W artykule „Zniewalany umysł, czyli problem z pakietem lewicowym” w XXVIII numerze Liberté piszę o „atakowanej z lewa i prawa wolności słowa”. Owo „z lewa i prawa” to nie wyłącznie zwrot retoryczny, opisujący powszechność ataków. To także, a raczej przede wszystkim, wskazanie, że przeciwko wolności słowa aktywnie działa dziś i prawica, i lewica.
Doskonale widać to na przykładzie skandalicznego wyroku dla Jasia Kapeli, prawomocnie skazanego za sparafrazowanie Mazurka Dąbrowskiego. Kapela pisze:
Sędzia Sebastian Mazurkiewicz, który odrzucił naszą apelację, wypowiedział znamienne słowa, że wolność słowa nie może być absolutna i ma swoje ograniczenia. Zupełnie się z tym zgadzam, a jednak nie jestem pewien, czy akurat mój utwór powinien być represjonowany.*
Niewiele jest punktów wspólnych, które łączą obie strony wyeksponowanego przez proces Kapeli sporu ideologicznego. Jednym z nich jest właśnie dążenie do ograniczenia wolności słowa.
Kapela nie precyzuje tu, z jakimi ograniczeniami wolności słowa się zgadza, i nie chcę sprawiać wrażenia, że biorę na cel akurat jego osobiste poglądy w tej mierze. Patrząc wszelako na dzisiejszą lewicę (w Polsce reprezentowaną m.in. przez Krytykę Polityczną, z którą związany jest Kapela) można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że chodzi o popularne w tym środowisku tezy o przemocy werbalnej i wirtualnej, cyberprzemocy, bezpiecznych przestrzeniach, itd.
Podczas gdy jedna strona tego sporu, nie tylko w Polsce, chce bronić narodu i religii, druga chce bronić uczuć i tożsamości. Obie nienawidzą mowy, którą uważają za szkodliwą, i obie chcą ją uciszyć, jeśli nie środkami prawnymi i aparatem państwowym, to presją środowiskową, świętym oburzeniem i szantażem moralnym.
W tej chwili w Polsce prawica stosuje głównie te pierwsze środki, lewica zaś te drugie. Gdyby jednak polityczna sytuacja w kraju jakimś cudem miała się wkrótce odwrócić, trudno sobie wyobrazić, by obie strony nie poczuły pokusy sięgnięcia po środki dostępne w nowej sytuacji. Czy lewica nie wykorzystałaby skalibrowanego przez PiS do walki z przeciwnikami ideologicznymi aparatu państwowego, by nareszcie pokazać, kto tu ma rację? Czy prawica, pozbawiona instrumentów władzy, nie zaczęłaby rutynowo szantażować lewicy moralnie, np. oburzając się i skarżąc, że obecność przeróbki Mazurka Dąbrowskiego w sferze publicznej stanowi przemoc werbalną, muzyczną, czy jakąkolwiek inną, obraża polskich patriotów, traumatyzuje ich?
Pytanie brzmi, jak w tej ostatniej sytuacji zareagowałby Jaś Kapela. W końcu popularny na zachodniej lewicy dyskurs wielości prawd, z których każda zasługuje na wysłuchanie i szacunek, nakazywałby oddać sprawiedliwość poszkodowanym. Gdyby okazało się, że utwór stanowi przemoc wobec sympatyków prawicy, to trzeba byłoby przeprosić i źródło przemocy usunąć, n’est-ce pas? Inaczej jak potem domagać się, by lewicowe ofiary raniących słów drugiej strony zostały wysłuchane?
Problem z kwestią przemocy werbalnej, wirtualnej itd. nie zasadza się jednak tylko na wpisanym w jej istotę potencjale do kneblowania wszystkich i wszystkiego. Otóż stosowane obecnie przez lewicę środki mające na celu zaradzenie sytuacji, tylko ją w istocie pogarszają. Trudno o lepszą ilustrację powiedzenia o piekle wybrukowanym dobrymi intencjami.
Jaki bowiem jest skutek szerzącego się na lewicy zjednywania słów z czynami i twierdzenia, że przemoc werbalna równa jest fizycznej? Paradoksalnie, tym skutkiem jest pogorszenie cierpienia ofiar i zwiększenie ogólnej ilości przemocy. Skoro mowa rani tak jak cios, skoro obelgi, zniewagi, złośliwości, poniżanie, nawet zwykła krytyka, są w istocie tożsame z napaścią fizyczną, to człowiek potraktowany słowami umniejszającymi jego poczucie własnej wartości ma prawo czuć się, jak gdyby dostał pięścią w twarz albo kopniaka w brzuch. I odpowiednio to odchorować oraz odreagować.
Dyskurs posługujący się kategorią przemocy werbalnej tworzy świat targany konwulsjami, w którym ludzie żyją w ciągłym napięciu, oczekując w każdej chwili ataku, i to ataku niszczycielskiego, za pomocą słowa mówionego, pisanego, śpiewanego. Ataku, który może nadejść nawet że strony osób zazwyczaj im sprzyjających, które coś czasem źle powiedzą, czyli wedle tej narracji napadną i straumatyzują.
Zarazem będzie to świat, w którym wszelkiej maści osobnicy chcący zaszkodzić innym będą mogli to zrobić w najprostszy możliwy sposób: po prostu otwierając usta, albo kładąc palce na klawiaturze. Wystarczy parę słów, by zniszczyć komuś życie.
Dzisiejsza lewica tym, których uważa za oponentów, przeciwników, wrogów, swoimi działaniami daje do ręki potężną broń, jednocześnie grożąc im palcem: Nie używajcie jej, bo pożałujecie! To tak, jakby rozdawać wszystkim karabiny maszynowe, zarazem zapowiadając surowe kary za pociąganie za spust. Tym zaś, których rzekomo bierze w obronę, lewica odbiera jakąkolwiek tarczę, wmawiając im uporczywie: Wszystko może was zranić, wszystko może was zabić.
Rezultat – społeczeństwo, w którym każdy będzie się czuł ustawicznie zagrożony, a zarazem każdy będzie miał pod ręką śmiercionośną broń.
Czy naprawdę trzeba taki czy inny problem nazywać akurat przemocą i nawoływać do jego penalizacji, by się z nim uporać? Wprowadzając do dyskursu publicznego nowe rodzaje przemocy, dzisiejsza lewica nie rozwiązuje problemu. Ona go potęguje. Zamiast wspierać potencjalne ofiary w uodparnianiu się i konstruktywnym reagowaniu, co pozwoliłoby obniżać temperaturę sporów, nadaje słowom rangę większą, niż to konieczne, pogłębiając w ten sposób cierpienie, podkręcając międzyludzkie napięcia, ba, wręcz zaostrzając konflikty. W końcu skoro przemoc słowna jest równa fizycznej, to napaść fizyczna staje się adekwatnym sposobem reakcji na słowa. Już teraz widać to na niektórych amerykańskich uniwersytetach, gdzie przekonani o świętej słuszności własnych poglądów i tożsamości studenci zastraszają i atakują wykładowców i mówców niepodzielających w całej rozciągłości ich wizji świata. Co ciekawe, wykorzystując media społecznościowe by wyzywać, upokarzać, wymuszać przeprosiny od ideologicznych odszczepieńców i oponentów oraz domagając się ich zniknięcia ze sfery publicznej, stosują wobec nich tę samą przemoc werbalną i wirtualną, którą rzekomo chcą zwalczać.
Jeśli ta dynamika się utrzyma, społeczeństwo rozpadnie się na niezdolne do współistnienia ufortyfikowane obozy, z oczywistym katastrofalnym skutkiem. Jak pisałem w „Zniewalanym umyśle”, wpadając w czarną dziurę dzisiejszej lewicowej retoryki o wolności słowa, „odbieramy sobie możliwość przekonania tych, którzy chcieliby wziąć udział w debacie, ale się boją, że coś źle powiedzą”. Lewica ma wiele dobrych argumentów w licznych ważnych kwestiach, ale zbyt często wybiera w zamian oburzanie się, przeczołgiwanie oponentów i kreowanie poglądów tabu. Krótkotrwałe zwycięstwo zapowiada przyszłą klęskę, bo odtrąceni w ten sposób ludzie grawitują potem ku skrajnościom. Z drugiej zaś strony w Polsce mamy aparat państwowy owładnięty przez prawicę, która traktuje resztki wolności słowa wybiórczo i instrumentalnie, coraz chętniej sięgając po represje wobec przeciwników, a zarazem dla swoich zwolenników tworząc klimat przyzwolenia na wypowiedzi przekraczające już granicę fizycznego zagrożenia wobec jednostek i grup. To nie symetryzm, tylko pytanie – jak długo można wytrzymać w tym imadle?
Erozja wolności słowa to proces, w którym każda kolejna inicjatywa antywolnościowa tylko ułatwia wprowadzanie następnych. Dlatego swoboda wypowiedzi powinna być ograniczona wyłącznie w najmniejszym niezbędnym stopniu (m.in. stanowczo egzekwowane kary za nawoływanie do przemocy – tej fizycznej). Nie chodzi tylko o ograniczenia zapisane w prawie; także o te, które obowiązują w regulowanych obyczajem kontaktach międzyludzkich, tak, aby o wszystkim można było dyskutować, każdy temat można było podnosić. Wtedy jest nadzieja, że publicyści będą krytykować władzę, poszkodowani wskazywać swoich oprawców, przeciwnicy ideologiczni prowadzić dialog, poeci przerabiać Mazurek Dąbrowskiego – a słabnący hejterzy bezsilnie rzucać słowa niewarte uwagi.
Ale w obecnej sytuacji to utopia. Proces erozji zaszedł już zbyt daleko, sięgnął zbyt głęboko. Po żadnej ze stron nie widać dobrej woli. Na prawicy kwestie tzw. godnościowe są bronione bez oglądania się na nic, w tym na prawo i sprawiedliwość, lewicowe zaś przekonania o wielości przemocy uzyskały status dogmatu, którego krytyka traktowana jest jako kolejny przejaw przemocy tego czy innego rodzaju. Teoretycznie nie jesteśmy wprawdzie skazani na tę dychotomię, ale jeśli wizja wolności słowa jako zagrożenia zawłaszczyła już taki kawał sceny politycznej i ideologicznej, doprawdy trudno liczyć, że zwycięży rozsądek. Jeśli przynajmniej jeden z tych obozów – liczę na lewicę! – się nie opamięta, ważny rozdział intelektualnej historii Zachodu zostanie zamknięty.
Żyjąc już blisko dziesięć lat w kraju autorytarnym na drugim krańcu Eurazji widzę i wiem, że w podobnych warunkach da się funkcjonować – autocenzura wchodzi w krew – ale czegoś jednak brak. Parafrazując epos narodowy (jeszcze chyba można?): „Wolności słowa! Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił.” Ile ją trzeba cenić, lewica dowie się zapewne już niebawem.
*Jaś Kapela, Prawomocnie zostałem poetą wyklętym, http://krytykapolityczna.pl/felietony/jas-kapela/kapela-prawomocnie-zostalem-poeta-wykletym/
Dawid Juraszek – pisarz, publicysta, wykładowca na Uniwersytecie w Kantonie.