Praca wolontariusza to nie bułka z masłem. Tak, oczywiście, daje ona wiele satysfakcji, jednak nie bez powodu używam określenia praca. Mimo wszystko, świadomość pożyteczności podejmowanych wysiłków bez dwóch zdań równoważy, albo wręcz i przewyższa poniesiony trud. Tym bardziej smuci fakt, że niekiedy wykonywanie powierzonych zadań okazuje się zupełnie niemożliwe z przyczyn od nas (i organizatorów) niezależnych.
Tak też się stało w przypadku mojego niedawnego wyjazdu do prefektury tybetańskiej w Syczuanie, gdy już po moim przybyciu na miejsce pobytu lokalne władze postanowiły unieważnić początkowo udzieloną zgodę na uczenie lokalnych dzieciaków angielskiego i uznały mnie za „zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego”. A było to tak.
Prolog, czyli o tym, jak to się wszystko zaczęło
A zaczęło się obiecująco. Już w zeszłym roku po raz pierwszy uczestniczyłam w programie wolontariackim na Islandii, w ramach którego pomagałam naprawiać i tworzyć szlaki wędrowne na wschodzie wyspy. Unikalna szansa na poznanie lokalnego kolorytu nie jako turystka, a jako część niewielkiej społeczności od razu przypadła mi do gustu i na długo zapadła w pamięć.
Praca była ciężka, w niemalże każdych warunkach pogodowych, na fiordzie, który był z każdej strony otoczony wodą – a co za tym idzie, sprawiał, że byliśmy narażeni na dość silne wiatry. Jednak piękno i odludzie, morskie ptactwo i praktyczny brak turystów urzekał. Satysfakcja z faktu, że „gdzieś na wschodzie Islandii wciąż są mostki i ścieżki, w których budowie pomagałam” jest nie do opisania.
Podróż nieturystyczna
W tym roku miało być inaczej. Też wybrałam miejsce nietypowe, które nie jest jeszcze tak silnie wpisane w turystyczną mapę przeciętnego Europejczyka. A mianowicie Syczuan – kraina tuż na pograniczu Chin i Tybetu, którą do tej pory znałam jedynie (za pośrednictwem luźnej konotacji) z kultowego serialu „Rick i Morty”, w kontekście sosu seczuańskiego, w pogoni za którym tytułowy Rick był gotów odbyć nostalgiczną podróż w czasie (historia bardziej skomplikowana, ale to ani nie czas, ani nie miejsce na jej zgłębienie).
(Swoją drogą zawsze zastanawiało mnie dlaczego seczuański a nie syczuański, co wydawałoby się bardziej poprawną formą – jakieś pomysły?)
„Na tematy polityczne rozmawiać nie będziemy”
Okolice pasma górskiego Mount Siguniang (tzw. Czterech Sióstr) to obszar wrażliwy. Już przed przyjazdem byłam na to przygotowana. Miasteczko Rilong, wraz z pobliskimi wioskami, znajduje się w prefekturze Liangshan – autonomicznej prefekturze mniejszości etnicznej Yi, którą zamieszkuje także mniejszość tybetańska, a także wiele innych. Musimy mieć bowiem świadomość, że w Chinach występuje oficjalnie 55 mniejszości etnicznych, stanowiąc tym samym barwną mieszankę kultur i tradycji, która niekiedy może przybierać charakter wybuchowy.
Od razu zapowiedziano nam, że na tematy polityczne rozmawiać nie będziemy. Zbyt skomplikowana sprawa. No, w porządku, tylko jak tu dokładnie zrozumieć specyfikę regionu bez uwzględniania polityki? Dla turysty to nic trudnego, ale ja turystką być przecież nie zamierzałam.
Już w procesie aplikowania o chińską wizę dostałam jasne wytyczne od koordynatorów programu wolontariackiego: nigdzie nie zgłaszaj, że jesteś dziennikarką, ani wolontariuszką. Jedziesz do nas jako studentka (miałam ten komfort, że jeszcze formalnie jestem doktorantką) i jako turystka. Dało mi to do myślenia, ale chcąc jak najsprawniej załatwić wszystkie formalności, do instrukcji się zastosowałam. Wizę na jeden wjazd i pobyt do 30 dni – co w zupełności mnie satysfakcjonowało – przyznano mi bez najmniejszych problemów, w ekspresowym tempie 3 dni roboczych. Mogłam zacząć planować wyjazd.
Zawiązanie akcji, czyli o tym, że nie łatwo być „człowiekiem z Zachodu”
W Syczuanie nie mówi się po angielsku. To ciekawostka, o której niestety nikt mnie nie uprzedził. Oczywiście liczyłam się z tym, że w przeciwieństwie do Pekinu czy Szanghaju, gdzie – choćby według relacji koordynatorów programu wolontariackiego – poziom angielskiego jest dobry, a i samych zagranicznych turystów na pęczki, w Chengdu (i dalej na północny-zachód, w oddalonych od tego miasta górach) niekoniecznie musi to być język cieszący się dużą popularnością. Jednak spodziewanie się, że „niewiele osób mówi po angielsku”, a rzeczywistość pt. „nikt nie mówi po angielsku” to nie do końca to samo. Było to zatem nie lada zaskoczeniem.
Gdy zatem pierwszego dnia po przylocie z Warszawy do Chengdu – drugiego miasta w Chinach pod względem liczby samochodów na drogach (!) – uroczy pan taksówkarz, nieznający języka angielskiego, wysadził mnie w miejscu, które kompletnie nie było tym, gdzie miałam dojechać do hostelu, pojawił się problem.
W roli kulturowej ciekawostki
Po zapytaniu czterdziestu dwóch (serio, nie przesadzam, liczyłam) osób na ulicy – w tym dwóch policjantów, dwóch funkcjonariuszy innych służb, właścicieli sklepów, nastolatków ze smartfonami i elegancko ubranych pań w średnim wieku, nie udało mi się porozumieć z nikim. W akcie desperacji weszłam do bardzo luksusowego hotelu, w którym – rosząc potem marmurową posadzkę – zrezygnowana wykrzyknęłam „czy ktokolwiek mówi tu po angielsku?!” – i poszczęściło mi się: jedna jedyna młodziutka dziewczyna na recepcji „troszkę rozumiała”.
I uratowała mi skórę, wyszukując potrzebną mi lokalizację, zamawiając taksówkę, uprzedzając kierowcę, że ja „ani me, ani be” po chińsku (wstyd, swoją drogą), więc niech mnie gdzieś nie wywiezie nie wiadomo gdzie oraz ustalając stawkę, i wreszcie towarzysząc mi aż do przyjazdu pojazdu, co nastąpiło ponad pół godziny później. I fakt, na pewno stanowiłam dla niej kulturową ciekawostkę, ale było mi w tamtym momencie wszystko jedno.
Naturalnie dodatkowym utrudnieniem w całej tej sytuacji był brak dostępu do platform Google i Facebooka, a i internet na roamingu działał słabiutko. Dopiero po kilku dniach nauczyłam się, że wszystko trzeba robić na VPN-ie (po przetestowaniu kilku, zbawieniem okazał się Melon), a łapać należy darmowe i wszechobecne (dosłownie) wi-fi. Jednak początki były bez wątpienia wyzwaniem.
Klimatyczna mimikra
Po dotarciu do hostelu i złapaniu oddechu trzeba było sprostać kolejnemu wyzwaniu: klimatowi w mieście. W górach pogoda była zbawienna – pomimo pory deszczowej właściwie nie padało, rano i wieczorami temperatura spadała do około 15-17 stopni, a za dnia sięgała między 20 a 25 stopniami, co przy lekkiej górskiej bryzie jest pogodą idealną na drugą połowę lipca. Jednak w mieście tak przeludnionym i głośnym, w którym każdy się przekrzykuje (a przy okazji pokrzykuje także i na ciebie, bo tak się tu po prostu mówi) wilgotność i nieznośny upał sprawiły, że nigdzie nie ruszałam się bez zakupionego za 5 PLN wachlarzyka – co de facto upodabniało mnie do lokalnych mieszkańców.
Na szczęście klimatyzacja lub sufitowe wiatraki są powszechne, więc wystarczy co jakieś 10 minut wchodzić do sklepu lub restauracji i jakoś da się żyć.
Przemęczywszy się dwa dni w stolicy prowincji, wreszcie nadszedł upragniony moment wyjazdu w góry wraz z kilkoma innymi wolontariuszami. Spotykamy się zatem na dworcu, gdzie po raz kolejny prześwietlany jest nasz bagaż (co jest normą; nawet schodząc do metra trzeba każdorazowo prześwietlać wszystko), sprawdzane paszporty i wizy, i dopiero wówczas dostajemy zgodę na wejście na pokład autobusu. Podróżowanie w tym regionie do najbardziej pro-podróżniczych nie należy, bez dwóch zdań.
Rozwinięcie, czyli o tym, że stanowię zagrożenie dla „bezpieczeństwa narodowego”
Dojechawszy do naszej wioski położonej na wysokości 3200 m n.p.m. okazało się, że warunki mamy cudowne. Przywitał nas nowo otwarty mały hotelik o czarującej nazwie Tea&Panda udostępniony przez mieszczucha, który przeniósł się właśnie tutaj, bo fascynuje go historia i kultura tego obszaru.
Po krótkiej aklimatyzacji na tak dużej wysokości i podróży trwającej blisko 4 godziny, serpentynowymi drogami i tunelami w wysokich górach, postanawiamy przejść się do pobliskiej „szkoły” (a właściwie pustego budynku, który niegdyś miał – a może dopiero ma mieć – oferować sale konferencyjne, gdyż szkoła nie została nam udostępniona przez lokalne władze) przywitać się z resztą wolontariuszy i dzieciakami, które już następnego dnia mają zostać naszymi uczniami.
Atmosfera iście świąteczna – sześciolatki z zainteresowaniem przyglądają się moim niebieskim oczom i czarnej skórze dziewczyny z Ghany, zaś piętnastolatkowie z entuzjazmem i odrobiną rezerwy lustrują nas wszystkich. Po krótkim zapoznaniu zajęcia trwają nadal, a my wracamy do hotelu.
„Kwestia bezpieczeństwa narodowego”
Wieczorem pod wejście zajeżdża radiowóz. Następnego dnia rano ja i dziewczyna z Ghany zostajemy wzięte przez koordynatora wolontariatu na stronę i poinformowane, że niestety przez najbliższe 2-3 dni mamy zakaz zbliżania się do klas, pomimo pierwotnie udzielonego nam pozwolenia, gdyż „sprawę trzeba skonsultować na wyższym szczeblu”. Miny nam rzedną, a tymczasem zostajemy poinstruowane, że „trzeba przeczekać”. Niestety po dwóch dniach staje się jasne, że pozwolenia nie dostaniemy.
Pewnego wieczora do hotelu przybywa jeden z lokalnych urzędników, a jednocześnie właściciel innego dużego hotelu i firmy wspinaczkowej, informując nas „nieoficjalnie”, że na zgodę szans nie mamy, gdyż stwierdzono, że to „kwestia bezpieczeństwa narodowego”, dla którego ja (Europejka) i druga wolontariuszka (Afrykanka) stanowimy potencjalne zagrożenie. Choć nie zostało to powiedziane wprost, stało się jasne, że w komunizmie jakiekolwiek potencjalne interakcje z ludźmi „z zewnątrz” są niemile widziane przez władze.
Reszta wolontariuszy, sami Azjaci, mogli kontynuować pracę – mimo że niektórzy pochodzili z nieco bardziej liberalnych krajów. My mogłyśmy być „jedynie” turystkami (określenie, przez które zawsze cierpnie mi skóra).
Oko w oko z rasizmem
Rozczarowanie ogromne – jak to, przyjeżdżam pomóc, pokonując pół świata, a tu się okazuje, że pomoc jest niemile widziana? Choć rodzice i dzieciaki zdają sobie sprawę z niezwykłej wartości jaką oferuje im pierwszy program wolontariacki w tym regionie w historii (!), lokalne władze nie przejawiają podobnego entuzjazmu. Bo przecież możemy się okazać wywrotowcami, którzy będą podjudzać dzieciaki od najmłodszych lat do buntu w myśl liberalnych wartości europejskich (nie wiem na ile liberalna jest Ghana…).
Nikt nam tego nie powie, ale to właśnie da się wyczytać z oczu owych urzędników.
I wychodzi na to, że po raz pierwszy w moim życiu ja, Europejka, człowiek z Zachodu, stanęłam oko w oko nie tylko z przypadkiem rasizmu (bo jak inaczej nazwać wizytę policji po tym, jak nas „zobaczono”?), ale w minimalnym stopniu miałam okazję przekonać się również jak stłamszone bywają obszary wiejskie przez komunistyczne władze – czego jako osoba urodzona w pierwszym roku wolnej Polski nigdy nie doświadczyłam na własnej skórze.
Szkoła nierówności
Najsmutniejszą historią był fakt, że – jak się okazało – w szkole rok wcześniej zatrudniono oficjalnie nauczyciela języka angielskiego, w odpowiedzi na zapotrzebowanie lokalnej społeczności, która bardzo liczy na rozwój turystyki (w chwili mojego pobytu powstawały w naszej i sąsiednich wioskach tuziny nowych, fantastycznych hoteli) i zdaje sobie sprawę, że bez angielskiego ani rusz.
Niestety nauczyciel popracował „w zawodzie” zaledwie kilka dni, po czym przeniesiono go na stanowisko nauczyciela wf-u. Tymczasem, dzieci w szkołach z większych ośrodków, tych z dostępem do języka angielskiego, problemu z zajęciami tego typu raczej nie mają. Nierówności społeczne jakie powstają w efekcie tego zjawiska da się zauważyć gołym okiem. A serce się kraje.
Zakończenie, czyli o tym, że wrócę na pewno, jeśli będzie się dało
Nie zrozumcie mnie źle, Syczuan to miejsce niezwykłe. Wciąż jeszcze niezbyt oblegane przez turystów, ale żyjące nadzieją, że zaczną oni tłumnie w ten region napływać. Widoki są nieziemskie, kuchnia fenomenalna (nawet – a może tym bardziej – w wersji wegetariańskiej, co nie jest trudne, gdyż już choćby mniejszość tybetańska stawia raczej na dietę roślinną, a wegetacja jest taka, że tylko pozazdrościć), a ludzie otwarci, ciekawi świata i przyjaźnie nastawieni do przyjezdnych.
Problemem jest państwo. I choć łatwo o tym zapomnieć będąc w podróży, gdy przechadzając się barwnymi uliczkami Chengdu widzisz wysypującą się ze sklepików mnogość i różnorodność produktów (jaki komunizm, toż to kapitalizm!), to jednak na prowincji dużo bardziej rzuca się to w oczy.
Na pewno nie żałuję, że wyprawiłam się do tej magicznej krainy, gdyż dzięki temu miałam okazję poznać fenomenalnych ludzi i fragment świata, który nie należy do najbardziej dostępnych. Jest mi jedynie przykro, że moja pomoc nie została przyjęta, a lokalne władze potraktowały nas jak natrętów, którzy nie wiadomo czego od nich chcą.
Gdyby nie to, że już samo zorganizowanie programu wymagało od kilku lokalnych osób ogromnego zaangażowania i wytrwałości – a jak możecie sobie wyobrazić, zdobycie poparcia choćby jednego urzędnika graniczyło z cudem – pewnie bym się zbuntowała. No bo jakim prawem ogranicza mi się możliwość dzielenia posiadaną przeze mnie wiedzą – i to którą, w dodatku, oferuję za darmo? Jednak trzeba myśleć bardziej długofalowo: może za jakiś czas, gdy już kilka edycji programu się odbędzie, także lokalne władze zdadzą sobie sprawę, że z wymiany międzykulturowej płyną tylko same korzyści. I nikt z nas nie jedzie tam żeby dzieciaki indoktrynować i mącić im w głowach.
W to jednak, niestety, szczerze wątpię. Przynajmniej w najbliższej przyszłości nie zanosi się na to, żeby tak miało się stać. A szkoda.