Blaise Pascal rozważając kwestie zysków i strat wiary w Boga doszedł do wniosku, że lepiej jest wierzyć w Niego, ponieważ ryzykujemy tylko czas życia, który jest zazwyczaj krótki, a nagrodą może być życie wieczne. Parafrazując „Zakład Pascala” można by stwierdzić, że w dzisiejszych czasach podobnie jest z dyplomem akademickim; nie mamy pewności, czy zapewni nam godną przyszłość, ale lepiej go mieć. Warto zatem poświęcić czas i energię na ukończenie studiów, gdyż nagrodą może być społeczny awans. Z tej perspektywy możliwość pokonywania szczebli na drabinie społecznej, dzięki dyplomowi akademickiemu, jawi się bardziej jako wiara niż jako fakt. Współcześnie utrzymuje się, że dyplom akademicki, w którego moc wierzono jeszcze trzydzieści lat temu, nie otworzy nam drzwi do prestiżowych miejsc na rynku pracy. Jednak jego brak, co pokazują niemalże wszystkie badania porównawcze na świecie, wyklucza jednostki nie tylko z eksponowanych stanowisk, ale także i tych, które dotychczas nie wymagały żadnego kredencjału. Jaką wartość ma dyplom akademicki na rynku pracy w sytuacji umasowienia szkolnictwa wyższego (mass higher education), przeedukowania (overeducation) i inflacji dyplomów (degree/academic inflation)? Czy warto podejmować trud studiowania na uczelni wyższej? I wreszcie, czy edukacja uniwersytecka stała się panaceum na występujące w społeczeństwie nierówności społeczne? Na te pytania, postaram się odpowiedzieć w niniejszym artykule.
Merytokracja czy marnokracja?
Wiara w relację między edukacją uniwersytecką a możliwością awansu społecznego została wskrzeszona w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Wówczas przez kampusy uniwersyteckie na całym świecie przeszła fala protestów studenckich, domagających się egalitaryzacji w dostępie do szkolnictwa wyższego (na marginesie dodam, że niniejsze rozważania dotyczą krajów zachodnich, w Polsce procesy te mogliśmy obserwować po ’89 roku). Do tego czasu bowiem uniwersytety były „wieżami z kości słoniowej” dostępnymi dla niewielkiej liczby osób uprzywilejowanych. Niektórzy utrzymują, że stanowiły one ostoję dla białej supremacji. Postulaty, które wysuwane były przez zwolenników egalitaryzacji uniwersytetów, łączyły się ze zwiększeniem dostępu osób pochodzących z niższych warstw społecznych a także mniejszości etnicznych, rasowych, religijnych oraz kobiet. U podstaw ruchów opowiadających się za egalitaryzacją szkolnictwa wyższego, leżała idea merytokracji. Merytokracja ujmując to najprościej, oznacza, że osiągnięcia jednostek opierają się na ich własnych zasługach, a nie na pochodzeniu społecznym. Opiera się ona na założeniu, iż role zawodowe jednostki powinny wynikać z osiągnięć (achivement), a nie z „przypisania” (ascription). Według omawianej koncepcji sukces społeczno-ekonomiczny osiąga ta jednostka, która ciężko pracuje, posiada i rozwija własne zdolności. W społeczeństwie merytokratycznym, jak twierdzi Zbyszko Melosik, edukację wyższą postrzega się jako „arbitra pozycji społecznej jednostek”. W sytuacji, w której uniwersytet jest „otwarty” dla wszystkich zdobycie dyplomu zależy w głównej mierze od osiągnięć jednostki i jej umotywowania. Osiągnięcie sukcesu życiowego, dzięki edukacji nie wiąże się już z pochodzeniem klasowym jednostki. Społeczeństwo merytokratyczne opiera się zatem na zasadzie równości szans na starcie. Daniel Bills utrzymuje, że społeczeństwo merytokratyczne jest koncepcją społeczeństwa sprawiedliwego i skutecznego. Logiczne jest, że jednostki, które mają największy wkład w rozwój społeczeństwa, powinny z tego tytułu otrzymać największe nagrody.
Myliłby się ten, kto uważa, że merytokracja zlikwidowała nierówności społeczne. Niewątpliwie udało się przełamać pewne bariery instytucjonalne, które blokowały dostęp jednostkom pochodzącym z grup nieuprzywilejowanych. Wiele osób, które mogłoby być wykluczone ze świata akademickiego, dzięki dyplomowi uzyskało społeczny awans. Inne konsekwencje merytokracji, stanowią ostry punkt krytyki. Po pierwsze, nastąpiło umasowienie uniwersytetów, bowiem coraz więcej osób miało szanse podjąć studia akademickie. Po drugie, coraz więcej osób uzyskało wyższe wykształcenie, czego konsekwencją było zjawisko przeedukowania (w Stanach Zjednoczonych pojawiło się już na początku lat siedemdziesiątych). Po trzecie, dyplom akademicki zaczął tracić na wartości, co zostało opisane jako zjawisko „inflacji dyplomów”. Krytycy społeczeństwa merytokratycznego utrzymują, że żyjemy obecnie w społeczeństwie, które „cierpi na chorobę dyplomów” i wyraża się stwierdzeniem: „pokaż mi swój dyplom, a powiem ci kim jesteś”. Dyplomy akademickie pełnią funkcję waluty obiegowej, za którą można kupić miejsce na rynku pracy. Im lepszy dyplom (np. bardziej prestiżowej uczelni), tym jego wartość jest wyższa i tym samym istnieje większa szansa na zdobycie wysokopłatnej pracy. Stanisław Kozyr-Kowlaski stwierdził, że w wyniku umasowienia szkolnictwa wyższego, powstała „nowa kategoria dziadów”. Wykształceni absolwenci muszą „żebrać nieustannie o pracę i być traktowani przez przedsiębiorców jak żebracy (.) uczono ich nie kunsztu pracy, lecz zwodniczej sztuki starania się o pracę”. Natomiast Christopher Lash twierdził, iż „merytokracja jest parodią demokracji. Oferuje ona, przynajmniej w teorii, szanse wzniesienia się wszystkim posiadającym wystarczający talent do uchwycenia tych szans”. Wielu krytyków utrzymuje także, że na skutek zwiększenia dostęp do szkolnictwa wyższego, nastąpiło obniżenie standardów akademickich. Twierdzą oni, że wiele jednostek nie spełnia kryteriów, gdyż obniżyły się wymagania oraz, że w sytuacji umasowienia szkolnictwa wyższego zanika relacja mistrz-uczeń, która była podstawą edukacji uniwersyteckiej. W wyniku opisywanych zmian, niektórzy badacze przedmiotu, twierdzą, że klasyczna idea uniwersytetu, w którym odkrywano prawdę o świecie, została na zawsze pogrzebana. Ralph Dahrendorf odpierając tą krytykę pisał: „historycznie biorąc nie mają racji. Kiedy domagałem się <<edukacji jako prawa obywatelskiego>> i uczestniczyłem w programach uruchamiania wyższych studiów dla grup przedtem zaniedbanych, chodziło właśnie o dostępność i szanse. Celem była demokracja, nie demokratyzacja. (.) Fala zmian niebawem zmiotła tych reformatorów, którzy sądzili, że da się utrzymać granice pomiędzy równością szans a równością skutków, czyli że możliwa jest demokracja bez demokratyzacji”. Dzięki rozszerzeniu „praw obywatelskich”, będących skutkiem ruchów społecznych końca lat sześćdziesiątych, jak zauważył Dahrendorf, usunięto z uniwersytetów wszechpotężnych profesorów, pojawił się duch współpracy na zasadach równości.
Merytokracja a likwidacja nierówności społecznych – sukces czy porażka?
Zwolennicy podejścia kredencjalnego utrzymują, że funkcją dyplomów jest „utrzymywanie istniejącej stratyfikacji społecznej, bowiem różne grupy społeczne mają nieodwołalnie różny dostęp do kredencjałów”. Uważają także, jak podaje Zbyszko Melosik, że powstaje zjawisko „<<reprodukcji kredencjałów>>: dzieci osób z dyplomami akademickimi, kończą uniwersytety a dzieci robotników kończą edukację zwykle na szkole zawodowej”. Berg twórca podejścia kredencjalnego twierdził, że na podstawie kredencjałów dokonuje się selekcji pracowników, jednak nie mają one realnego przełożenia na posiadane zdolności i umiejętności jednostki. Szkoła czy zdobyty kredencjał nie świadczą ani o wiedzy ani o umiejętnościach danej osoby.
Niewątpliwie społeczeństwo merytokratyczne pozwoliło osobom z niższych warstw społecznych, dzięki zdobytym dyplomom, „dogonić” jednostki wywodzące się z wyższych warstw. Kredencjały mają bardzo doniosłe znaczenie zwłaszcza jeśli posiadająca je osoba jest pierwszą w rodzinie, która zdobyła wykształcenie wyższe. Przy czym jednostka ta nie ma gwarancji ani na zdobycie prestiżu ani nawet pracy odpowiadającej jej oczekiwaniom i aspiracjom. W zaistniałej sytuacji, jak twierdzi wielu badaczy przedmiotu, o miejscu jednostki w społeczeństwie decyduje ilość i jakość edukacji potwierdzona zdobytym kredencjałem. Ponadto uważają, że jeśli inflacja dyplomów będzie rosła, wówczas od portiera będzie wymagało się ukończenia studiów na poziomie licencjackim ze specjalnością „zarządzanie pomieszczeniami”.
Pojawia się zatem pytanie: co dalej będzie się działo z dyplomami akademickimi? Czy będą nadal tracić na wartości, a może przeciwnie, pojawi się trend, dzięki któremu znów ich znaczenie zacznie rosnąć? Ekspansja szkolnictwa wyższego może być skutkiem, tzw. „nacisku stratyfikacyjnego”. Polega ono na tym, iż jednostki stojące wysoko w hierarchii społecznej pragną potwierdzić swój status społeczny, dzięki zdobytemu dyplomowi. Dlatego będą one dążyły do maksymalizacji własnej edukacji. W tym kontekście przewiduje się dwa możliwe scenariusze. Pierwszy dotyczy upowszechnienia studiów doktoranckich. Jednak wydaje się on niemożliwy do realizacji, bowiem istnieje ryzyko inflacji tytułów doktorskich, a dalsza ścieżka stanowi raczej ślepy zaułek, bowiem ścieżka awansu wiedzie do tytułu profesora. Drugi scenariusz, bardziej realny, wiąże się ze stratyfikacją samych uniwersytetów, gdyż, jak zauważa Z. Melosik „jednostki z grup wysoko stojących w hierarchii społecznej <<uciekają>> do najlepszych uniwersytetów”. Możemy, zatem obserwować powstawanie uniwersytetów elitarnych, przeciętnych i nie mających żadnego prestiżu. Jednostka kończąca instytucję o charakterze elitarnym nie posiada „zwykłego” dyplomu; jest on obdarzony swoistym znakiem jakości, budzącym zaufanie potencjalnych pracodawców. Elitarne uniwersytety „wybijają” się spośród pozostałych, między innymi w rankingach. Wydaje się, że są one tworzone nie tyle na potrzeby świata akademickiego, ale dla rynku, który „akceptuje” zdobyty dyplom, poprzez przyznawanie stanowisk. Elitarne uniwersytety wprowadzają również większe wymagania dla kandydatów. I tak na przykład odpowiedzią Harvardu na ekspansję szkolnictwa wyższego było wprowadzenie dodatkowych kryteriów, co pozwoliło zachować elitarność tej instytucji. Na podstawie badań nad ekspansją szkolnictwa wyższego, które przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych, można wysnuć wniosek, że im bardziej elitarna instytucja, tym ma mniejszy udział w ekspansji. Paul Windolf wyróżnił dwa typy uniwersytetów: elitarne i masowe. Masowymi uniwersytetami są te, które wydają się być w zasięgu ręki dla wszystkich uzdolnionych, pragnących studiować. Z kolei elitarne placówki są dla tych, którzy przejdą przez dodatkową selekcję. P. Windolf stworzył „trzystopniowy model”, który przedstawia rozwój szkolnictwa wyższego. Na początku (pierwszy stopień) służył on niewielkiej liczbie osób, następnie rozrósł się i stał się masowy (stopień drugi), aż wreszcie nastąpiło rozróżnienie w obrębie szkolnictwa wyższego na masowe i elitarne (stopień trzeci).
Z liberalnego punktu widzenia nie istnieją współcześnie żadne bariery w zdobyciu dyplomu uniwersyteckiego. Jednak, podkreślę to raz jeszcze, w sytuacji inflacji dyplomów, uzyskanie kredencjału „masowego” uniwersytetu nie oznacza, iż jednostka znajdzie pracę odpowiednią dla jej aspiracji. Z punktu widzenia konserwatywnego, zdobycie dyplomu elitarnego uniwersytetu, pozwala na wyróżnienie jednostki na tle innych z dyplomami. Uniwersytety elitarne są zmuszone do wprowadzania różnych mechanizmów selekcji, aby uchronić swój status. Jednym z nich może być opłata za studia, przez którą studenci pochodzący z niższych warstw społecznych będą skutecznie eliminowani z elitarnych uniwersytetów, bowiem ich status materialny nie pozwoli im na ponoszenie wysokich kosztów nauki. Poza tym elitarne uniwersytety bardzo często przyjmują te jednostki, które skończyły edukację na poziomie średnim w elitarnych instytucjach. O ile uniwersytety „masowe”, odpowiedzialność za selekcję przyjęły na siebie, tak elitarne uniwersytety biorą pod uwagę wcześniejsze edukacyjne doświadczenia jednostki. Ekstremalnym przykładem tego zjawiska jest Japonia, w którym decyzja o tym, czy dziecko zostanie przyjęte na elitarny uniwersytet zapada już w przedszkolu. W społeczeństwie japońskim o sukcesie jednostki nie decyduje ona sama, a długoletnia strategia, jaką przyjęli rodzice wobec niej. W tym kontekście warto przyjrzeć się zjawisku „rodzicokracji” (parentocracy). Jak podaje A. Coffey, dzieci pochodzące z klasy średniej są w lepszej pozycji społecznej niż te z niższych klas, bowiem rodzice reprezentujący klasę średnią są w stanie wpływać na edukacyjne losy dziecka. Jeżeli państwo nie ma wpływu na selekcję, wówczas szanse edukacyjne dzieci zależą od wyborów rodziców, wrodzonych zdolności i wcześniejszych doświadczeń edukacyjnych. Niektórzy rodzice mają większe możliwości wyboru i w ten sposób (re)produkują stratyfikację na poziomie szkolnym. Kwestię tę podjął również Z. Melosik, który zauważa, iż w sytuacji inflacji dyplomów mamy do czynienia z paradoksalnym zjawiskiem, które nazywa „powrotem do pochodzenia społecznego w determinowaniu sukcesu życiowego”. Melosik następnie twierdzi: „nie ulega bowiem wątpliwości, że młodzi ludzie pochodzący z rodzin uprzywilejowanych w lepszym stopniu potrafią wykorzystać swój dyplom niż osoby z rodzin należących do grup niżej stojących”. Rozróżnienie sektora uniwersyteckiego na masowy i elitarny, nie oznacza, iż na ten drugi mają wstęp jedynie dzieci rodzin uprzywilejowanych, jak miało to miejsce w dziewiętnastym wieku. Najważniejszą rolę odgrywają osiągnięcia edukacyjne. Jednak, co należy wyartykułować, współczesne, elitarne uniwersytety stosują silne mechanizmy selekcji, podobnie jak w XIX wieku. Żeby zostać przyjętym na taki uniwersytet, potrzebne jest długotrwałe przygotowanie na niższych szczeblach edukacji, na które w większości przypadków, mogą pozwolić sobie członkowie klasy wyższej i średniej.
W kontekście powyższych rozważań warto odwołać się do artykułu Zygmunta Baumana, który ukazał się ostatnio na łamach Gazety Wyborczej pt. „Niepewna przyszłość merytokracji”. Wybitny socjolog pisze: „wiara ta (w dyplom uniwersytecki – przyp. D.H.) – jak tyle innych składających się na amerykańskie (i nie tylko amerykańskie) marzenie o drzwiach szeroko otwartych dla wszystkich ciężko pracujących ludzi, którzy chcą je otworzyć i trzymać otworem – legła dziś w gruzach”. On również zauważa, że obietnica jaką niosła z sobą merytokracja nie została wypełniona. Bezrobocie rośnie wśród absolwentów szkół wyższych, nie są w stanie oni znaleźć pracy odpowiadającej ich podgrzanym ambicjom. Bauman konkluduje: „od rzeki Hudson po Wisłę widać i słychać to samo – ten sam ogłuszający trzask zamykających się z hukiem drzwi, ten sam odstręczający obraz piętrzącej się sterty zawiedzionych nadziei. W naszych społeczeństwach, gdzie, jak słyszymy, gospodarkę napędza wiedza i karmi informacja, a sukces zależy od edukacji, wiedza przestaje być rękojmią powodzenia, a wykształcenie nie dostarcza gwarantującej sukces wiedzy”.
Wprowadzenie ideałów społeczeństwa merytokratycznego zlikwidowało istniejące dotychczas bariery w dostępie do szkolnictwa wyższego. Jednak, co należy podkreślić z całą stanowczością, większą możliwość awansu społecznego mają te jednostki, które pochodzą z grup uprzywilejowanych, czyli posiadają odpowiedni kapitał społeczno-kulturowy. Ponadto, sam dyplom akademicki nie daje gwarancji zdobycia prestiżowej pracy. Liczą się również (a może przede wszystkim) cechy osobowościowe człowieka, takie jak kreatywność, odpowiedzialność, ambicje, pracowitość oraz upór. W badaniach jakościowych, przeprowadzonych przez zespół badawczy z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu na temat sukcesu życiowego, studenci polscy przypisują znaczenie wymienionym wyżej cechom. Żywią przekonanie, że osiągnięcie sukcesu życiowego w głównej mierze zależy od ciężkiej pracy jednostki, od jej ambicji i motywacji, a w mniejszym stopniu od innych czynników zewnętrznych (zob. Młodzież i sukces życiowy, red. D. Hildebrandt-Wypych, K. Kabacińska, Impuls 2010).
Czy warto studiować?
Obraz rynku pracy dla osób z dyplomami akademickimi, w kontekście omówionych zjawisk, nie jawi się optymistycznie. Wydaje się, że pierwszym błędnym założeniem jest przekonanie, iż ukończenie studiów wyższych daje szansę na zdobycie prestiżowej pracy. Przy tak licznej ilości absolwentów uczelni wyższych, naturalnym jest, że nie można im wszystkim zapewnić prestiżowych stanowisk. Nie można też lamentować, że jednostki z dyplomami akademickimi wykonują pracę poniżej swoich kompetencji. Dyplom akademicki nie stanowi gwarancji ani na sukces życiowy ani na awans społeczny – daje jedynie taką możliwość. Nie można zapominać, że w dzisiejszych czasach, nie każdy dyplom akademicki oferuje wspomniane możliwości. Osobiście spotkałam się z ogłoszeniem pracy w prasie lokalnej, w której było zastrzeżenie, że pracodawca nie przyjmuje ofert od absolwentów szkoły X. Ponadto spotkałam się również z opiniami, że firmy nie są chętne do przyjmowania na praktyki osób, które studiują w szkołach nie cieszących się dobrą renomą (prawdopodobnie poprzednie doświadczenia ze studentami zmieniają ich politykę ws. praktyk studenckich). Mamy zatem do czynienia ze stratyfikacją w obrębie szkół wyższych. Można zatem założyć, że im lepszy dyplom szkoły wyższej tym znalezienie dobrej pracy większe. Im słabsza szkoła, tym słabsza praca. Podobna sytuacja dotyczy kierunków studiów. Jeśli na rynku pracy występuje nadwyżka absolwentów danego kierunku, szanse na znalezienie „pracy w swoim zawodzie” mają ci najlepsi (a przynajmniej powinni mieć).
Drugie błędne założenie wiążę się ze znalezieniem „pracy w swoim zawodzie”. Obecnie na rynku pracy istnieje wiele zawodów, do których potrzebne są studia akademickie, ale niekoniecznie istnieją takie kierunki. Studia uniwersyteckie poszerzają horyzonty, uczą odpowiedzialności, krytycznego myślenia, kreatywności – takie cechy są pożądane przez wielu pracodawców. Dla przykładu, nie trzeba ukończyć studiów z zakresu public relations, aby zajmować się tą dziedziną.
Na zakończenie chciałabym się podzielić jedną refleksją. Od kilku lat pracuję ze studentami. Część z nich postrzega swoją przyszłość optymistycznie, wierzą w siłę wykształcenia a nie jedynie dyplomu. I jest ich przeważająca większość. Na ostatnim roku studiów (dziennych) większość z nich pracuje zawodowo i nie jest to praca poniżej ich kwalifikacji. Oczywiście są też tacy, którzy pesymistycznie patrzą w przyszłość. Jednak jestem daleka od nazywania osób z dyplomem akademickim – „straconym pokoleniem”. Przez wiele lat wierzono, że edukacja i dyplom uniwersytecki zlikwiduje nierówności społeczne. Współcześnie kwestionuje się źródło tej wiary, czyli podejście merytokratyczne. Warto jednak pamiętać, że czasem zwątpienie umacnia wiarę.
Ci, którzy trzymają się kurczowo przekonania, że dyplom akademicki zapewni im znakomitą przyszłość, mogą boleśnie się rozczarować. Paradoksalnie, ci, którzy będą pesymistycznie patrzeć na swoją przyszłość, utrzymując, ze dyplom akademicki im nie pomoże – również mogą się rozczarować. W dzisiejszych czasach trzeba przyjąć następujące założenie: lepiej jest mieć dyplom akademicki, bo może on zapewnić awans społeczny, a jego brak zrekompensuje jedynie wygrana w lotto.
Literatura:
Archer, L., Hutchings, M., Ross, A., Higher education and social class, RoutledgeFalmer, London 2003.
Dahrendorf, R., Nowoczesny konflikt społeczny, Czytelnik, Warszawa 1993.
Hejwosz, D., Edukacja uniwersytecka i kreowanie elit społecznych, Impuls, Kraków 2010.
Hejwosz, D., Społeczne funkcje sukcesu życiowego młodzieży polskiej, [w:] Młodzież i sukces życiowy, red. D. Hildebrandt-Wypych, K. Kabacińska, Impuls 2010.
Karabel, J., The chosen, Houghton Mffilin Company, New York, Boston 2005.
Melosik, Z., Uniwersytet i społeczeństwo. Dyskursy wolności, wiedzy i władzy, Wolumin, Poznań 2002.
Stevens, M. C., Creating a class college. Admission and education of elites, Harvard University Press, Cambridge, MA 2007.
Windolf, P., Expansion & structural change. Higher education in Germany, the United States and Japan, 1870 – 1990, Westview Press, Oxford 1998.
http://wyborcza.pl/1,76842,9324083,Niepewna_przyszlosc_merytokracji.html
?
