Pięć lat prezydentury tego onegdaj przeciętnego polityka PiS z trzeciego szeregu nie pozostawiają bowiem żadnych wątpliwości: Andrzej Duda – pomimo sięgnięcia po najwyższy urząd w Najjaśniejszej Rzeczpospolitej – pozostał usłużnym i całkowicie posłusznym wykonawcą poleceń swoich partyjnych przełożonych.
Kadencja prezydencka Andrzeja Dudy zbliża się ku końcowi, trwa kampania wyborcza. Prezydent codziennie wygłasza przemówienia w swoim oryginalnym stylu. Krzyczy, wymachuję rękoma, grozi, dumnie unosi do góry podbródek, by zaraz stroić gniewne miny symulujące siłę charakteru, powagę i determinację. To klasyczne nadrabianie wyrazem twarzy. Pięć lat prezydentury tego onegdaj przeciętnego polityka PiS z trzeciego szeregu nie pozostawiają bowiem żadnych wątpliwości: Andrzej Duda – pomimo sięgnięcia po najwyższy urząd w Najjaśniejszej Rzeczpospolitej – pozostał usłużnym i całkowicie posłusznym wykonawcą poleceń swoich partyjnych przełożonych. Nie tylko samego Jarosława Kaczyńskiego, ale także kilku szczebli jego najbliższych akolitów. W nieformalnej strukturze partyjnej hierarchii, zostając prezydentem, awansował nieznacznie. W PiS jest oczywistym, że takie figury jak Joachim Brudziński, Adam Lipiński czy Mariusz Błaszczak mogą wydawać prezydentowi polecenia, a on będzie je wykonywał. Ta pozycja podświadomie jednak wzbudziła w Dudzie narastające frustracje. Można odnieść wrażenie, że gniew, który niekiedy okazywał przeróżnym „wrogom” w trakcie przemówień, gdy od czasu do czasu „puszczał się poręczy”, bywał zasilony tymi frustracjami i jego faktycznym przedmiotem byli partyjni „koledzy”.
Duda był raz po raz wystawiany przez swoją partię na pośmiewisko. Gdy storpedowano jego projekt referendum o zmianach w konstytucji w 2018 r. Gdy przez lata musiał z pokorą przyglądać się działaniom Antoniego Macierewicza w MON, a jego możliwości reagowania zamykały się na poziomie mamrotania pod nosem nieprzychylnych ministrowi uwag. Gdy okazywało się, że nie ma nic do gadania w sprawie obsady stanowiska szefa rządowej telewizji. Gdy jechał na spotkanie z szefem PiS w jego domu, bo ten zechciał go spontanicznie wezwać. Gdy przeciskał się przez tłum, aby dostąpić zaszczytu podania ręki Kaczyńskiemu. Gdy jego delegacja ucinała sobie pogawędkę z Donaldem Trumpem, a on stał obok, niemy i uśmiechnięty. Gdy demonstracją swojej „niezależności” czynił odwlekanie podpisu pod ustawami rządowymi o dzień lub dwa.
Duda przynosił sobie wstyd na zmianę: raz bezwładnie robiąc za „chłopca na posyłki”, raz – dla odreagowania – siląc się na groteskowe gesty mające sugerować silną pozycję i niezależność. Te miny i krzyki, to ciągłe powtarzanie „ja jestem prezydentem”. Gdy piszę te słowa, cała Polska głowi się nad przyczynami ułaskawienia przez Andrzeja Dudę niebezpiecznego pedofila. Ten skandal niewątpliwie przesłania inne zdarzenia z tym prezydentem w roli głównej. Jednak u progu wyborów jest właściwy czas na pewne podsumowania. Kadencja Andrzeja Dudy była kadencją, która upłynęła pod znakiem wstydu. Wstydu obywatela za własnego prezydenta. Wstydu za państwo obarczone takim piętnem. Za każdym razem, gdy Duda twierdził, iż jest „prezydentem wszystkich Polaków” (czynił to na zmianę z podkreślaniem, że jednak nie wszystkich), po plecach przechodziły nam ciarki zażenowania. Duda to postać straszliwie komiczna, wijąca się w bezsilności, puszysta żenadą. Cofnijmy się w czasie.
Dudzie zdarzało się przynieść nam wstyd na cały świat. Gdy „przebijał się” na czołówki światowych mediów, kolektywnie chowaliśmy twarze w dłoniach. Całkiem niedawno, w początkowej fazie kampanii wyborczej, zasłynął twierdzeniem, że „ideologia LGBT” jest gorsza od komunizmu. Tego samego komunizmu, który w Polsce pociągnął za sobą tak wiele ofiar śmiertelnych i ludzkich tragedii, a w skali świata skazał całe dwa pokolenia na życie w strachu przed zagładą nuklearną. Twierdził, że nie atakuje tymi słowami ludzi, tylko „ideologię”, ale ideologii nikt po twarzy nie bije, a osoby homoseksualne zostały w kilku miejscach po słowach Dudy pobite. Duda wpisał się w ten sposób w politykę tworzenia w polskich wspólnotach lokalnych tzw. „stref wolnych od LGBT”, które już doprowadziły do upadku wiele miejskich i regionalnych partnerstw międzynarodowych, wywołały szok i oburzenie w zachodniej Europie, a nam oczywiście kazały się wstydzić. Ruch (bardziej niż ideologia sensu stricte) LGBT jest tym czynnikiem, który sprawił, że ludzie nieheteronormatywni stopniowo zyskali możliwość normalnego życia bez strachu przed „zdemaskowaniem”, bez poczucia wstydu i winy, bez obaw o agresję fizyczną. Z tych zdobyczy tych ludzi Duda postanowił odrzeć. Być może świadomość, że ludzie w Polsce przestali się wstydzić swojej seksualności, a zaczęli się wstydzić swojego prezydenta, budzi w nim istną furię.
Wstyd na cały świat Duda przyniósł Polkom i Polakom podpisując ustawę o IPN, która potomkom ocalałych z Holokaustu groziła więzieniem za krytyczne uwagi o zachowaniu Polaków w dobie okupacji Polski przez hitlerowskie Niemcy. W oczach opinii światowej odżył wówczas stereotyp Polaka-antysemity. To nasz prezydent poparł tą ustawę, a to my go wybraliśmy na prezydenta. Zostaliśmy więc ryczałtowo skojarzeni z duchem tej ustawy, uznani za niereformowalny naród, jeden z ostatnich na świecie, który nie potrafi wyciągnąć wniosków z historii. Innym polem wstydu były kwestie ekologiczne. Duda postanowił zasłynąć na cały świat w roli klimatycznego jaskiniowca, gdy mówił światu na szczycie COP25 w Katowicach, że spalanie węgla nie szkodzi klimatowi Ziemi, a Polska ma zamiar węgiel wydobywać przez nawet kolejne 200 lat. Można to jeszcze zwalić na karb interesu energetycznego państwa posiadającego dużo węgla i mającego poczucie deprywacji wynikające z tego, że epoka „czarnego paliwa” mija akurat w niekorzystnym dla tych interesów momencie. Ale czym jeśli nie dumą z troglodytyzmu ekologicznego można wytłumaczyć głośną obronę starych, pożerających bez sensu energię żarówek, sformułowaną w obecności osłupionego i zaczynającego wątpić w jakość pracy swojego tłumacza prezydenta Niemiec? I to w trakcie słuchanego przez poważnych ludzi panelu dyskusyjnego?
Być może obrona starej żarówki w Berlinie służyła jako narzędzie do ataku na Unię Europejską. Postawa Dudy i jego obozu politycznego wobec UE to zresztą źródło całego pasma zażenowań. Czy to nie wstyd, że prezydent nie kryje się nawet z tym, że najważniejszy projekt pokojowy w dziejach Europy, dzięki któremu od 1945 r. nie dotknął nas dramat wojny, jest dla niego wyłącznie dojną krową dającą fundusze? Jak oceniać człowieka, którego interesuje tylko wypłata, zaś niczym są dla niego wszystkie inne powodu spotkania z ludźmi? Duda zawstydził nas nazywając publicznie UE „wyimaginowaną wspólnotą”, negując istnienie jakiejkolwiek wspólnoty wartości z narodami Europy zachodniej. Uczynił to przecież wbrew wysiłkom całych pokoleń Polaków, którzy uwypuklenie kulturowo-cywilizacyjnych związków Polski z Zachodem (zamiast ze światem rosyjskiego panslawizmu, co zawsze było jedyną alternatywą) uczynili osią narodowego interesu. Straszny wstyd przynosiła nam postawa Dudy, który negował prawo Wspólnoty do zainteresowania kwestią niezależności polskiego sądownictwa, ale niezmiennie żądał jak największych transferów pieniężnych na rzecz Polski.
Na tym tle można w zasadzie łaskawie pominąć nieudane starcia Dudy z językiem angielskim na międzynarodowym forum. Prezydent państwa zawsze ma prawo mówić w języku ojczystym, acz od polityków jego pokolenia oczekuje się jednak lepszego przygotowania lingwistycznego i jego koledzy-rówieśnicy z reguły się nim legitymują. Dłuższa dygresja o podpisaniu dwustronnej deklaracji z USA w pozycji stojącej obok rozwalonego w fotelu Trumpa też nie byłaby potrzebna (wstyd spowodowany tą fotografią już jakoś przeminął; staramy się ten obraz wyprzeć z naszej podświadomości), gdyby nie nieustające wrażenie, że w nieformalnej hierarchii wyżej od Andrzeja Dudy stoi nie tylko cały poczet polityków PiS, ale także ambasador USA Georgette Mosbacher. Jedno oświadczenie pani ambasador, krytyczne wobec ataków Dudy na osoby LGBT, uciszyło prezydenta z miejsca. Duda dał sobie nałożyć kaganiec przez obce państwo. To zdumiewające w kontekście jego gromkich i pełnych zadufania w sobie deklaracji o „wstawaniu z kolan”, „suwerenności”, o odrzuceniu „dyktatów w obcych językach”, itp.
Na forum wewnętrznym wstyd największego kalibru związany z prezydenturą Dudy wiąże się ze sposobem jego „stania na straży konstytucji”. Począwszy od odmowy zaprzysiężenia prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, przez udział w powołaniu i nominacjach nielegalnej Krajowej Rady Sądownictwa, po machlojki przy wyborze nowej „prezes” Sądu Najwyższego – Duda ma na koncie cały szereg deliktów konstytucyjnych, zorientowanych przede wszystkim na likwidację niezależnego sądownictwa. Głębokie zażenowanie budziły jego absurdalne tłumaczenia tych bezprawnych działań rzekomym komunistycznym rodowodem znacznej liczby urzędujących sędziów. Fatalnie odebrano zaprzysiężenie nielegalnie wybranych „sędziów” (tzw. dublerów) TK w nocy, w nadziei, że ten hańbiący akt przykuje wówczas mniejszą uwagę (swoją drogą, cóż za naiwność!). Manewr ten udoskonalono, gdy przyszedł czas na zaprzysiężenie do TK, również wadliwie wybranych, kolegów partyjnych, Krystyny Pawłowicz oraz Stanisława Piotrowicza – w tym przypadku ceremonia odbyła się bez rejestracji audiowizualnej. Zgorszenie prezydent wzbudził także na początku kadencji, gdy ułaskawił innych kolegów partyjnych, pomimo iż sądy nie wydały w ich sprawach jeszcze prawomocnych wyroków. Uczynił to po to, aby mogli oni bezzwłocznie objąć ważne funkcje państwowe – choć ciążące na nich zarzuty nie zostały wyjaśnione, a dotyczyły newralgicznej dla państwowych urzędników kwestii ewentualnego nadużycia uprawnień!
Oczywiście Duda przynosił nam wstyd co krok, w sytuacjach mniejszego kalibru. W pamięci została jego wizyta w programie publicystycznym telewizji Tadeusza Rydzyka, w trakcie którego zakonnik zadzwonił do studia i przez wiele minut kazał prezydentowi w milczeniu (upstrzonym jedynie okazjonalnymi „tak jest, ojcze dyrektorze” lub „tak zrobimy, ojcze dyrektorze”, tudzież „oczywiście, ojcze dyrektorze”) słuchać jego monologu na temat bieżącej sytuacji politycznej. W zasadzie była to reprymenda, którą Duda wysłuchał z pokorą słabego uczniaka. Jest jasne, że także Rydzyk w nieformalnej hierarchii jest o wiele wyżej niż Duda. Innym razem, raczej ważny w sensie ceremonialnym akt podpisania ustawy został przez Dudę dokonany na świeżym powietrzu przy koślawym stoliku ustawionym na środku kolejowego peronu. Niestety co bardziej uważni internauci dostrzegli, że w trakcie wydarzenia jeden z ochroniarzy daleko (a jednak nie dość daleko) za plecami prezydenta udał się pomiędzy zarośla w dość łatwym do odgadnięcia, prozaicznym celu. Jeszcze innym razem Duda usiłował błysnąć żartem, ale wyszedł mu klasycznie rasistowski „dowcip” o rektorach, którzy znaleźli się w Afryce, a więc zostali pożarci przez ciemnoskórych „dzikusów”.
Kiedy indziej pragnął sięgnąć po patos i zarzucił liberalno-lewicowym rządom III RP, że ponad 25 lat zwlekały one z pogrzebaniem szczątków polskich bohaterów „Inki” i „Zagończyka”, choć ich ciała udało się odnaleźć 2 lata przed tymi słowami, a czas pomiędzy zajęła ekspertom IPN identyfikacja. Innym razem Duda popierał zaś ekshumacje ofiar katastrofy smoleńskiej, narzekając że zostały pochowane w pośpiechu bez dostatecznej identyfikacji ich szczątek. Wyjęcie ich ciał z grobów Duda nazwał „oddaniem szacunku”, co doprawdy przekroczyło ludzkie pojęcie wstydu. Duda twierdził także, że uchodźcy byliby przez UE przymusowo lokowani w Polsce i byłaby to niewola. Twierdził, że w Polsce nie ma problemu przemocy domowej wobec kobiet. A także, że tylko z pomocą Matki Boskiej polskie wojska pokonały bolszewików w 1920 r.
Na koniec nie można sobie odmówić przypomnienia, że Andrzej Duda z pozycji majestatu urzędu prezydenckiego prowadził na Twitterze późną nocą dialogi z młodymi ludźmi. Samo w sobie nie byłoby to niczym złym, ale jednak mógł rozważyć, na ile autorytet prezydencki ucierpi wskutek dialogowania z osobami przedstawiającymi się jako „Ruchadło Leśne” czy „Seba Sra Do Chleba”.
Andrzej Duda przez minione 5 lat nauczył Polki i Polaków, że wstyd niejedno ma imię, że ma wiele różnorakich wymiarów, form, źródeł, zakresów nasycenia, kontekstów i metod racjonalizacji. To była doprawdy szeroka paleta: od odnowienia i wystawienia nas wszystkich na oddziaływanie stereotypu Polaka-antysemity oraz nadania nam wizerunku łasej wyłącznie na euro „hołoty”, po dowartościowanie młodego pana Sebastiana z Twittera, który w kreatywny sposób rozwiązuje kłopot z brakiem dostępu do toalety.
Tylko od nas zależy, czy uczynimy z tego dekadę wstydu i „chodzącą żenadę” Andrzeja Dudę wybierzemy ponownie na prezydenta. W najbliższą niedzielę, 12 lipca, mamy w rękach narzędzie, aby ten wstyd dla Polski zakończyć.
