Po bezprecedensowym ataku zwolenników Donalda Trumpa na amerykański Kapitol, jego profile na największych portalach społecznościowych zostały zablokowane. Najpotężniejszego człowieka świata od tak po prostu odcięto od ogólnodostępnych i globalnych kanałów komunikacyjnych, wyłączono, zawieszono, postawiono do kąta. Nareszcie! – nie kryli satysfakcji jego przeciwnicy, przerażeni ostatnimi wyczynami aktualnego lokatora Białego Domu i zażenowani tą groteskową prezydenturą, której znakiem rozpoznawczym pozostanie już chyba na zawsze krótki, dosadny i nie mający zbyt wielu związków z rzeczywistością tweet. Czy jednak naprawdę jest się z czego cieszyć?
Dla zwolenników Donalda Trumpa sprawa jest prosta: została brutalnie naruszona wolność słowa, jeden z fundamentów, na których zbudowana jest każda demokracja liberalna. Zablokowanie i zawieszenie prezydenta na Tweeterze i Facebooku oraz innych portalach społecznościowych to ich zdaniem nic innego jak zemsta lewackich oligarchów z Doliny Krzemowej za nic mających wartości prawdziwie amerykańskie. To dyktatura politycznej poprawności, skandaliczna cenzura. Oburzenie arbitralną decyzją właścicieli globalnych portali nie ogranicza się jednak do wyznawców Trumpa. Coraz więcej osób na całym świecie zadaje sobie pytanie: jak zablokowanie prezydenta ma się faktycznie do wolności słowa. Kto ma tak naprawdę władzę selekcjonowania i blokowania wypowiedzi i wpisów demokratycznie wybranych przywódców, których obserwują miliony ludzi na całym świecie?
Problem jest faktycznie fundamentalny, jeden z tych, które towarzyszą wielkim przemianom cywilizacyjnym, rewolucjom i wstrząsom społecznym, kiedy to nie tylko prawo, ale i praktyka dotychczasowego życia przestaje nadążać za rzeczywistością. Niezbędne jest wówczas przewartościowanie utartych zapatrywań, a wartości na których oparty jest system muszą zostać na nowo zdefiniowane lub nawet zrewidowane. To proces trudny i niepozbawiony niebezpieczeństw, ale konieczny. Weźmy pierwszy z brzegu przykład – prawo własności. Przy okazji zablokowania wpisów Trumpa, wielu liberałów automatycznie powołało się na święte prawo własności właścicieli portali społecznościowych, traktując te globalne serwisy jak zwykłe firmy. Skoro zatem to prywatne przedsiębiorstwa, to ich właściciele mają prawo w każdej chwili wyrzucić użytkownika, który łamie stworzony przez nich regulamin. I po prostu z tego prawa skorzystali. Problem z głowy? To jednak nie takie proste. Samo prawo własności bywało przez stulecia różnie definiowane i rozumiane. Wystarczy przypomnieć, że na święte prawo własności powoływała się polska szlachta, przy każdej próbie zniesienia pańszczyzny i uwolnienia chłopów. Chłop przez wieki był traktowany jak res mobilis – rzecz ruchoma, własność pana. Uwolnienie go i upodmiotowienie było procesem niezwykle trudnym, a nawet wówczas, gdy teoretycznie stał się równy wobec prawa, to byli właściciele uważali, że jego chałupa, sprzęty i inwentarz, nie mówiąc nawet o ziemi są własnością dziedzica i jeśli chłop chce skorzystać ze swojej wolności, to może sobie iść precz w jednej koszuli. To przykład skrajny, ale wiele mówiący o różnym rozumieniu idei, wartości i praw w różnych okresach czasu. Dzisiaj mamy do czynienia z takim właśnie przełomem i powoływanie się na prawo własności w rozumieniu XX-wiecznym w kontekście władzy nad miliardami ludzi, jaką posiadają globalne kanały społecznościowe i ich właściciele jest nie tylko ślepą uliczką, ale jest zwyczajnie niemądre.
Niewinne w swoich początkach – nastawione na komunikację między znajomymi i przyjaciółmi – portale społecznościowe stały się bowiem potęgą. To bezprecedensowe narzędzia do sterowania emocjami, wyborami i preferencjami na skalę globalną. To doskonałe instrumenty, które w ciągu ostatniej dekady całkowicie przekształciły model światowej debaty publicznej. To maszyneria rządząca się własnymi prawami, pozostająca poza kontrolą demokratyczną, wymykająca się nawet próbom uchwycenia zasad, na jakich funkcjonuje. Nie jest to zwykły Hyde Park, jak piszą o serwisach społecznościowych oburzeni blokadą Trumpa konserwatyści. Potężne algorytmy, które kierują wyborami swoich użytkowników, zamieniają ich bowiem nieubłaganie w informacyjne marionetki. Profilowanie, stojące u podstaw kreowania baniek tożsamościowych powoduje, że każdy posiada nie tylko indywidualne konto, ale do każdego dociera inny – skrojony idealnie pod niego – kontent. Inaczej mówiąc, każdy ma innego Facebooka, nie tylko dlatego, że ma innych znajomych, ale dlatego, że otrzymuje precyzyjnie dopasowane do siebie informacje, reklamy i wiele innych treści, również nacechowanych światopoglądowo i politycznie. U ludzi o poglądach skrajnych, lub u użytkowników, którzy z powodu wielu czynników są bardziej narażeni na manipulację, algorytmy tylko te poglądy pogłębiają i dodatkowo utwierdzają w obsesjach. Z tego świata trudno uciec, a w nieodpowiedzialnych rękach staje się śmiertelnie niebezpieczny.
Za nowym zdefiniowaniem prawa własności w kontekście tego typu globalnych serwisów, musi pójść redefinicja współczesnego rozumienia innego filaru demokracji, jakim jest wolność słowa. Jeśli tego nie zrobimy, świat w końcu zawali się pod ciężarem fakenewsów i kłamstw. Problem jest niezwykle poważny, ponieważ nie mam wątpliwości, że zajścia na Kapitolu, sprowokowane rzeką bredni sączonych przez Trumpa do umysłów jego zwolenników, to dopiero preludium tego co nas czeka w XXI wieku. Wolność do wypisywania publicznie kłamstw, do rozsiewania fałszywych teorii, do promocji spiskowej wizji rzeczywistości musi zostać ograniczona. Zwykła brednia w świecie globalnych i powszechnie dostępnych kanałów informacyjnych dzięki efektowi skali staje się dla wielu szokującą prawdą, w którą mogą uwierzyć nie tylko sąsiedzi i znajomi, czy jakaś niewielka zmanipulowana społeczność, ale miliardy ludzi na całym świecie. Plotki potrafiły wywoływać pogromy. Globalne plotki mogą wkrótce powodować przewroty, zamachy stanu a nawet doprowadzić do wojny. Trzeba sobie to wreszcie uświadomić.
Nie może być jednak zgody na pozostawienie w rękach twórców i właścicieli portali społecznościowych arbitralnych decyzji, co do ograniczania lub blokowania wypowiedzi kogokolwiek, a już na pewno nie demokratycznie wybranych przywódców, słuchanych przez miliony wyborców i sympatyków. Bez względu na to, czy nam się ich poglądy i styl podobają, czy nie. Zwykłe regulaminy, które sobie ułożyli twórcy Facebooka czy Twittera, absolutnie tu przecież nie wystarczają. Przecież Trump łamał je od dawna, a został zablokowany dopiero po ataku jego zwolenników na Kapitol. Kto wydał decyzję o blokadzie prezydenta? Na jakich przesłankach się opierano? Czy dopiero śmierć kilku osób była wystarczającym powodem, by zrozumieć grozę sytuacji i pozbawić go głosu oraz wpływu na przebieg zdarzeń? Pytań jest wiele i każde z nich porusza kwestie fundamentalną. Dotyka istoty wolności słowa we współczesnym post-postmodernistycznym świecie. Konieczna jest zatem wielka debata na ten temat. Jej efektem musi być powołanie nowych instytucji demokratycznej kontroli nad światem portali społecznościowych. Nie mam pojęcia, jak miałaby wyglądać taka kontrola, jakie mechanizmy należałoby stworzyć, jaka organizacja miałaby wziąć na siebie odpowiedzialność za jej wprowadzenie. Nie ma jednak innego wyjścia. Jak to celnie ujął Giuseppe Tomasi di Lampedusa w swojej słynnej powieści Lampart: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić”.
Autor zdjęcia: John Cameron