W ostatnich kilkunastu latach był to powtarzający się w regularnych odstępach czasu rytuał. Media obiegała informacja o kontrowersyjnym dziele, wystawie, sztuce teatralnej, instalacji czy performansie. Z góry wiadome środowiska podnosiły rwetes i sygnalizowały swoje oburzenie.
Pojawiały się protesty, próby zakłócenia, wtargnięcia oraz akty niszczenia obrazoburczych dzieł. W tym toku zdarzeń szczególnie istotne i kluczowe miejsce zajmowały wezwania, aby wystawę odwołać lub zamknąć, dzieła i występy ocenzurować, a winnych (samych artystów, reżyserów i naturalnie dyrektorów placówek kulturalnych, którzy do „zgorszenia” dopuścili) ukarać. Awantury różnie się kończyły. Czasem były tylko okrzyki i wyzwiska, czasem zakłócenia porządku publicznego, czasem protesty bywały skuteczne i dzieło cenzurowano, albo spektakl odwoływano. Prokuratury niekiedy odmawiały wszczęcia postępowań, czasem wszczynały i umarzały, a czasem kierowały sprawy do sądów. Te zaś niekiedy oskarżonych uniewinniały, a czasem skazywały na niewysokie wymiary kar.
Istniało więc wiele sposobów, w jakie rytuał na poziomie szczegółów mógł przebiec. Także dlatego publika niemal zawsze na kilka dni potrafiła się autentycznie ekscytować sporem, stanąć po jednej ze stron, oddać dyskusji. Ale jedna rzecz dotąd pozostawała bez zmian. Ideologiczne role w tych dramatach z życia społeczeństwa były każdorazowo niemal tak samo rozpisane.
To znaczy, stroną tworzącą i usiłującą odbiorcy pokazać kontrowersyjne, mocne, czy obrazoburcze dzieło sztuki była strona – szeroko ujmując – lewicowo-liberalna. Stroną protestującą i żądającą interwencji państwa, policji oraz cenzury była prawica, konserwatyści, a częściej skrajni narodowcy, oczywiście także środowiska kościelne. Tematyka budzących furię prac ogniskowała się więc około problemów wolności człowieka, krytyki patriarchatu, krytyki Kościoła, religii i tzw. tradycyjnych autorytetów i ról społecznych, burzenia narodowych mitów i podgryzania bohaterów narodowej historii, praw kobiet i osób LGBT, buntu młodego pokolenia. Autorzy prac swoją misję rozumieli nie tylko jako artystów komunikujących odbiorcom określony przekaz, ale także – antycypując i niekiedy świadomie prowokując awanturę – jako ludzi przecierających szlaki wolności słowa i ekspresji dla nawet najbardziej ostrych form przekazu.
Z drugiej strony, przeciwko tymże formom przekazu (a niekiedy i przeciwko samej obecności w debacie publicznej stanowisk wyrażanych przez autorów dzieł) protestowali ci, którzy przed obrazą chronić chcieli uczucia religijne, wartości i dumę narodową, porządek społeczny lub tzw. ład moralny.
Jako radykalny liberał, przez wszystkie te lata chętnie włączałem się do debat wokół wolności prezentowania obrazoburczych i oburzających niektórych ludzi dzieł. Stanowisko liberała nie powinno chyba tutaj nikogo dziwić? Wolność słowa i ekspresji artystycznej to jedne z kluczowych swobód składających się na wolność jednostki. Dopóki artysta nie pokazuje nikomu swoich dzieł pod przymusem (lub z zaskoczenia poprzez ich prezentacje w przestrzeni publicznej i ogólnodostępnej), to nie narusza swoim dziełem wolności żadnego innego człowieka i – jakkolwiek obraźliwe dla niektórych, fatalne w wykonaniu, skandalizujące w treści, a nawet zwyczajnie głupie i infantylne by owo dzieło nie było – niedopuszczalnym jest zakazać je tworzyć i prezentować w ustalonych przestrzeniach wystawienniczych, na deskach teatru, w sali kinowej itp.
Pierwszy raz publicznie wystąpiłem w obronie wolności artystycznej w lokalnym gdańskim „Głosie Wybrzeża”. Celem cenzury grupki polityków LPR była wtedy instalacja Doroty Nieznalskiej, która zawierała fotografię penisa wpisanego w kształt krzyża, a tematem krytyka męskiego maczystowskiego stereotypu wyciskających pod sztangą siódme poty osiłków. Połączenie nagości z symbolem religijnym było dla skrajnie prawicowej i zrzeszającej pobożne starsze panie partyjki powodem, aby zażądać cenzury i postawić artystkę przed sądem. Zarówno wtedy, jak i wiele razy w kolejnych latach z przyjemnością brałem stronę lewicowych i liberalnych artystów, aby bronić ich przed dulszczyzną i prawicowym zamordyzmem. Czasem przyjemność była większa, bo dzieła nie tylko stanowiły krytykę prawicowych lub katolickich świętości, ale także niosły ważny przekaz społeczno-polityczny i były po prostu cennym elementem debaty publicznej. Tak było choćby w przypadku podpalanej przez faszyzującą barbarię tęczą w Warszawie, czy ostatnio w przypadku wpisania symbolu tęczy w aureolę Matki Boskiej Częstochowskiej (która stała się dojmującym przekazem w dobie hejtu katolickiej większości wobec osób LGBT, a zwłaszcza wobec przypadków wyrzucania młodzieży LGBT z domów przez własne matki i ojców).
Czasem wolności artystów bronić było trudniej. Tak było w przypadku filmu „Adoracja”, ukazującego nagiego artystę ocierającego się o figurę Chrystusa na krzyżu, w przypadku krucyfiksu umieszczonego w słoju z uryną, obrazu martwego konia opatrzonego napisem „INRI”, czy „Klątwy” Frljicia, w której aktorka miała uprawiać seks oralny z zawieszoną na szubienicy i wyposażoną w doczepione dildo figurą Jana Pawła II. W tych przypadkach do głowy przychodziła myśl, że to jednak „przesada” i trudno nie dawać wiary mocno wierzącej osobie, która mówi w tym kontekście o obrazie jej uczuć religijnych. I choć wtedy i mi przychodziło zacisnąć zęby, to liberalnemu założeniu pozostawałem wierny i broniłem wolności tych artystów do wystawiania ich dzieł, acz sam korzystałem też i z mojej wolności, aby ich prac tym razem nie oglądać.
Dzisiaj czuję się więc zobowiązany, aby zachować się konsekwentnie i – pomimo całego mojego niewątpliwego zrozumienia dla głosów oburzenia – bronić prawa do pokazania w przejętym przez PiS Centrum Sztuki Współczesnej wystawy „Sztuka polityczna”.
Ta wystawa jest narzędziem prawicowej propagandy politycznej i składa się z odstręczających dzieł, które krytykują zjawiska lewicowej wizji świata: występują przeciwko tolerancji, przyjmowaniu uchodźców, budowaniu wielokulturowych społeczeństw, przeciwko emancypacji kobiet, przeciwko inicjatywom antyrasistowskim, przeciwko wspomnianym wyżej wytworom lewicowej kultury i kontrkultury, przeciwko zerwaniu z tradycjami i autorytetami, a także przeciwko politycznej poprawności, która (to rzeczywiście coraz trudniej podważać) przybiera postać cenzury. Wśród wystawiających się w CSW jest skazany za negowanie Holokaustu szwedzki antysemita, jest autor performansu skierowanego przeciwko Black Lives Matter, który w haniebny sposób odegrał scenę uduszenia George’a Floyda przez policję, wcześniej rozbierając się i malując czarną farbą. Jest kolaż, w którym flagą ruchu LGBT powiewa czerwonoarmista w 1945 r. zdobywający Berlin, w innym układa się ona w policyjne pałki, sugerując że to ruch LGBT sięga dziś wobec homofobów po przemoc symboliczną. Pojawia się też zresztą prawdopodobna obraza uczuć religijnych, tyle że… muzułmanów (pies z głową Mahometa). Są głosy przeciwko uchodźcom – cykl obrazów „Wilk w owczej skórze”, ale też krytykujące islam za dyskryminowanie kobiet.
Ta wystawa pokazuje, że role można odwrócić. Jej otwarcie wywołało cały szereg głosów oburzenia i wezwań do bojkotu CSW. Trudno powiedzieć, czy gdyby prokuratura polska nie była obecnie podporządkowana bezpośrednio prawicowym politykom, zapewne zachwyconym tą wystawą, to czy i tam nie trafiłoby zawiadomienie złożone przez lewicowych obiorców do głębi zniesmaczonych treścią wystawy. Na pewno nie brakuje w prasie głosów, że jest to promocja rasizmu, homofobii i ksenofobii i jako taka – potencjalnie wzbudzająca nienawiść – powinna być zakazana. Nagle to prawicowa dyrekcja CSW i jej pisowscy mocodawcy, ze wsparciem prawicowych publicystów, bronią wolności sztuki, słowa i ekspresji, z którą nieustannie przez ponad dwie dekady walczyli, gdy wystawy robiła lewica. Zaś to lewicowi krytycy tych treści, do głębi obrażeni brutalnością ataku na święte dla nich wartości, zgłaszają potrzebę, no cóż, cenzury.
Niechaj będzie to jasne. Znaczna część prac zawartych w „Sztuce politycznej” także i mnie oburza. Wolałbym żyć w świecie, w którym nikt nie czułby potrzeby takich dzieł tworzyć i je wystawiać. Ubolewam, że jest inaczej. Ale z liberalnego punktu widzenia nie mam innego wyjścia, jak bronić prawa do wystawienia tych dzieł. Oczywiście wszelkie uwagi o tym, że polskie państwowe instytucje kultury zostały przejęte przez PiS i nie ma w nich równowagi światopoglądowej, że wobec tego prawicowi skandaliści mają dostęp do przestrzeni i ministerialnych środków, podczas gdy lewicowi i liberalni są marginalizowani i celowo głodzeni, są słuszne. Ale są w Europie takie kraje, gdzie to funkcjonuje podobnie, tylko w drugą stronę i tam ichniego mainstreamu układ ten ani nie oburza, ani nie dziwi. Takie są obecnie polskie realia i one są do zmiany (pod każdym zresztą względem). To jednak nie jest wystarczający argument, żeby wstrętne nam dzieła cenzurować, albo stosować cancel culture wobec dzieł artysty, który ma obrzydliwe poglądy. Z ich obecnością musimy umieć żyć i umieć im przyznawać zakres wolności równy naszemu.
Otóż, jak się okazuje, jeśli chcemy pokazywać krucyfiks zanurzony w moczu, to musimy tolerować kpinę z ofiar rasizmu. Jeśli stoimy na stanowisku, że sztuka może dowolnie ostrymi środkami wyrazu krytykować Kościół, to musimy uznać, że dowolnie ostrymi środkami wyrazu będzie krytykować poprawność polityczną. Przede wszystkim zaś musimy pamiętać, że każde wezwanie o ocenzurowanie prawicowego skandalisty wzmocni w przyszłości podstawy do zgłaszania żądań o cenzurowanie, także skandalizującej, sztuki lewicowej.
Autor zdjęcia: Zach Key
_________________________________________________________________
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.
