niepodległej, który Piotr Wereszczyński sformułował po klęsce powstania styczniowego; wizjoner ów miał wywieść rodaków spod jarzma zaborców na ziemię Papuasów) „brak doświadczeń kolonialnych, podobnie jak morskich, przedstawiał się jako wstydliwa słabość, przykład dziejowych pomyłek, prowincjonalizmu i indolencji naszych przodków” – interpretuje Łyś, tworząc świetne określenie: „fantomowy kolonializm” (i wcale nie byłam zdziwiona, gdy pod informacją na temat premiery książki posypały się komentarze: a niby dlaczego to historia „wstydliwa” i „groteskowa”?).
Dodajmy, że kolonie przydałyby się nie tylko dla prestiżu i słynnego polskiego upodobania do hecy (ludożercze drzewa! Szamani! Czarne piersi!). Polacy mnożą się na potęgę, w biedamiastach i wsiach przybywa ludzi „zbędnych” (pisze o nich w świetnych „Chłopkach” Joanna Kuciel-Frydryszak). W Polsce nie dla każdego jest miejsce. „Nie zdam matury jak amen w pacierzu. Więc co? Wyjechałbym” – odpowiada z rozbrajającą szczerością na kolonialną ankietę prasową jeden z ochotników.
Jednym z bohaterów „Bzika kolonialnego” jest Stanisław Iwanicki z Sieradza. Namówił żonę na osiedlenie się w Peru nad rzeką Ukajali, a więc „perspektywa kolejnego roku szkolnego w gimnazjalnych murach w dziesięciotysięcznym miasteczku, tkwiącym w odwiecznej biedzie i martwocie, szczęśliwie się oddala”. Niestety, w pierwszych listach kolonizator przyznawał, że „nastąpiło pewne rozczarowanie”: „profesor Iwanicki cieszył się szczególnie z perspektywy polowań na dzikie zwierzęta, tymczasem »sam musiał kryć się przed niemi oraz przed wrogo usposobionymi wobec przybyszów indyjskimi tubylcami«” – donosiła prasa.
Po drugie – czytałam „Dzikie żądze” Łysia o Malinowskim i wiedziałam, czego mogę się spodziewać – że Łyś spojrzy na kolonialne wzmożenie Polaków z podszytym absolutnie uzależnioną kpiną dowcipem i odpowiednią dozą ironii.
Nawet, jeśli i tym razem autora poniosła „literacka wyobraźnia” (Grażyna Kubica, specjalistka od Malinowskiego, wytropiła w „Żądzach” różne lapsusy i nadinterpetacje), „Bzik” przeczytać trzeba. Ta książka jest po prostu bardzo śmieszna – nie tylko z powodu tematu, ale też dzięki komentarzom i chwytom retorycznym autora. Ostrze wymierzone jest nie tylko w Polaków, bo Łyś w ramach budowania tła pastwi się też nad kolonizatorskimi zapędami innych (o zakusach na dorzecze Nilu: „Przez następne trzy miesiące nad brzegiem Nilu KU ZDUMIENIU KROKODYLI powiewały dwie odległe od siebie o kilkaset kroków flagi – brytyjska i francuska”).
W.A.B. niezbyt fortunnie promuje książkę Łysia jako pierwszą o polskich zakusach kolonialnych. To nieprawda – czytałam „Kolonie Rzeczypospolitej” Marka Arpada Kowalskiego. Niewątpliwie opowieść Łysia jest lepiej napisana – żywo, z nerwem i upodobaniem do anegdoty, a także świadomością, jak ubarwiają tekst scenki. Ale nie tylko o śmiech w niej chodzi. To nie tylko historia karłowatego nacjonalizmu, również opowieść o oszustwie, manipulacji i zawiedzionych nadziejach biedoty. Cytowany przez Łysia Franciszek Sokół, doświadczony pionier w Paranie, tak pisał o zmierzających do Peru osadnikach: „Przychodzące z Ikitosu statki wyrzucały na brzeg Ukajali weterynarzy, półinżynierów, ćwierćredaktorów, byłych oficerów wojsk polskich, tkaczy, kontrolerów biletów tramwajowych, golarzy, flisaków z Narwi, operatorów filmowych, kierowców samochodowych, nauczycieli, tartaczników, rusznikarzy, mieszczuchów […]. Co za zbieranina niedołęstwa, małoduszności i bezwstydu!”.
Można dopowiedzieć: polskie Do It Yourself (i „jakoś to będzie”) skrzyżowane z pospolitym ruszeniem. Liga obiecywała osadnikom złote góry.
„Bzik kolonialny” jest, jak w większości książek o Polsce, bardzo zabawny, ale jednocześnie jednak trochę straszny. Czytałam go jako opowieść o polskim Panu. Rodzimi plantatorzy byli dobrze przygotowani na gospodarowanie „Murzynami” – „od stuleci uważano [ich u nas] za potomków Chama, jak chłopów”, co „mogło nadać stosunkom na polskich plantacjach formułę uniwersalną, wykraczającą poza koncepty rasistowskie” – interpretuje Łyś.
Polski kolonializm na pewno nie był(by) „kolonializmem z ludzką twarzą”.
Jeśli bzik tropikalny to (słowami Witkacego) „urojona choroba wymyślona przez ludzi z zewnątrz, albo rzeczywisty rodzaj obłędu spowodowany przez nieustającą duchotę, alkohol, pieniądze i ciągły widok nagich kobiecych ciał”, bzik kolonialny byłby obłąkaniem spowodowanym alkoholem, brakiem pieniędzy i skrupulatnie maskowanym poczuciem niższości.
To nie smutek tropików, tylko rozpacz bycia Polakiem.
Źródło zdjęcia: Wydawnictwo W.A.B.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/
