Rośnie pokolenie o chorobliwie cienkiej skórze, bijące na oślep i na odlew w zetknięciu z opozycją, obsesyjnie czepiające się słów, trawiące czas na egzekwowaniu dogmatycznej czystości własnych szeregów, hołdujące zasadzie „kto nie z nami, ten przeciw nam”, brzydzące się kompromisem, z rewolucyjnym zapałem segregujące społeczeństwo na niezdolne do współistnienia grupy. Do boju zagrzewa ich pokolenie nieco starsze – przekonane, że zna sposób na naprawę świata, ale zmęczone trudem przekonywania do swojej wizji – zwłaszcza że jej prawdziwość jest przecież w ich przekonaniu ewidentna – a zatem skore do zrewidowania tradycji spowalniających postęp, które umożliwiają przeciwnikom szerzenie mylnych ideologii i podważanie ideologii jedynie słusznej. Tradycji takich jak wolność słowa.
O kim mowa? O dzisiejszej lewicy oczywiście, tej zachodniej, zwłaszcza amerykańskiej, ale już po trosze także i naszej. Dyskurs coraz większej części lewicowców grawituje w kierunku ujednoliconej wizji świata, gdzie nie ma miejsca na inne punkty widzenia. Zarazem ci sami ludzie w wielu kwestiach gospodarczych, społecznych, obyczajowych stoją po właściwej stronie. Wrażliwi na niesprawiedliwość, nierówność, zło, boleśnie świadomi problemów i wyzwań oferują rozwiązania, które pociągają wielu, obiecując świat sprawiedliwszy, równiejszy, lepszy. I z tym właśnie pakietem, w którym obok atrakcyjnej dla wielu wizji zmierzenia się z problemami dręczącymi ludzkość znajduje się ograniczenie wolności słowa, jest problem.
Przeświadczenie lewicy, że stoi po właściwej stronie, jest tak silne, że odmawia racji bytu nie tylko innym postawom, lecz także samej debacie nad innymi postawami. Wierność dogmatowi trzeba potwierdzić odpowiednim czynem i właściwym słowem, nie wolno zaś wyrażać jakichkolwiek wątpliwości, wspominać o odcieniach szarości, eksperymentować z argumentacją „z drugiej strony” itd. Inaczej można zostać oskarżonym o grzeszenie myślą, mową i uczynkiem. Chimamanda Ngozi Adichie, powieściopisarka i feministka aktywna poza rodzinną Nigerią także w USA, w listopadowej rozmowie na łamach „The Atlantic” wyraża obawę wobec nasilającej się na lewicy nietolerancji: „Pojawił się pewien język, którym należy mówić, pewna ortodoksja, z którą należy się zgadzać. Jeśli się nie dostosujesz, to stajesz się złym człowiekiem i nikogo nie obchodzi, jakie masz dokonania i przekonania. Mają cię odtąd za złego człowieka i cię demonizują. […] Ludzie boją się mówić, co myślą, a to nie przyniesie społeczeństwu nic dobrego”. Trudno mi się nie zgodzić. I nie podzielać tych obaw. Pracując w chińskim szkolnictwie wyższym, żyję od prawie 10 już lat w środowisku przesyconym jedynie słusznym językiem i ortodoksją. I muszę się pilnować. Za nieodpowiednie poglądy i słowa można w Chińskiej Republice Ludowej stracić prawo do publikowania, pracę, wolność, a nawet życie. To żadna tajemnica przemycona zza Wielkiego Muru Chińskiego – to jawna polityka władz, uzasadniana „chińską specyfiką” czy „azjatyckimi wartościami”. Patrząc na zacietrzewienie, które ogarnia zachodnią lewicę w zetknięciu z poglądami i postawami nieprzystającymi do ich własnych, podejrzewam, że życzą oni swoim przeciwnikom życia w warunkach takiego właśnie nieustannego pilnowania się. Lewicowe ideolożki i ideolodzy „słusznej zmiany”, wyzywający ludzi na lewo i prawo od seksistów, faszystów, neoliberałów, bezwzględnie rozliczający przewiny, rzucający uzasadnionymi słusznością idei wulgaryzmami, nieprzejednani i nieugięci zapominają, jaki mają komfort wyrażania poglądów, w tym również tych, które inni mogą uznać za błędne. A może właśnie pamiętają – i chcą mieć ten komfort tylko dla siebie?
Nie przeczę, że wolność słowa bywa trudna. Docenić ją nie jest łatwo zwłaszcza tym, którzy dorastają w epoce mediów społecznościowych. Bezsilność wobec ataków ze strony osób anonimowych lub tych, na których nie można się zemścić, musi boleć; wizja definitywnego zamknięcia ust trollom i hejterom musi kusić. W warunkach narastającego przekonania, że „przemoc werbalna” jest równa fizycznej, że wszyscy mają prawo wymagać zapewnienia im „bezpiecznej przestrzeni”, ograniczenie wolności słowa może się wydawać atrakcyjne. Ale ci, którzy chcą odebrać innym wolność krzywdzącego ich słowa, nie widzą – lub nie chcą widzieć – że nawołując do ograniczenia wolności słowa, sami z niej korzystają, póki mogą. Skąd pewność, że nadal będą mogli z niej korzystać, kiedy zostanie ograniczona wobec innych? Chyba tylko z przeświadczenia, że to oni będą w nowym świecie rozdawać karty. Ale przeświadczenie to jest naiwne. I niebezpieczne. Stracić wolność słowa jest łatwo; odzyskać ją – potwornie trudno. Metody, które lewica stosuje by zamknąć usta oponentom, można równie dobrze wykorzystać by zamknąć usta samej lewicy. Choćby stosowany już koncept mowy nienawiści by potępiać krytykę Kościoła i religii. Ta krytyka i bez tego bywa trudna dzięki przepisom o obrazie uczuć religijnych. Nawoływanie do dalszego ograniczania swobody wypowiedzi zbliża nas do granicy, po której przekroczeniu wolność słowa przestanie de facto istnieć, a odbieranie oponentom głosu, oczywiście z „słusznych” powodów, zostanie unormowane. Jeśli stworzymy klimat, w którym można odmawiać innym prawa do udziału w otwartej debacie, to kto ucierpi najbardziej? Przecież nie elity, tylko najsłabsi, którzy właśnie dzięki wolności słowa mogą liczyć na nagłośnienie spotykających ich niesprawiedliwości.
Demonizowanie, o którym mówi Adichie, przybiera często formę gromkiego potępienia służącego zastraszeniu. Celem pozornie jest zwalczanie szkodliwych zachowań, ale w istocie chodzi o usunięcie z przestrzeni publicznej niewłaściwych poglądów, nawet za cenę manipulowania wypowiedziami i przyjmowania najbardziej niekorzystnych interpretacji. W epoce postprawdy nowa lewica się nie waha, parafrazując Gombrowicza, w imię bardzo wielkich ideałów popełniać bardzo drobnych fałszerstw. Ofiarą padają często nie tyle przeciwnicy, ile sojusznicy – nie dość czyści doktrynalnie. To walka we własnych szeregach, gdzie potknięcie równe jest zdradzie. Strach, że za najmniejsze odstępstwo od doktryny przyjdzie zapłacić reputacją i przyszłością w środowisku, zmusza do pilnowania się na każdym kroku. Tak się zniewala umysły.
W maju 2017 r. Ben Grubb z Sydney przygotował petycję do australijskiego premiera o wsparcie akcji przeciwko prześladowaniu osób LGBTI. Wzywał w niej do „wzajemnego szacunku i tolerancji”. Inicjatywa spotkała się z oburzeniem. Konserwatystów, prawicowych radykałów, homofobów? Nie – środowiska LGBTI. Dlaczego? Poszło o to, że w petycji domagano się właśnie szacunku i tolerancji zamiast akceptacji, co uznano za policzek wobec środowiska LGBTI. Użyty język uznano za „obrzydliwy” i „okropny”, podlizujący się konserwatystom, rozbijający jedność środowiska. Nie dość na tym: przywołane w petycji dane statystyczne o samobójstwach dotyczyły wyłącznie osób homoseksualnych. Na domiar złego podpisy pod petycją nie były wystarczająco różnorodne – zbyt wiele znalazło się tam osób sprzyjających LGBTI zamiast samych osób LGBTI. Pod naporem krytyki Grubb uniżenie przeprosił wszystkich za swe przewiny, wycofał petycję i odszedł w niesławie. Byłbym zapomniał: Ben Grubb jest gejem.
Biada dobrym intencjom. Jeśli nie wstrzelisz się w sedno doktryny, to kończysz z etykietką seksisty, rasisty, złego człowieka. W najlepszym razie zostajesz sprowadzony do parteru, przeczołgany, skazany na mozolne odbudowywanie pozycji, bez gwarancji odpuszczenia win. Dziś jeszcze wystarczy siedzieć cicho, by nie narażać reputacji. Ale w miarę szerzenia się ideologii, milczenie stanie się podejrzane, trzeba się będzie wykazać. Już teraz, czytając niektóre lewicowe teksty, można się zastanawiać, czy autorzy tak na poważnie, czy to raczej ketman. Nowi Alfa, Beta, Gamma i Delta są pośród nas. Moralne potępienie, święte oburzenie, słuszny gniew: to wszystko daje emocjonalną satysfakcję i nic dziwnego, że pociąga wielu lewicowców przekonanych o swej racji. Ale czy tędy droga? Zakrzykiwanie i szantaż emocjonalny zamiast argumentów racjonalnych – które przecież istnieją zarówno w kwestii zwalczania dyskryminacji, jak i nierówności społecznych czy molestowania seksualnego – nie służą sprawie. Budowanie szerokiego frontu wymagałoby zaakceptowania pewnej rozpiętości poglądów i dróg życiowych, zgody na różnorodne rozkładanie akcentów. W obecnej atmosferze nagonki na rzekomych odszczepieńców front budować będą tylko doktrynalnie czyste anioły bez jednej trupiej kosteczki w szafach oraz ludzie, którzy skutecznie się pod takie anioły podszyją. Pierwszych będzie niewielu, drudzy będą żyć w ciągłym napięciu, ważąc każde słowo i czyn. Obronie wizji służyć będzie zastraszanie swoich, innych, samych siebie.
Czy naprawdę chcemy do kar za propagowanie faszyzmu dołożyć kary za nieprzyjemne poglądy, za słowa, które sprawiają komuś przykrość, za odstępstwa od jedynie słusznej wizji? Niekoniecznie mowa tu o karach wymierzanych przez sąd w togach – wystarczy sąd przy klawiaturach. Rozumiem potęgę pokusy, by złym ludziom szybko wymierzyć sprawiedliwość, ale ograniczając wolność słowa, ograniczamy swoją wiedzę o świecie, o targających ludźmi emocjach, o myślach, które przechodzą im przez głowę. Ktoś powiedział, że to jak stłuczenie termometru, gdy gorączka rośnie w najlepsze. Co gorsza, odbieramy sobie możliwość przekonania tych, którzy chcieliby wziąć udział w debacie, ale się boją, że coś źle powiedzą.
Co zatem zrobić? Najlepiej zachowywać się „jak gdyby” – jak gdyby nadal można było swobodnie dyskutować, jak gdyby za poglądy nie groziły środowiskowe represje. Jeśli bowiem zaczniemy się zachowywać zgodnie z wytycznymi niezinstytucjonalizowanej jeszcze cenzury, to tylko ułatwimy zadanie wrogom wolności. Trzeba stawać w obronie atakowanej z lewa i prawa wolności słowa. Przeciwko intelektualnej nieuczciwości moralnego i emocjonalnego szantażu trzeba protestować. Egotycznemu przekonaniu o słuszności własnych racji należy stawiać opór. Nie trzeba za to – ba, nawet nie wolno – stosować wobec nowej lewicy taryfy ulgowej tylko dlatego, że pociągają nas ich hasła społeczne czy gospodarcze. Nawet ci, którzy w wielu lewicowych pomysłach upatrują nadziei na sprawiedliwszą przyszłość, a wśród nich autor tego tekstu, w kwestii ograniczania wolności słowa muszą powiedzieć „nie”. Bez zabezpieczenia, jakim są wolność słowa, swoboda wypowiedzi i otwarta debata, najlepsze pomysły i najszczytniejsze hasła ulegną wypaczeniu i degeneracji. Nie stać nas na to. Zmiana klimatu, rosnąca populacja, dramatyczne nierówności, potężniejący autorytaryzm, wyczerpujące się zasoby – mamy niewiele czasu by naprawić świat. Jeśli popadniemy w doktrynerstwo i dogmatyzm, w dzielącą nas plemienność – możemy zaprzepaścić szansę. Kolejnej nie będzie.
Dawid Juraszek – pisarz, publicysta, wykładowca na Uniwersytecie w Kantonie.
Tekst pochodzi z XXVIII numeru kwartalnika Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.
