Masz za oknem drzewo? Jeśli tak, to czy jesienią (od)głos jego nagich gałęzi na wietrze nie wywołuje w Tobie emocji innych, niż gdy wiosną odzywa się na nich świeże listowie? Czy nie przynosi innych nastrojów, nie inspiruje odmiennych myśli – nie nawiązuje innej rozmowy?
W wydanej kilka miesięcy temu Książce o śmieciach Stanisław Łubieński uprzedzał zarzuty o antropomorfizację w swoich opisach zachowania dzikich ptaków, określając ją mianem „grzechu” (choć jednocześnie ewidentnie bardzo go do tego grzechu kusiło). Urszuli Zajączkowskiej, autorce nagrodzonej niedawno Nagrodą Literacką Gdynia książki eseistycznej Patyki, badyle, obce jest ostentacyjne odżegnywanie się od pokrewieństwa między konarami w jednym przecież i tym samym drzewie życia. Jej sosny, dynie, mięty, widłozęby żyją tak, jak żyjemy i my: mają własny charakter i kaprysy, rozmawiają ze sobą, eksplorują przestrzeń, ufają, tańczą, walczą, piszą, notują, korespondują – i chcą żyć.
Zajączkowska proponuje nam oderwanie wzroku oraz innych zmysłów od skupionego na sobie (by nie rzecz „wsobnego”) ludzkiego świata. Niczym najczulszy z narratorów, nie tylko pochyla się nad przedmiotem swojej opowieści – roślinami – ale wręcz jedna się z nim, nadając mu rangę podmiotu. To książka osobista, nie sucha rozprawa naukowa, a dzięki temu uzupełniająca naukę o coś, czego w pędzie do poznania obiektywnej prawdy o świecie czasem nie doceniamy: o postrzeganie i przeżywanie rzeczywistości naszymi wrodzonymi zmysłami, będącymi przecież wytworem tego samego procesu ewolucji, który stworzył rośliny, a więc mającymi do ich świata uprzywilejowany dostęp.
W wielu przypadkach wplątywanie emocjonalnych ekspresji w zjawiska dotyczące roślin jest całkowicie nieuzasadnione. Tak głosi nauka. Oczywiście w każdej naukowej dysertacji w taki właśnie sposób piszę, bez dwóch zdań, mocno zasłaniając się liczbami i megapoważną miną (MPM). Nie do końca w to jednak wierzę. Jesteśmy zbudowani z tych samych liter dziewięćdziesięciu pierwiastków i umieszczeni w tej samej fizycznej przestrzeni, sprawiedliwie rozporządzającej swoimi prawami, którym podlegamy naprawdę bez wyjątku. Dlatego wszystko wydaje się podobne do wszystkiego. Pokazuje to doskonale geometria – nerwy w liściu i nerwy w skrzydełkach much, każde rozerwanie, spękanie ziemi czy żywe mięso są podobne.
Takie hybrydowe, naukowo-emocjonalne zgłębianie życia roślin prowadzi do odkrywania prawd „z pogranicza baśni”. W jednym z najbardziej poruszających rozdziałów śledzimy badania i eksperymenty, w jakie angażuje się botaniczka Zajączkowska wraz z brytyjskim profesorem, próbując poznać związek Księżyca z roślinami, a konkretnie oddziaływanie grawitacyjne ziemskiego satelity na ich ruch i wzrost. „Fizycy, technicy, mechanicy życia” odrzucają takie nikłe wpływy jako nieistotne, ale „przecież można choć spróbować pomyśleć inaczej, uwierzyć też dawnym przysłowiom i nie nadymać się wobec nich, nie odrzucać tak lekko minionych ludzi, czułych obserwatorów przenikniętych zachowaniem natury”. Akapit po akapicie odkrywamy wraz z naszą czułą narratorką rytm ruchów roślin wpisujący się w rytm całej Ziemi – oraz wzory rysowane ich pnącymi się ku niebu wierzchołkami, których taniec okazuje się zsynchronizowany z zimnym ciałem niebieskim, na pozór tak wyraźnie oddzielonym od nich (i od nas) kosmiczną pustką.
Ale kosmos tak naprawdę mamy wokół siebie, pod własnymi stopami. Inny fascynujący rozdział relacjonuje podróż w głąb świata mchów, w którym można zatracić się niczym w dziewiczej puszczy. Trzeba tylko wyjrzeć poza granice wymiarów naszego ciała, naszego postrzegania czasu. „Tylko” – a może aż? Jeżeli uda nam się taka sztuka, droga kropli wody w głąb mchowej społeczności okazuje się być procesem wręcz trudnym do zaakceptowania w całej swej złożoności i surrealistyczności. A to przecież tylko jedna kropla na jednej kępce mchu. Co dzieje się zatem, gdy nad lasem otwierają się upusty niebieskie? „Ile zdarzeń, przetoków, spływów, sączenia się i hydratacji w miliardach powtórzeń dzieje się tam, gdy po prostu pada tylko przez chwilę?”, pyta nas i siebie Zajączkowska. „Nie trzeba więc myśleć o kosmosie, by doświadczyć granicy zrozumienia nieskończoności, wystarczy pójść do lasu w deszcz.”
Patrząc na rośliny „obiektywnie”, tak naprawdę patrzymy na nie z wąsko rozumianej ludzkiej perspektywy. Dla fitopatologii (nauki o chorobach i leczeniu roślin) interesujące są głównie te przypadłości, które obniżają użyteczność danej rośliny – pszenicy, ziemniaka, ryżu, sosny – dla człowieka. Na dodatek patrzymy na nie poniekąd jak na byty indywidualnie niezróżnicowane i w swych reakcjach jednorodne. Ziemniak to ziemniak, o czym tu w ogóle rozmawiać? Tymczasem jak poszczególni ludzie mogą inaczej przechodzić infekcję identycznym wirusem, tak i poszczególne rośliny mogą reagować na choroby indywidualnie. „Ja się w tym gubię i nie potrafię powiedzieć, co było prawdziwym początkiem choroby rośliny”, wyznaje Zajączkowska. „Myślę, że w świecie następujących po sobie, w sobie i ze sobą zjawisk ożywionych i nieożywionych nigdy nie możemy tego jednoznacznie określić. Nawet strzał pioruna ma swój początek w chmurach, a te w oceanach, morzach, kałużach i w rozlanej herbacie.” Zależności biosfery to gmatwanina nici przeplatających się w sposób, którego rozrysować na diagramie niepodobna – ale który można poczuć, odczuć, przeczuć; w który można się wczuć.
Rysując diagramy, piętrząc równania, operując w skalach makro i mikro, nauka potrafi zapomnieć o poznaniu w skali mezo, czyli tej bezpośrednio dostępnej poprzez ludzkie zmysły – i uczucia. Pożar lasu uderza patrzącego nań człowieka na poziomie tychże uczuć i zmysłów, wyrywając nieznośną dziurę w tkance przeżywania. „Właśnie dlatego uciekam wtedy w naukę” – pisze Zajączkowska – „chcę się znieczulić, chcę sobie wszystko na siłę przetłumaczyć, wbić mocą argumentów przywracających rzeczowe podejście do obrazu palącego się lasu.” Takie rzeczowe podejście jest uzasadnione (pożary mają w biosferze swoją rolę do odegrania) ale nie jest i nie powinno być podejściem jedynym.
Wspominając o Metamorfozie roślin Goethego i jego koncepcji prarośliny jako „swoistej pramatki zielonego królestwa, z której i do której metamorfizują wszystkie inne rośliny” Zajączkowska – przecież naukowczyni – wypowiada znamienne zdanie: „Poruszyło mnie to swoją niedorzecznością w świetle badań naukowych i jednocześnie głęboką prawdą w sensie metafizycznym.” O ten sens metafizyczny niełatwo, gdy badacze koncentrują się na idealnych próbkach pod mikroskop zamiast na krnąbrnych realnych ciałach; gdy botanikom, „by nie zwariować”, nie pozostaje nic innego, niż „jakiekolwiek złożoności form roślinnych kroić na preparaty płaskie i patrzeć na nie pod kątem prostym, nie komplikować już skomplikowanego”; gdy wobec unikalności i nieprzewidywalności indywidualnych roślin „nauka rozkłada ręce, po cichu i by nikt nie widział”. A tymczasem „rośliny są przecież jak linie papilarne powietrza”. Niezmierzona i niemierzalna złożoność, od której odwracamy szkiełko i oko, to istota świata, którego jesteśmy częścią.
Patyki, badyle czytałem równolegle z Becoming Animal, potężną książką Davida Abrama, amerykańskiego ekologa kulturowego i czołowego przedstawiciela nurtu współczesnej myśli animistycznej. I choć Abram nie w polskich lasach, miastach i laboratoriach, a w domostwach nepalskich szamanów i dzikich pustkowiach Ameryki umieszcza swoją opowieść, choć Zajączkowska w przeciwieństwie do Abrama słowem „animizm” się nie posługuje, to paralele między obiema opowieściami uderzają i zachwycają. Abram więcej od Zajączkowskiej miejsca poświęca zwierzętom, a Zajączkowska od Abrama roślinom, ale oznacza to tylko, że nieco innymi drogami (przecinającymi się czasem w miejscach takich, jak opis fizyczności czy wręcz sprawczości powietrza, swoiste „pismo”, jakim komunikuje się z nami życie, nierozłączność w przyrodzie piękna i udręki, etc.) zmierzają ku temu samemu celowi: rozpoznaniu na nowo naszej jedności z przyrodą – czy też w przyrodzie. Środkiem do tego rozpoznania jest właśnie animizm.
Z postrzeganiem animizmu we współczesnej kulturze jest trochę tak, jak z owymi płaskimi preparatami wycinanymi z wielowymiarowego ciała drzewa.
W przemówieniu Olgi Tokarczuk na pogrzebie Marii Janion pojawiło się pojęcie literalizmu: tendencji do dosłowności ograniczającej myślenie. „Człowiek cierpiący na literalizm” – tłumaczy Tokarczuk – „widzi wszystko wyosobnione, bez kontekstów oraz relacji i na nieszczęście swoje i innych, traci zmysł syntezy niezbędny do przeżywania świata w pełni i wielowymiarowo.” Czy nie tak właśnie przetłumaczyliśmy sobie wielogłos przyrody na uproszczony język procesów, surowców, plonów z hektara? Czy nie takie literalne podejście, odbierające przyrodzie wszelką wartość poza tą materialną i wszelki wymiar poza tym utylitarnym, ślepe na powiązania i sprzężenia między elementami życia, umożliwiło eksploatację Ziemi na katastrofalną skalę?
W podobny sposób animistyczne przekonania, przełożone z żywego języka mówionego na martwą literę pisma, oderwane tą obecnością na papierze od swego naturalnego środowiska, czyli bezpośredniej relacji z (często już dziś nieistniejącą) przyrodą, ukazują nam tylko jeden swój wymiar, nie dający pojęcia o całości. Ocalałe po zmarginalizowanych lub wręcz zniszczonych kulturach animistyczne mity i myśli wydają nam się w najlepszym razie czarującymi bajeczkami, w najgorszym zaś niemądrymi zabobonami. Brane dosłownie, tracą głębszy sens. Ale jak przyrody nie da się sprowadzić do ujętego w suchy żargon danych magazynu surowców, tak i animistycznej wizji świata nie da się sprowadzić do rozumianych literalnie (czyli w istocie nierozumianych) naiwnych przesądów. Jeśli coś jest tu naiwnością i niemądrością, to literalizm właśnie.
Pisząc, że „niezależnie od przekonań i wiary lub niewiary, zawsze przecież tu, na Ziemi, jest się garścią atomów świata” oraz odrzucając zbędną nadprzyrodzoność słowami „Prawdziwy cud przemienienia wody w krew dzieje się w naturze, gdy karmiony łąką skowronek złoży jaja, gdy wylegną się kijanki, gdy urodzi się szczur”, Zajączkowska formułuje elementy credo animizmu bez używania tego słowa. I choć papier (czy ekran) nie jest najlepszym medium, by przekazywać te prawdy – ich naturalnym siedliskiem jest szumiąca zieleń pod czystym błękitem – to w Patykach, badylach (oraz w Becoming Animal) zbliżamy się na tyle, na ile to tylko w tych warunkach możliwe, do zrozumienia, o co można i o co warto zapytać drzew.
W czułych pędach, badylach i konarach utrwalona jest więc droga tworzenia całego drzewa, jego wzrostu, jako pieśni wiwatującej życiu, oratorium światła i ziemi, przemian otoczenia i własnego wnętrza. Wszystko to wyryte jest hieroglifami anatomii. Mimo że mogę rozszyfrować z nich tylko pojedyncze słowa, zdania proste z kilkoma tylko przymiotnikami, i tak wiem, że warto to czytać bez ustanku, dokładnie tak samo, jak czytamy zapisy i źródła odkrywane przez archeologów, etnografów, u pisarzy sprzed lat, opisujących historie człowieka na świecie, jak i sam złożony świat. Urywki słów Safony, księżycowy kamień, szelesty kosmosu, piski fal grawitacji i anatomia roślin – rysunki roślin – języki roślin, niezrozumiałe, wystarczają, by z premedytacją zgubić się w nich, zakopać się w ich zaszumionym i niewyraźnym dowodzie istnienia, zaplątać się tam, zmęczyć i się skończyć, bez poznanej odpowiedzi.
Obraz rozmawiającego z Tobą drzewa za oknem, od którego zacząłem ten tekst, pochodzi z książki Abrama, ale raz za razem prześwituje też między wierszami Patyków, badyli. Strona po stronie, opowieść po opowieści Zajączkowska niepostrzeżenie sączy w wewnętrzne światy czytelników i czytelniczek wrażliwość animistyczną. I bardzo dobrze. I najwyższy czas. Tego ostatniego mamy bowiem już coraz mniej, by wreszcie się ogarnąć i na nowo przemyśleć – przeczuć – nasze miejsce i rolę na Ziemi.
Urszula Zajączkowska. Patyki, badyle. Marginesy 2019.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest dostępna w SKLEPIE LIBERTÉ!