Przedszkola od dawna uważane są za jeden z kluczowych elementów polityki prorodzinnej. Znajdują się na sztandarach podczas kampanii wyborczych, „bo wszystkim leży na sercu jak najlepsze wychowywanie maluchów”. Partie prześcigają się w pomysłach na poprawienie ich wydajności i zwiększenie liczby uczęszczających tam dzieci. Tymczasem podczas tegorocznej kampanii otrzymaliśmy biurokratyczną rewolucję, którą zafundowało przedszkolom Ministerstwo Oświaty wprowadzając w życie nowelizację ustawy o systemie oświaty. Pytanie czy jest to milowy krok naprzód czy kolejna nietrafiona reforma?
Nowelizacja, która weszła w życie 1 września 2011 wprowadza nowy system opłat w państwowych przedszkolach. Do tej pory za pobyt dziecka w przedszkolu pobierana była ryczałtowa opłata w wysokości przykładowo ok. 150 zł, do tego doliczano wyżywienie i ewentualny udział w zajęciach dodatkowych oferowanych przez daną placówkę, takich jak rytmika czy język angielski. Od września tego roku została zniesiona opłata ryczałtowa a na jej miejsce wprowadzono darmowych pięć godzin dziennie zazwyczaj od 8 do 13, choć zdarzają się placówki, w których bezpłatne godziny to 7-12. Za każdą dodatkową rozpoczętą godzinę pobytu dziecka rodzice muszą zapłacić według stawek obowiązujących w danym przedszkolu (Trudno podać średnią, gdyż niektóre przedszkola mają stałą opłatę godzinową, inne znów różnie cenią różne pory dnia).Wprowadzeniu tej nowelizacji przyświecała idea, aby rodzice płacili tylko za rzeczywisty czas jaki ich syn czy córka spędza w placówce edukacyjnej. Należy więc zadać pytanie czy w rodzicielskich kieszeniach faktycznie zostaje więcej pieniędzy, bo w końcu czy nie o to tu chodziło?
Pierwsze problemy pojawiają się, gdy zastanowimy się ilu ludzi może pozwolić sobie na pracę pięć godzin dziennie, a właściwie cztery bo dziecko do przedszkola trzeba jeszcze zarówno zaprowadzić jak i odebrać. Odpowiedź nasuwa się sama – niewielu. Przeciętny człowiek pracuje minimum osiem godzin dziennie i zaczyna pracę o 8. W takiej sytuacji by zdążyć do pracy musi zaprowadzić dziecko do przedszkola koło 7 (i zapłacić za pierwszą godzinę jego pobytu) a odebrać może najwcześniej koło 16. Rodzice za pobyt dziecka w państwowej placówce płacą więc codziennie za dodatkowych 5 godzin, co daje w zależności od placówki 10-15 zł, a w skali miesiąca 200 – 300 zł. Jak łatwo zauważyć to kwota większa niż poprzednie ryczałtowe ok. 150 zł. Nie mówiąc już o sytuacji, kiedy dziecko musi przebywać w przedszkolu dłużej niż do 16, bo to generuje kolejne koszty. Pojawiają się w związku z tym liczne skargi rodziców, że opłaty za państwowe przedszkola teraz niewiele różnią się od tych za prywatne placówki. Oczywiście nie zawsze tak jest, jeśli poprzednia obowiązkowa miesięczna opłata wynosiła np. 200 zł, a obecnie za godzinę płaci się np. 2 zł to różnica w skali miesiąca jest niewielka. Problem w tym, że opłata za dodatkową godzinę w każdym regionie jest inna, a decyzje o tym podejmuje rada gminy więc może ona wynosić nawet 4 lub 5zł.
Skoro więc w wielu przypadkach cena poszła w górę to powinno się z tym wiązać podniesienie jakości oferowanych usług lub chociaż praca w mniejszych grupach edukacyjnych, które są bardziej efektywne. Tak się jednak nie stało, bo przedszkola przyjmują tak samo dużo jeśli nie więcej dzieci niż poprzednio, gdyż od tego roku nałożono obowiązek przedszkolny na pięciolatki.
Kolejnym minusem tej nowelizacji jest masa papierologii, która spada zarówna na rodziców, nauczycieli jak i przedszkolną księgowość. Rodzice zapisując dziecko do przedszkola zobowiązani są do wypełnienia deklaracji ile czasu ich dziecko w przedszkolu będzie spędzać każdego dnia. Jeśli rodzice spóźnią się kilka razy z odbiorem syna czy córki będą często musieli urealnić poprzednią deklaracje i wprowadzić nowe godziny odbioru malucha. Oczywiście działa to w jedną stronę, bo gdy odbiorą dziecko wcześniej za zadeklarowane godziny i tak będą musieli uiścić opłatę. O księgowej, która utonie w ewidencji płatności każdego przedszkolaka nawet nie trzeba wspominać. I ostatnia na tej liście zasypanych papierami pani nauczycielka, która zamiast zajmować się grupą musi co kilka minut sprawdzać jej liczebność i skrzętnie notować, którego przedszkolaka jej ubyło i co ważniejsze o której! Przecież każda rozpoczęta godzina to dodatkowe pieniądze! Nie mówiąc już o sprzeczkach z rodzicami o każde 15 min. spóźnienia i strefę czasową w której żyją.
Można by problem rejestracji czasu wyjścia i przyjścia rozwiązać za pomocą elektronicznych czytników, które posiadałoby każde dziecko. Z rozwiązanie tego korzysta wiele firm by sprawdzać punktualność swoich pracowników. Pytanie tylko, które państwowe przedszkole stać na taki drogi sprzęt.
Oczywiście są też plusy wprowadzonej reformy. Poprzednio, kiedy nasze dziecko było chore i tak ryczałtową miesięczną opłatę trzeba było uiścić. Teraz jeśli maluch nie pojawi się w przedszkolu to rodzice nie ponoszą żadnych kosztów jego nieobecności co bardzo sprzyja rodzicom zwłaszcza tych dzieci, które często zostają w domu z powodu przeziębienia.
Dyrekcja przedszkoli również została postawiona w nieciekawej sytuacji, bo trudno zaplanować roczny budżet nie wiedząc ile pieniędzy znajdzie się w kasie placówki w danym miesiącu. Oczywiście można założyć, że styczeń czy luty to miesiące grypy, ale to trochę zbyt mało dokładne dane by opierać na nich planowanie finansów przedszkola.
Opinie na temat tej zmiany są różne. Na pewno wprowadziła mnóstwo chaosu w dokumentacji prowadzonej przez placówki. Dla wielu osób pobyt ich dziecka w przedszkolu znacznie zdrożał, ale pojawia się kwestia, o której większość osób zapomina: Jakie to będzie miało skutki dla samych przedszkolaków. Okazuje się bowiem, że ogromne, gdyż jest spora szansa, że nie dość że pani nauczycielka będzie bardziej zainteresowana spisywaniem wyjść podopiecznych niż prowadzeniem zajęć, to te panie nauczycielki a raczej grupy przedszkole w ciągu dnia nasz maluch może odwiedzić aż trzy. Zgodnie z nowymi zasadami, gdy jedna grupa jest za mało liczna, dzieci podłącza się do drugiej grupy itd. Trudno w takiej sytuacji mówić o zaplanowanej i skoordynowanej edukacji. Pojawia się zatem obawa czy z placówki edukacyjnej przedszkole nie zmieni się w dziecięcą przechowalnię
