Ksenofobia stała się najpoważniejszą barierą przed realizacją w kolejnych dwóch dekadach newralgicznie istotnej, żywotnie potrzebnej, racjonalnej polityki imigracyjnej. Wystraszeni Polacy, nawet skutecznie poinformowani o cenie utrzymania zamkniętych granic, mogą opowiedzieć się za relatywną biedą w warunkach „czystości rasowej”, zamiast wybrać dobrobyt na miarę wspomnianych Niemiec przy pójściu w kierunku wielokulturowego społeczeństwa.
Polska od kilku dekad dziarsko podąża za Zachodem. Liberalnie zorientowana część komentariatu w ostatnich latach z zachwyceniem obserwuje wyniki badań opinii publicznej, które pokazują narastające przemiany poglądów Polek i Polaków w odniesieniu do najbardziej kontrowersyjnych (dawniej?) kwestii obyczajowych: postaw wobec osób LGBT i ich praw, wobec przerywania ciąży, wobec praw kobiet najszerzej rozumianych, wobec konsumpcji niektórych dotąd nielegalnych substancji odurzających itd. Co prawda Polską nadal rządzi i niekoniecznie w tym roku rządzić przestanie partia skrajnie konserwatywna i idąca wszystkim tym tendencjom przemian pod prąd, to jednak światopoglądowa zmiana niesiona przez młode pokolenie wydaje się być dość wielką, tłustą i zakrywającą trzecią część nieba „jaskółką zmian”.
*
Czy jednak aby na pewno tak się stanie? Skoro Polska, pomimo przejściowych głosów liberalnego zrezygnowania i defetyzmu (które twierdziły, że aksjologiczna westernizacja Polski może nie nastąpić, bo: a) nie przerobiliśmy Oświecenia; b) zabory, okupacja i komunizm zakotwiczyły nas na wieki w narodowo-tradycjonalistycznych miazmatach, c) jesteśmy w zbyt dużej mierze mentalnie na rosyjsko-podobnym wschodzie, gdzie rządzi logika wieczności i dziejów obracających się cyklicznie w kole, co wyklucza postęp społeczny; d) wszelkie inne podobne tezy), jednak doszlusowuje do radykalnie liberalnego świata północnoatlantyckiego, to może w jego właśnie realiach należy poszukiwać zagrożeń przyszłości, które do Polski zresztą już nadchodzą?
Otóż na szeroko pojętym Zachodzie prawicowy populizm nie zniknął. On się dostosował i zrobił to niezwykle skutecznie. Ani Marine Le Pen, ani Geert Wilders nie walczą dzisiaj o przywrócenie dyskryminacji osób LGBT w ich krajach, nie starają się o powrót do zakazu aborcji, żadnemu z nich nawet do głowy nie przyjdzie, aby formułować jakiekolwiek antysemickie uwagi. Przeciwnie, tacy politycy stroją się w szaty obrońców praw i wolności mniejszości seksualnych, chronią dorobek emancypacji kobiet z ról przypisywanych im w patriarchalnej przeszłości, a także są gorącymi zwolennikami polityki Izraela na Bliskim Wschodzie, z czym współgra ich zaangażowanie na rzecz ochrony kulturalnego życia żydowskiego w ich krajach zgodnie z ideą wspólnej, judeochrześcijańskiej cywilizacji. Wrogiem już lata temu obwołali kogoś innego. Islam, muzułmanów i imigrację islamską do Europy. Liberalnej seksualności, wolności kobiet i żydowskich współobywateli chcą chronić właśnie w tym przede wszystkim kontekście. Bowiem w liberalnym Zachodzie nadal nie ma i długo nie będzie liberalnego konsensusu wokół problemu imigracji. W Polsce nasza rodzima populistyczna prawica właśnie odkrywa ostatecznie moc tego „politycznego złota”.
Tymczasem problem imigracji stanowi kluczowy segment polityki demograficznej, która z kolei jest filarem podtrzymującym zarówno całą politykę socjalną, jak i znaczną część polityki makroekonomicznej. W Polsce współczynnik dzietności aktualnie wynosi 1,38 i należy do najniższych na świecie. Bijemy rekordy w zakresie spadków liczby urodzeń – w 2022 r. urodziło się w Polsce 305 000 dzieci, czyli najmniej od czasu II wojny światowej. Ale ten rok ma szanse przynieść kolejny rekord, jako że w kwietniu odnotowano rekordowo niską miesięczną liczbę urodzeń (21 000). Sytuacja jest więc coraz gorsza i już nigdy się nie poprawi.
Ma to wiele przyczyn. Przykładowo, całkowitym niepowodzeniem w sensie demograficznym okazał się program Rodzina 500+. Brak gotówki doskwierał polskim rodzinom przed jego wprowadzeniem, ale z tego powodu rzadziej jeździły one na wakacje, miały gorzej wyposażone gospodarstwa domowe, rzadziej inwestowały w odnowienie garderoby dzieci, a niekiedy – w przypadkach najbardziej ciężkich – skutkował on niedożywieniem dzieci czy brakiem adekwatnego wyposażenia do nauki szkolnej. Natomiast, co pokazały realia po wprowadzeniu programu, w niewielu przypadkach powodował rezygnację z posiadania dzieci czy kolejnych dzieci. Pomimo programu Polki i Polacy nie zabrali się masowo do powiększania rodzin. 500+ jest więc instrumentem czysto socjalnym i narzędziem politycznym do werbowania wyborców przez partię władzy. Podwyższając świadczenie do 800 zł, PiS ma tego pełną świadomość.
Na pewno w „walce” z kryzysem demograficznym nie pomogła likwidacja rządowego finansowania programów in vitro przez PiS z przyczyn ideologicznych, która ociera się niemal o zakaz tych zabiegów. Na pewno nie pomaga antykobieca polityka, której punktem krytycznym było wpprowadzenie praktycznie całkowitego zakazu aborcji w Polsce rękoma kilkunastu ludzi, którzy z niepojętych prawnie przyczyn żądają, aby nazywać ich „trybunałem konstytucyjnym”. Pokłosie tego wydarzenia jest dramatyczne. Zgony młodych kobiet w ciąży, którym pomocy odmawiają spanikowani lekarze, czy asystowanie pacjentkom w gabinetach ginekologicznych przez policję staje się powoli smutnym „chlebem powszednim”. Przywódca partii władzy co rusz publicznie formułuje swoje chore wizje meblowania życia młodym kobietom, a to żądając, aby chrzciły zdeformowane płody, a to besztając je, że piją alkohol zamiast rodzić dzieci. Wszystko to na pewno nie zalicza się do argumentów za powiększaniem rodziny.
Także od strony infrastrukturalnej, pomimo powolnej (z naciskiem na słowo „powolnej”) poprawy, nie ma dobrych warunków do rodzenia dzieci. W Polsce nadal oferta przedszkoli, a zwłaszcza żłobków jest niewystarczająca, a kultura elastycznych form pracy rodzi się w bólach (ten proces niedługo będzie trwał przez drugie pokolenie).
Jednak, jak niezwykle trafnie zauważa raz po raz w swoich tekstach prof. Janusz A. Majcherek, to wszystko czynniki o dość nikłym przełożeniu na demograficzne wykresy. W końcu w krajach Zachodu infrastruktura jest rozbudowana (liderem jest tutaj np. Finlandia), a prawo aborcyjne bezsprzecznie liberalne (np. w Wielkiej Brytanii). Tymczasem Finlandia ma niższy, a Wielka Brytania niewiele wyższy współczynnik dzietności od Polski (byłby podobny, gdyby odliczyć dzieci przychodzące na świat w rodzinach imigranckich). Oznacza to, że przyczyny niskiej dzietności, także w Polsce, są natury kulturowej. Na całym świecie, jeśli spojrzymy na dane z ostatnich 50 lat, z łatwością zobaczymy prawidłowość, iż dzietność spada wraz ze wzrostem dobrobytu. Trudno więc równocześnie cieszyć się (lub puszyć się niczym polityk rządowy) z rosnącego dobrobytu, a jednocześnie załamywać ręce nad realiami demograficznymi.
Najmocniejszy czynnik wykluczający wyjście z demograficznego dołka jest jednak jeszcze inny. Otóż, ten pociąg dawno odjechał. Liczba urodzeń nie może już w Polsce radykalnie wzrosnąć, bo zmalała liczba Polek w wieku rozrodczym. Autor tego tekstu z dumą reprezentuje rocznik 1979, jeden z przypadających na ostatni w dziejach Polski wyż demograficzny przełomu lat 70. i 80. Mam dziś 44 lata, a najmłodsze „dzieci wyżu”, pokolenie X, właśnie kończy 40 lat. To my więc mieliśmy szansę, aby dać Polsce dużo nowych obywateli, wykreować nowy wyż. Tylko trzeba było nam w tym pomóc 15, 20, a nawet 25 lat temu… Wtedy w Polsce nawet jeszcze poziom życia był dość niewysoki, więc i czynniki kulturowe blokujące dzietność nie musiały oddziaływać równie mocno jak teraz, gdy 68% młodych Polek nie chce lub nie wie, czy chce powiększyć rodzinę. To, do czego można było młodych przekonać w roku 2000 czy 2006 (wybrałem te dwa lata, bo wtedy rządziła w Polsce prawica, więc coś mogła zrobić), dziś już jest poza zasięgiem. Temat zamknięty, dziękujemy za uwagę.
*
Przechodząc teraz od przyczyn do skutków, wszystko to oznacza przede wszystkim jedno. A zdanie to powinno wybrzmiewać całą mocą, jak najczęściej. Otóż – aktualne tempo rozwoju Polski, rosnący poziom zamożności kraju i jego mieszkańców, marzenia o „doścignięciu Zachodu” w sensie materialnym, marzenie o tym, że paski TVP Info podające, iż „Niemcy zazdroszczą Polsce poziomu życia”, przestaną być fake newsem – wszystko to zostanie zaprzepaszczone i się nie ziści w realiach szybko wyludniającego się kraju i starzejącego się społeczeństwa. Jeśli sprawdzą się prognozy o spadku liczby ludności Polski do roku 2050 do 32 milionów, z których tyle samo będzie pracować, co będzie pobierać emeryturę, to nasz kraj nie osiągnie sukcesu ekonomicznego. Aktualny poziom życia może okazać się czubkiem krzywej i być wówczas wspominany jako miniona „złota era”.
Jeśli obietnice lidera partii władzy (tego od chrzczenia zdeformowanych płodów i zarzutów „dawania w szyję”), dotyczące rychłego dogonienia Niemiec pod względem zamożności, mają być czymś więcej niż zgrabną retoryką przedwyborczą, to droga do tego prowadzi tylko i wyłącznie poprzez otwarcie naszego kraju na imigrację zarobkową, i to na wielką skalę. Tego jednak Jarosław Kaczyński nie powie.
Obecna partia władzy nie ma w zwyczaju myśleć długofalowo i skutki jej obecnej polityki dla dobrobytu Polski za 25 lat nie są czymś, o czym jej liderzy myślą, nawet mimochodem, np. w trakcie porannego golenia. Dla nich liczy się tylko perspektywa najbliższych wyborów, a po niej kolejne cztery lata powiększania osobistych fortun z zasobów państwa. A interes wyborczy tu i teraz oraz długofalowy interes ekonomiczny kraju i obywateli wchodzą ze sobą na polu polityki imigracyjnej w bezpośrednią kolizję.
W realiach kampanii przedwyborczej obserwujemy zatem klasyczne, polityczne piłowanie gałęzi, na której wszyscy siedzimy (razem z naszymi dziećmi). PiS od 2015 roku oddaje się temu zapamiętale. Tak jak zapewne nie uda się mu „ugruntować cnót niewieścich” w młodych Polkach, tak okazał się niezwykle skuteczny w ugruntowaniu w obywatelach wszystkich płci lęku przed imigracją, uchodźcami, odmiennością kulturową, religijną, etniczną i rasową. PiS – jeszcze za czasów swoich pierwszych rządów 2005-07 otwarcie wspierający uchodźców z Czeczeni – rozpalił w Polsce ogień ksenofobii i faktycznego rasizmu, a od ośmiu lat umiejętnie go podsyca, aby się tymi resentymentami wyborczo żywić. To patologiczny układ dwustronny, w którym partia infekuje obywatela paranoidalnym lękiem, pobiera od niego głos wyborczy, oferuje mu następnie ułudę bezpieczeństwa w postaci dziurawego muru na granicy, haniebnych aktów przemocy wobec przypadkowych uchodźców czy histerycznych wystąpień na forum UE w tej sprawie, a ostatecznie korzysta z utrzymującego się poparcia zalęknionych, ale wdzięcznych jej wyborców. I tak od nowa. W aktualnym sezonie politycznym doświadczymy wyjątkowo gwałtownej odsłony tego teatru, którą przyniesie idiotyczna idea niewiążącego referendum, które nie mając żadnego przełożenia na realia prawne, stanie się prostym narzędziem ekspresji nienawiści etnicznej ze strony „głosujących” w nim Polek i Polaków (i oczywiście narzędziem zaganiania ich do obozu wyborców partii władzy).
Tymczasem owa ksenofobia już teraz stała się najpoważniejszą barierą przed realizacją w kolejnych dwóch dekadach newralgicznie istotnej, żywotnie potrzebnej, racjonalnej polityki imigracyjnej. Wystraszeni Polacy, nawet skutecznie poinformowani o cenie utrzymania zamkniętych granic, mogą opowiedzieć się za relatywną biedą w warunkach „czystości rasowej”, zamiast wybrać dobrobyt na miarę wspomnianych Niemiec przy pójściu w kierunku wielokulturowego społeczeństwa. Taka właśnie jest alternatywa. Uczciwość polityczna wymagałaby, aby to wyborcom już teraz zakomunikować. To jest, w gruncie rzeczy przecież, przedmiotem pisowskiego referendum.
Gdy nikt nie patrzy, PiS sygnalizuje, że rozumie to położenie. Stara się więc stawiać Bogu świeczkę, skoro od lat daje diabłu ogarek. To dlatego polskie granice są faktycznie szeroko otwarte dla pracowników przyjezdnych („gastarbeiterów”) z różnych, w tym także muzułmańskich krajów. Do Polski nie ściągają bynajmniej tylko Ukraińcy i Białorusini. Głośne stały się sprawy rozporządzenia MSZ o radykalnych ułatwieniach w polityce wizowej dla setek tysięcy pracowników zagranicznych (z tego PiS się w popłochu wycofał) oraz miasteczka imigranckiego, które w kontenerach zbudował dla swojej inwestycji kontrolowany przez PiS Orlen (ten projekt trwa, mimo skierowania nań uwagi opinii publicznej, zatem PiS podejmuje ryzyko w imię potrzeb gospodarki, gdy musi). Rzecznik rządu stara się bronić tego rozdwojenia pisowskiej jaźni, mówiąc, że nie można zestawiać uchodźców usiłujących nielegalnie wejść do Polski przez „zieloną granicę” z legalnymi pracownikami przyjezdnymi. Jednak to retoryka PiS, retoryka siania lęku przed odmiennością kulturową, przed gettami imigranckimi w miastach, przed „no-go zones” w Szwecji, płonącymi samochodami we Francji, molestowaniem białych kobiet w Niemczech, pozwala takie zestawienia robić. Czy rzecznik i jego przełożeni z PiS wystąpią i zagwarantują swoim wystraszonym wyborcom, że imigrant sprowadzony przez PiS będzie imigrantem potulnie i łatwo się integrującym, podczas gdy na ulicach siać terror będą w tym samym czasie (dużo mniej liczni) imigranci relokowani przez Unię przy akceptacji opozycji? To raczej nie wygląda na poważne traktowanie ludzi.
*
W tym samym czasie główna siła opozycji, Koalicja Obywatelska, wydaje się – w kontekście polityki imigracyjnej – cierpieć na „traumę roku 2015”, gdy antyuchodźcza narracja PiS najpewniej odebrała jej rządowi władzę. Trudno się w sumie dziwić. Można także rozumnie argumentować, że choć polityka imigracyjna powoli narasta do rangi kluczowej w perspektywie roku 2035 czy 2050, to jednak w perspektywie lat 2023-27 kluczowa jest zmiana reżimu w Warszawie. Trzecia kadencja PiS to realne ryzyko zaprowadzenia w pełni autorytarnego ustroju w Polsce, w którym skończy się „rumakowanie” w postaci rzeczywistych, konkurencyjnych wyborów, a PiS będzie rządzić przez kilka dekad, dowolnie decydując o zasadach imigracji, tak jak mu to będzie akurat odpowiadać, już się na elektorat nie oglądając (bo po co?). Tak, na tle wyzwań ustrojowych nawet polityka imigracyjna na razie jeszcze musi zostać odsunięta na drugie miejsce. Wygrana w wyborach i odbudowa liberalnej demokracji uświęca środki poświęconych jej celów.
KO w efekcie wybrała ścieżkę wchodzenia z PiS w licytację odnośnie polityki imigracyjnej (co przypomina jej, wcześniej już widoczną, strategię nie mniej ekonomicznie szkodliwej licytacji z PiS na polu polityki socjalnej). Donald Tusk miejscami robił wrażenie oburzonego tym, jak wielu imigrantów z krajów np. arabskich chce do Polski sprowadzić PiS. Nawet jeśli chodziło głównie o obnażenie monstrualnej hipokryzji partii Kaczyńskiego, to jednak zostało wrażenie, że oczko zostało tutaj puszczone.
Główna partia KO, czyli rządząca do 2015 r. Platforma Obywatelska, do dziś się jeszcze zmaga z wizerunkiem partii nie dotrzymującej obietnic (głównie z powodu podniesienia wieku emerytalnego oraz faktycznej likwidacji OFE). Występując ostro i licytując się z PiS w kwestii imigracji, zastawi na siebie jednak poważną pułapkę na przyszłość. Trudno założyć, że będąc świadoym realiów demograficzno-ekonomicznych i rządząc Polską przykładowo przez dwie kadencje do 2031 r. będzie mogła prowadzić politykę zamkniętych granic, szczególnie wobec planów naprawy relacji z partnerami w UE i powrotu do centrum decyzyjnego w strukturach unijnych, skąd Polskę na margines wypchnęła postawa PiS. PO musi się więc obawiać, że konieczne kompromisy na polu imigracji z UE czy po prostu własna, krajowa polityka pozyskiwania atrakcyjnej siły roboczej w „egzotycznych” krajach (np. według modelu kanadyjskiego i brytyjskiego, gdzie pozwolenie na pracę i przyjazd otrzymuje się w ramach systemu punktowego, opartego o indywidualne kwalifikacje potencjalnego imigranta) zostaną odczytane jako „złamanie obietnic przedwyborczych” przez partię, która zanim przejęła władzę, aspirowała do wizerunku twardego „obrońcy polskich granic”. Ponowne podpadnięcie pod kategorię wyborczych „kłamców” grozi Platformie ostatecznym już „scancelowaniem”. To kolosalne ryzyko, którego np. we Francji nie uniknęła partia umiarkowanej prawicy po epoce Nicolasa Sarkozy’ego.
*
Co jest potrzebne? Polska potrzebuje czegoś, co wydaje się niestety niezwykle mało prawdopodobne obecnie i w najbliższych latach. Jesteśmy całkowicie sparaliżowani irracjonalnym poziomem wzajemnej nienawiści politycznej. Tymczasem, dla osiągnięcia celów wzbogacenia się do poziomu najmocniejszych w Europie, dokąd droga wiedzie poprzez sprowadzenie do nas nawet kilku milionów ambitnych, wykwalifikowanych i chętnych do pracy imigrantów, potrzebujemy wyprowadzenia polityki imigracyjnej poza logikę partyjnego klinczu.
Tak samo jak fundamentalnie istotnym było, aby w latach 90. i potem do akcesji w 2004 r. poza partyjny klincz wyprowadzić politykę zagraniczną i prozachodnią (gdyż strategicznym celem było wejście do NATO i UE). Jak ważnym jest, aby od lutego 2022 mieć konsensus wokół polityki obronnej i oceny geopolitycznej, tak w najbliższych dekadach konieczna będzie ponadpartyjna zgoda na określony, przemyślany, kompromisowy i skuteczny model sprowadzania do Polski imigrantów.
Od tego nade wszystko zależy, czy nasze dzieci i wnuki czeka życie w dobrobycie, czy nadal będą aspirować do pracy kelnera we Włoszech lub przy zbieraniu szparagów w Niemczech.