W dawnych czasach mawiano, że by zepsuć beczkę miodu, starczy łyżka dziegciu. Zaś każdy uważny fan serii wypadków lotniczych prezentowanych na kanale National Geographic wie, że zwykle przyczyną katastrofy jest drobna usterka, której nikt nie zauważył – lub zauważył, ale zlekceważył.
Gdy wczesnym rankiem 4 czerwca otwierano lokale wyborcze Polska była w katastrofalnym stanie gospodarczym. Średnia PKB Polski na mieszkańca była niższa niż średnia pozostałych demoludów. W pobliskich Czechach PKB było niemal dwukrotnie wyższe. Inflacja przekraczała 250%, ale się rozkręcała i w lutym 1990 roku osiągnęła pułap 1200% w skali roku, gdy znowu w Czechach jej poziom był poniżej 10%. Półki sklepowe świeciły pustkami, a przeciętna dniówka stanowiła równowartość dzisiejszej paczki papierosów. Tak zaczynaliśmy naszą pogoń za Europą. Dziś nawet najwięksi przeciwnicy III RP muszą przyznać, że znajdujemy się w zupełnie innym miejscu.
Mógłbym te peany ciągnąć dalej i dalej, ale większość z nich wydaje się nam dziś niemal oczywista. Nie mam wątpliwości, że się nam udało, ale skoro mamy tego wiadomość, to znacznie trudniejsze, a co za tym idzie intelektualnie ciekawsze jest poszukanie w tej historii sukcesu polskiej transformacji rysy i zastanowienie się co poszło nie tak i w dłuższym okresie może mieć zgubne skutki dla gospodarki, czyli dla nas, obywateli. W dawnych czasach mawiano, że by zepsuć beczkę miodu, starczy łyżka dziegciu. Zaś każdy uważny fan serii wypadków lotniczych prezentowanych na kanale National Geographic wie, że zwykle przyczyną katastrofy jest drobna usterka, której nikt nie zauważył, lub zauważył, ale zlekceważył. Spróbujmy więc znaleźć te usterki i je skorygować, póki nie będzie za późno. Rzecz jasne, że w krótkim tekście nie uda mi przyjrzeć się im wszystkim, wybrałem zatem jedną i w związku z nią zadałem też sobie konkretne pytanie, na które postaram się odpowiedzieć.
W Polsce utarło się wiele gospodarczych mitów, z którymi nikt nie walczy, a które w efekcie powodują niemal nieodwracalne skutki. Jednym z nich jest przekonanie, że wejście do strefy euro spowoduje znaczący wzrost cen i powszechną drożyznę, a co nie jest zgodne z prawdą, jeżeli prześledzimy statystyki gospodarcze tych państw, które wcześniej dokonały tego wyboru. Innym mitem, z którym należałoby się rozprawić, zanim nie wrośnie w nas tak mocno, że będzie to niemożliwe, jest mit o Polsce, która „stoi na przedsiębiorczości”. Rzeczywiście, jeśli stawialibyśmy do porównań w skali europejskiej, to mamy w Polsce wysyp firm jednoosobowych, z których spora część to samozatrudnieni. Nie świadczy to jednak przesadnie o polskiej przedsiębiorczości, a raczej o kombinatorstwie i beznadziejnym systemie podatkowym, który z każdym rokiem coraz bardziej komplikujemy.
Gospodarka większości państw starej Unii opiera się na sukcesie małych i średnich, często rodzinnych przedsiębiorstw. Wbrew powszechnemu przekonaniu polski sektor małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP), czyli zatrudniających więcej niż 9, a mniej niż 250 pracowników, lub mających obrót w skali roku ponad 2 mln euro, a nie większy niż 50 mln euro (wystarczy spełniać jeden z tych parametrów, by przestać być mikro, a stać się małym, lub średnim) jest drastycznie mniejszy niż w innych krajach Unii. Liczba MŚP w przeliczeniu na mieszkańca jest najniższa wśród państw członkowskich – na 1000 Polaków przypada zaledwie 1,9 przedsiębiorstwa, podczas gdy na Węgrzech jest to 2,8, a w Niemczech 4,6. Wyprzedzają nas wszyscy. Nie tylko Europa zachodnia, ale również Rumuni, Łotysze, Litwini. Każdy. Na dodatek te dane to nie wszystko. Na MŚP w Polsce przypada ledwie 36 procent łącznych przychodów, czyli o jedną piątą mniej niż w przypadku dużych firm, podczas gdy w większości krajów Unii to właśnie sektor MŚP jest większy.
Teoria ekonomii mówi, że im mniejsze przedsiębiorstwo, tym szybciej rośnie. Tymczasem w Polsce teoria ta… pozostaje wyłącznie teorią. Praktyka jest bowiem zupełnie inna. Z raportu „Małe i średnie firmy w Polsce – bariery i rozwój”, przygotowanego przez PI Research na zlecenie Banku Zachodniego WBK, wynika, że dzieje się odwrotnie niż w teorii, bowiem wraz ze wzrostem wielkości przedsiębiorstwa zwiększa się dynamika przychodów ze sprzedaży. Średni roczny wzrost obrotów w mikrofirmach wynosi tylko 1,8%, podczas gdy w małych 5,6% i 9,9% w średnich. Co więcej, firmy zatrudniające mniej niż 10 osób rozwijają się dwa razy wolniej od konkurencji wtedy, gdy stają się małymi. W Polsce tylko co druga mała, co trzecia średnia i co piąta duża firma wyrosła z najmniejszych przedsiębiorstw. Nic więc dziwnego, że w Polsce co druga założona firma nie przeżywa pięciu lat.
Z jednej strony mamy Maspex, Inglot, LPP, 4F, CCC, Ziaja, CD Projekt. To tylko kilka przykładów marek, które przebiły polski szklany sufit i zaczęły z sukcesem podbijać rynki zagraniczne. Jednak ta statystyka pokazuje, że to możliwe, ale raczej mało prawdopodobne. Widać zatem, że droga do bogactwa, którą na Zachodzie przeszedł przedsiębiorca od pucybuta do milionera, naszym przedsiębiorcom dana jest raczej rzadko. Założenie mikrofirmy, która później staje się mała, następnie średnia, a na końcu duża to historia, która w III Rzeczpospolitej jest raczej ewenementem niż regułą, a tak przecież, jak pokazywała historia państw zachodnich, rodził się w Europie dobrobyt. Tak rodziła się w Europie klasa średnia, która później decydowała o losie tych co do niej aspirowali, którzy skupiając się na dołączeniu do średniaków nie mieli czasu na nic więcej, mimo że statystycznie więcej było ich, co w demokracji ma zwykle decydujące znaczenie. Jedną z przyczyn naszych turbulencji politycznych jest brak klasy średniej.
Pytanie, dlaczego tak się dzieje to już dłuższa opowieść. Czy to Polak nie jest przedsiębiorczy? Czy to może nie jest przedsiębiorcze nasze Państwo? Co jest pierwsze: jajko czy kura? Tego nie rozstrzygniemy, ale przyjrzyjmy się naszemu Państwu, rozważając, gdzie popełnia ono oczywiste błędy.
Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na niezmiennie od 30 latbłędną politykę rządową, która nie wiadomo, dlaczego skupia się na pomocy przedsiębiorcy na starcie, przy założeniu firmy, lub pomocy mikrofirmom marnotrawiąc miliardy złotych i w dłuższej perspektywie krzywdząc tych, których albo niepotrzebnie skierowało na drogę przedsiębiorczości, lub przedłużając sztucznie życie tym, którzy w gospodarce rynkowej nie mają szans przetrwać bez tej kroplówki. Czterech fryzjerów w jednej wiosce to nie efekt schizofrenii polskiego przedsiębiorcy, a polskiego urzędu pracy, który bezrobotnemu daje 20 tysięcy złotych na założenie pierwszej działalności gospodarczej, by zniknął z jej rejestru. Faktycznie, na dwa lata człowiek znika z rejestru, bo właśnie tak długo trzeba prowadzić działalność, by nie trzeba było zwracać tych 20 tysięcy. Później kończy działalność, a na fikcyjne bezrobocie trafia jego żona, po czym zakłada tę samą działalność od nowa, po raz kolejny mając 20 tysięcy na start i zakładając trzeci salon kosmetyczny w okolicy, który bez pomocy państwa nie ma racji bytu.
Nie można też zapomnieć o opresyjnym policyjnym państwie, które niczym rak rozrasta się od 30 lat i dziś w liczbie 40 instytucji kontroluje każdy krok przedsiębiorcy. Dla przykładu rynek żywności, na którym funkcjonuję od piętnastu lat, kontroluje aż 5 różnych instytucji. Dlaczego nie jedna? Tego nikt na serio nie wie, bo nikogo to nie obchodzi. W końcu to nie jest temat na pierwszą stronę gazet. W efekcie dochodzi do dość kuriozalnych sytaucji, jak ta, któa spotkała mnie w porcie gdańskim w tym roku. Był 2. maja, czwartek (zwykły dzień pracy)… Bohaterska postawa pracowników Sanepidu, którzy przyszli do pracy skontrolować moje kontenery z truskawkami na nic się nie zdała, bo pracownicy Wojewódzkiej Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych postanowili wziąć wolne i tak moje kontenery przeleżały w porcie ponad tydzień, bo kilka dni trwało, by rozładować korek jaki w związku ze świętami prawdziwymi i wyimaginowanymi powstał w porcie. Kosztowało mnie to ponad tysiąc euro, bo w odróżnieniu od 8 godzinnego czasu pracy urzędników taryfy portowych terminali pracują całą dobę i mają w nosie ich niedziele i święta.
Istotnym problemem dla polskiego przedsiębiorcy jest brak możliwości pozyskania konkurencyjnego finansowania, a czasami jakiegokolwiek. Absurdalne jest to, że paradoksalnie na początku, gdy firma dopiero powstaje i nie ma historii finansowej, łatwiej jest jej wziąć kredyt np. dzięki gwarancjom rządowym mini minis, niż później, gdy ma już taką historię, ale wspomnianych gwarancji jest już pozbawiona. Dopiero od pewnego pułapu, akceptowalnego przez banki kredyt jest znowu osiągalny. Jak się okazuje najtrudniej jest uzyskać kredyt w państwowym banku, o czym niedawno przekonałem się na własnej skórze. Bank PKO BP na podstawie dobrych wyników finansowych mi nie udzielił kredytu dla jednej z moich spółek. Potrzebuje 18 miesięcy historii spółki. Co ciekawe, gdybym dopiero ją zakładał, to ten sam bank udzieliłby mi kredytu, postępując wedle przywołanego powyżej schematu. Oczywiście w komercyjnym, zagranicznym banku kredyt dostałem bez problemu.
Podstawowym zadaniem państwowych banków, szczególnie jeżeli osiągają dominujący udział w rynku vide ostatnia repolonizacja banku PKO S.A i Alior, powinno być udzielanie tanich i łatwych kredytów dla biznesu. Tymczasem u nas państwowe banki chwalą się otrzymanymi nagrodami dla najbezpieczniejszego banku w Europie. To niepojęte w kraju, gdzie z powodów zewnętrznych (rozbiory, wojny, komunizm) prywatny kapitał nie miał prawa się pojawić. Dodatkowo z każdym rokiem europejski rynek jest coraz bardziej otwarty i konkurencyjny, a zachodnie firmy mogą liczyć na znacznie korzystniejsze oprocentowania niż polscy przedsiębiorcy w kraju. Nic zatem dziwnego, że zachodnie firmy osiągnęły tak znaczący udział na przykład w polskim rynku spożywczym.
Ta ekspansja zachodniego kapitału w kierunku polskim była nieunikniona. Jednak niezrozumiałe jest dla mnie dlaczego kolejne polskie rządy analogicznie do zachodnich nie wspierają polskich prywatnych firm między innymi w ekspansji na najbliżej nam kulturowo i geograficznie Ukrainie? Przecież to hamuje możliwości wzrostu naszych przedsiębiorstw!
W Danii na przykład istnieje coś takiego jak IFK, czyli Independent Government-owned Fund. Jest to fundusz inwestycyjny, który działa pod patronatem królowej Danii i ma za zadanie wspieranie duńskich przedsiębiorców chcących inwestować za granicą. Działa już od 48 lat. Przeprowadził ponad 1200 inwestycji. Przez ten okres zainwestował w duńskie przedsiębiorstwa chcące zaistnieć na świecie około 155 bilionów duńskich koron w ponad stu krajach. To dzięki niemu pochodzące z malutkiej Danii marki takie jak Carlsberg czy Maersk stały się światowymi brandami. Nie skupia się tylko na łatwych regionach. Szuka też okazji tam, gdzie dla indywidualnego przedsiębiorcy ryzyko inwestycji jest zbyt duże. Z pomocą państwa ryzyko jest już rozłożone na dwóch partnerów, a tym samym staje się ono akceptowalne. Fundusz ma siedem biur w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej. Bardzo aktywnie działa na Ukrainie. Pracuje dla niego 44 doradców. Ma zróżnicowaną politykę inwestycyjną. 49% inwestycji to są inwestycje w małe przedsiębiorstwa, 20% w średnie, 31% w duże. W Polsce przeprowadził do tej pory 146 inwestycji.
W skrócie wygląda to tak, że Fundusz Inwestycyjny na okres maksymalnie 6-8 lat zostaje inwestorem w prywatnym przedsiębiorstwie posiadając maksymalnie 49% udziałów. Po tym okresie wycofuje się z inwestycji i przedsiębiorca musi radzić sobie sam. Oprócz udziału, udziela preferencyjnych pożyczek. Daje gwarancje rządowe. Uwiarygadnia przedsiębiorstwo. Zapewnia ochronę dyplomatyczną. Pełni funkcje doradczą. Umożliwia dostęp do lokalnych władz poprzez opiekę dyplomatyczną. Pomaga w stworzeniu business planu, a w razie gdy inwestycja w danym kraju nie wypali razem z przedsiębiorcą ponosi stratę do wysokości udziału.
Taki parasol państwa, taki swoisty start-up sprawia, że duńskie przedsiębiorstwa zaczęły mocno inwestować na Ukrainie w tamtejszą branżę rolną. Ukraina ma unikalne warunki klimatyczne i glebowe, a przy koszcie pracy aktualnie niższym niż w Chinach bardzo szybko może się okazać, że jeżeli sami nie zainwestujemy w tamtejsze w rolnictwo, za chwilę przegapimy szansę, a polskie rolnictwo będzie miało niebezpiecznego rywala tuż za miedzą. My jednak wolimy straszyć zachodnim kapitałem zamiast wyciągać wnioski z lekcji, którą dostaliśmy i wspierać w nieskończoność innowacyjne start-upy, których 99% nie wypali, a ten 1%, który odniesie sukces prawdopodobnie nie odrobi strat, jakie wygenerowały te 99% porażek. A przecież można wspierać firmy, które już istnieją i nabyły jakieś doświadczenie na polskim rynku.
W Polsce przedsiębiorca dla organów państwa i jego placówek dyplomatycznych to nadal męczący i wiecznie narzekający petent, a nie partner i pracodawca. Póki to się nie zmienni, póki Wołyń będzie decydował o tym, czy Jan Piekło to dobry ambasador Polski w Kijowie… nic się tu nie zmieni.
Z czerwcowego raportu z 2018 PARP wynika, że obserwowane w ostatnim trzydziestoleciu niepokojące zjawisko braku wzrostu skali polskich firm, pogłębia się. Czytamy, że: „W 2016 r. w Polsce działało 2,01 mln przedsiębiorstw niefinansowych, określanych jako aktywne, podczas gdy w 2009 r. było ich 1,67 mln. Oznacza to wzrost rzędu 20%. Szczególnie dynamicznie rozwija się mikroprzedsiębiorczość – analiza danych dotyczących tej grupy firm w latach 2009-2016 pokazuje, że w roku 2016 ich liczba była wyższa o 21% w porównaniu z rokiem 2009”. Nic więc dziwnego, że mimo imponującego wzrostu gospodarczego w ostatnich latach prywatne inwestycje kuleją, bo mikroprzedsiębiorstwa w związku ze skalą swojej działalności nie są w stanie zapewnić odpowiedniej wartości inwestycji w skali całej gospodarki. Nie są w stanie zapewnić tak, jak małe, średnie przedsiębiorstwa, które powinniśmy zacząć wspierać. Mówiąc metaforycznie – w naszym samolocie nie działa już jeden silnik, a na drugim – konsumpcji – daleko nie polecimy, szczególnie, że paliwo unijne się będzie z biegiem czasu wyczerpywać. Szansą na zmianę sytuacji jest reorientacja polityki państwa, które w końcu powinno zacząć wspierać już działające przedsiębiorstwa, stymulując ich rozwój i motywując wzrost. Wtedy dopiero przekonamy się czy Polak jest przedsiębiorczy. Na razie polityka państwa nie pozwala nam odpowiedzieć na to pytanie.
„Postcards from Salem” / „Pocztówki z Salem”
Niewinność czarownic. Celebracja „dziewczyństwa” („siostrzeństwa”). Bycie razem.
Fotografie, scenografia: Magdalena Franczuk
Modelki: Orina Krajewska, Anna Jarosik-Tomala, Maria Dębska, Elżbieta Mielnik, Monika Kaleńska, Joanna Zagórska, Sabina Karwala, Zuzanna Rabiega, Anna Paliga, Małgorzata Twardowska, Magdalena Żak, Justyna Bugajczyk
Make-up, fryzury: Aga Zajdel