Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, to dojdziemy do wniosku, że temat przyszłości Europy od kilku lat dobrze nadaje się do podejmowania go w wieczór 31 października. Klimat Halloween, „święta” krwawych horrorów, upiornych postaci i opowieści z drugiej strony drzwi krypty nastraja odpowiednio, aby zmierzyć się z myślami o możliwych przyszłych scenariuszach rozwoju projektu integracji europejskiej. Dobrze już było, wydaje się taka powierzchowna analiza mówić. Powstała bowiem konstrukcja, która co prawda pozwalała liberałowi na postawienie setki trafnych zarzutów, ale jednak spełniała długo swoją rolę stabilizatora życia polityczno-społecznego w Europie, i to na wielu płaszczyznach: relacji międzynarodowych, ochrony praw obywatelskich, ugruntowania politycznego systemu liberalnej demokracji, zagęszczania sieci kontaktów międzyludzkich, intensywnego animowania nowych kontaktów biznesowych, promieniowania pewnego modelu inspirującego dla państw pogranicza, odwodzącego je od wojen, a skłaniającego do reform, choćby naśladowniczych. Nawet w budzącym najwięcej kontrowersji zakresie polityki ekonomicznej, Unia Europejska w krytycznych sytuacjach, w odniesieniu do spraw najistotniejszych, najczęściej potrafiła zajmować racjonalne stanowisko, skłaniać państwa do opamiętania się, pohamowania tendencji dalszego zadłużania się, a nawet stawiać przed nimi cele wysokości deficytu wymuszające racjonalne gospodarowanie publicznym groszem. Słowem: to, co istnieje, ma pewną wartość. Nawet nie popadając w rytualny euroentuzjazm, należy dostrzec, że jest to wartość niemała. Dlatego też perspektywa pogrzebania tego zaledwie 10-20 lat po przystąpieniu Polski do wspólnego stołu, budzi dyskomfort podobny do łypania okiem na rogi ekranu w czasie seansu którejś z części „Paranormal Activity”.
Czy to się może rozlecieć? Na to pytanie najłatwiej jest odpowiadać tak samo, jak przez wszystkie lata kryzysu zadłużenia w strefie euro. Pragnienie, aby tak reagować na to radykalne pytanie rodem z horroru, jest wielkie i potwierdza je lektura urzędowo optymistycznych artykułów, których wysyp tradycyjnie obserwujemy u progu urzędowania nowej Komisji Europejskiej czy nowych przewodniczących komisji w Parlamencie Europejskim. Gdy jednak zignorować warstwę technokratycznego dyskursu, który w UE od dekad odgrywa rolę „oficjalnej narracji” lub jest odpowiednikiem tych feel-good artykułów, które dyplomaci kierują do opinii publicznej w przyjmujących ich krajach, gdy wsłuchać się w głos ludzi bliskich temu mainstreamowi, ale nieskrępowanych wymogiem komunikowania się poprawnymi schematami, szybko dostrzeżemy, że ewentualność wywrócenia wszystkiej integracji do góry nogami jest brana pod uwagę bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie tylko zadeklarowany zwolennik globalizacji, Lech Wałęsa, mówi o konieczności posiadania w szufladach „planu B”, który wyjąć należy wówczas, gdy nie będzie innego wyjścia, jak UE zaorać, a przecież na kontynencie trzeba będzie żyć dalej, o dalszym ściganiu się z gospodarkami USA czy Chin nie wspominając.
Równocześnie w i wokół Europy ma miejsce tak wiele procesów, które przynoszą integracji różnorakie zagrożenia, że przyszłość staje się coraz mniej pewna. Unia miała wiele czasu, aby przezwyciężyć swój największy deficyt w postaci braku czytelnej narracji, jasno i klarownie uświadamiającej jej raison d’etre każdemu obywatelowi i to w taki sposób, aby utożsamił jej istnienie z niektórymi ze swoich własnych interesów. Zamiast tego nieprzerwanie jawiła się ona jako twór daleki, poza zasięgiem demokratycznego czy obywatelsko zaangażowanego oddziaływania zwykłego człowieka, za to paplający niejasno, technokratyczno chłodny, miałki, ale besserwisserowski, no i realnie zmieniający życie zwykłego Europejczyka, nader często w sposób wymuszający na nim zmiany przyzwyczajeń i generujący nieprzyjemne poczucie braku stabilności. Póki jednak gospodarka Europy rozwijała się pomyślnie, a przestoje w tym rozwoju były krótkie i umiarkowanie niepokojące, było to wszystko jeszcze do przyjęcia. Był to po prostu dobry materiał do ponarzekania i pogardłowania przy piwie w lokalnym pubie. Gdy jednak na świat spadł kryzys cięższy, splótł się z niekorzystnymi zmianami demograficznymi, niepokojem generowanym przez migrację, a przede wszystkim w serce Europejczyków wkradła się niczym ostrze noża Jasona Voorheesa z „Piątek 13-tego” (od części drugiej, w pierwszej zabijała matka Jasona) bolesna świadomość, że ich dzieci będą żyć na niższym poziomie niż oni sami, ten spokój się wyczerpał. To było bowiem coś, co odbiera dobry humor każdemu rodzicowi.
Z punktu widzenia trosk przyszłości, obywatela europejskiego mało interesuje fakt, iż to jego własne (i pokolenia ojców) życie na kredyt, do którego mężnie skłaniał kolejne ekipy rządowe, przyczyniło się do pogorszenia perspektyw kolejnego pokolenia, zmuszonego długi spłacać. Dużo bardziej wini polityków mainstreamu, którzy w obliczu kryzysów zmuszają do redukcji zadłużenia i wydatków publicznych, do zaciskania pasa, do redukcji etatów w sektorze publicznym, słowem do austerity. Tak oto rodzi się gniew, niczym u Carrie od Stephena Kinga, który skłania obywatela do rozliczeń technokratycznego mainstreamu. I tutaj nie ma „zmiłuj”. Nie ma już dawnego bezpiecznika w postaci polaryzacji prawica-lewica, w ramach której zawiedziony i pozbawiony bezpieczeństwa socjalnego wyborca mógł się skryć pod skrzydłami socjaldemokracji, majstrującej co prawda przy gospodarce, ale jednak dość odpowiedzialnej za długą perspektywę. Ofertą socjaldemokracji taki wyborca stopniowo przestaje być zainteresowany. Z jednej strony po prostu dlatego, że zbliżyła się ona do centrum w tym samym momencie, co chadecja (lub konserwatyści), tak że żadnej polaryzacji tutaj już nie ma, a polityka partii mainstreamu niczym zasadniczym się od siebie już nie różni. Po drugie jednak także przez wzgląd na odwrotny trend kojarzony z „nową lewicą” lat 80-tych XX wieku, która jęła utrzymywać, że wzrost PKB nie jest społeczeństwom do szczęścia potrzebny, a teraz troska o los własnych dzieci obnaża to hasło jako najgłupsze z wyobrażalnych.
Skoro socjaldemokracja nie daje już azylu przed poczuciem zagrożenia socjalnego, to zostaje poszukiwać ratunku poza mainstreamem. Tu zarysowuje się nowa, zasadnicza i organizująca sceny polityczne państw europejskich polaryzacja: pomiędzy mainstreamem a kontestacją. Poszukując bezpieczeństwa coraz liczniejsi wyborcy pokładają nadzieje w partiach skrajnej prawicy, dla których kwestie socjalne nigdy nie były centralne (co nie znaczy, że nie można ich teraz zgrabnie włączyć do retoryki – to się dzieje), ale kwestie samego bezpieczeństwa, jako takiego, owszem. Ich recepta na odzyskanie poczucia bezpieczeństwa jest zaś taka sama jak zawsze: powrót do tradycyjnych, konserwatywnych wartości, życia rodzinnego, zamknięcie się przed światem poprzez zatrzymanie/wyparcie imigracji, ostre odfiltrowanie zagranicznych towarów z rynku, ograniczenie handlu i protekcjonizm oraz oczywiście zerwanie dużej części więzów politycznych poprzez cofnięcie wstecz zegara europejskiej integracji.
Ten ostatni scenariusz nabiera realizmu wraz z wzrostem poparcia dla partii otwarcie antyintegracyjnych. W przypadku Francji (Front Narodowy) oraz Wielkiej Brytanii (Ukip) – powiedzmy to sobie otwarcie – tylko stosowanie ordynacji większościowej w wyborach parlamentarnych jest dziś źródłem realnej szansy na niedopuszczenie tych sił do władzy. Wyniki wyborów europejskich (proporcjonalnych) pokazują w obu przypadkach potencjał na poziomie ponad 30% (!) i tylko brak szans na sukces w okręgach jednomandatowych generuje spadek poparcia dla FN i Ukip w wyborach od Zgromadzenia Narodowego i Izby Gmin. Już w przypadku sondaży prezydenckich we Francji ponownie widzimy potencjał liderki Frontu bliski 30%. W całym szeregu państw podobne partie posiadają potencjał niewiele mniejszy, w tym w Holandii, Austrii, Danii, Grecji, Węgrzech i we Włoszech. W innych państwach rosną w siłę, nie wyłączając Niemiec, Szwecji i Finlandii. Nie wszystkie one są za wystąpieniem swoich państw z UE, ale wszystkie są za cofnięciem zegara integracji, za rezygnacją z jej ważnych elementów, takich jak Schengen, swoboda przepływu osób i wiele wspólnych polityk.
W niektórych państwach Europy środkowej ten kryzys jest jeszcze poważniejszy. W krajach Europy zachodniej partie spoza mainstreamu chcą zerwać/ograniczyć współprace i integrację, przy zachowaniu jednak w swoim kraju (o ile wierzyć deklaracjom) liberalnej demokracji i wolności dla obywateli (choć już nie imigrantów). W „nowej Unii” rodzi się zaś otwarte kwestionowanie modelu liberalno-demokratycznego. Na Węgrzech retoryka Fideszu jest tego najlepszym przykładem. System, w którym władza państwowa posiada ograniczone kompetencje, uznano tam za jedno ze źródeł kryzysu. Powróciła oto więc pokusa, aby „nieefektywność” liberalno-demokratycznego rządzenia przezwyciężyć, zrzucić z rządu „kajdany” konstytucji, kontroli sądowniczej i medialnej. Pojawiają się tezy, że oto lepszym modelem rządzenia ludźmi jest „demokracja” chińska, co stanowi ponurą zapowiedź przyszłego starcia aksjologicznego pomiędzy światem chińskim a zachodnim. Zapowiedź tym bardziej ponurą, że uświadamia ona nam, że w tym starciu propagandowym Chińczycy już teraz zdobywają w Europie pierwsze przyczółki.
Jakby tego było mało, musimy przyznać wobec samych siebie, że taki, jak się nam wydawało, głęboko zakorzeniony w europejskim myśleniu paradygmat, jak sprzeciw wobec rasizmu, także może zostać podważony. Położenie Romów w społeczeństwach takich państw jak Węgry, Słowacja czy Czechy, postawa administracji, policji i sądownictwa wobec tych ludzi zaczyna nosić znamiona przerażająco zbieżne z zachowaniami wobec Żydów sprzed 80 lat. Także i to zjawisko przynosi kilka ciężkich znaków zapytania o samą możliwość utrzymania jedności Unii w obliczu takiego postępowania i takiej polityki, na razie głównie władzy lokalnej.
Oczywiście do powyższych problemów dochodzą zagrożenia zewnętrzne. Dobrze już znane, ale stale nabierające na sile jest zagrożenie ze strony fanatyzmu islamskiego, które w postaci ISIS zyskało nową formę, łączącą „państwowość” z technologiczną nowoczesnością i dysponowaniem potencjalnie niemałą „piątą kolumną” na terenie wielu państw UE. Zaskakującym niejednego obserwatora, zwłaszcza dalej na zachodzie, „nowym” zagrożeniem okazała się polityka odbudowy strefy wpływów przez Rosję. Moskwa wykorzystuje kryzys integracji, napędza procesy dezintegracyjne, w którym to celu stała się otwartym sojusznikiem prawicowych sił politycznych spoza establishmentu. Tutaj geopolityczny cel rozbicia potencjału Unii na pojedyncze państewka idealnie współgra z ideologicznym celem konserwatywnej rewolucji. Mając wszystkie te pozostałe problemy, UE doprawdy nie potrzebuje strategicznego wroga, który aktywnie będzie działał na rzecz jej dezintegracji.
Najbardziej przerażające może wydać się jednak co innego. Tym czymś jest nieświadomość wielu wyborców i obywateli, jak duże ryzyko podejmują. Pomimo tych wszystkich sygnałów, mało kto wierzy, że partie spoza mainstreamu, nawet po zdobyciu władzy, mogą pozbawić go swobód obywatelskich. Wojna z Rosją wydaje się niewyobrażalna, a miedzy Francją a Wielką Brytanią jest utopią. Ale czy tak musi pozostać, gdyby UE przestała istnieć, interesy narodowe wzięły się za łby w nagle nieuregulowanym środowisku relacji międzypaństwowych, a w obu stolicach rządzili rozpalający obywateli do czerwoności nacjonaliści, znoszący liberalną demokrację i potrzebujący spektakularnych sukcesów jak kania dżdżu? Ja nie wiem i nie chcę się dowiadywać. Dlatego wolałbym, aby niezwykle chybotliwą dziś konstrukcję UE umocnić, być może osadzić w jakichś nowych fundamentach. Przed nami wielka próba wytrzymałości systemu. Technokratyczny konstrukt chadecko-socjaldemokratyczny potrzebuje powiązania z zestawem gorętszych idei, otwarcia się na większe wpływy obywatela w procesach decyzyjnych, a nade wszystko dotrwania do poprawy koniunktury gospodarczej. Jak to często bywa, najwięcej zależy od tempa i jakości tego ostatniego procesu.