Z okazji Dnia Dziecka, czyli prawdziwego Dnia Faceta, życzę wszystkim dzieciom, małym i dużym, żeby były grzeczne w granicach swojej wyobraźni (nawet jeśli bywa wybrakowana). I żeby nigdy nie dorosły. Oczywiście tym płci męskiej lub do męskiej zbliżonej tego życzyć nie muszę. Niech tak się utrzymują, blisko powierzchni, i bezpiecznie dryfują. Nic więcej ich nie czeka, chyba że więcej zabawek. Coraz większe bańki mydlane.
[Tekstu nie sponsorują żadne organizacje feministyczne tudzież producenci (i producentki) zabawek i innych gadżetów. Tekst sponsoruje się sam i sam zjada własny ogon].
Sprawa jest oczywista. Każdy facet jest dzieckiem. Nie, nie każdy. Każdy plus jeden. To błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Podwójne życie, ale i podwójna odpowiedzialność. Coraz droższe zabawki i coraz tańsze riposty. Wartości ulegają deprecjacji, a braki łatane są doraźnie i niedokładnie – jak pierwsze spodnie z czasów większej samowystarczalności przed kultem przecen. Wytarte na kolanach, bo kiedyś dzieciństwo wymagało jakichś poświęceń. Teraz tylko wymaga. Tylko jak!
Każdy facet jest dzieckiem. Ale żeby to jeszcze było wiadome od początku. Nie jest. Dzieciństwo facet przeżywa zupełnie nieświadomie. Uczy się bycia dzieckiem. I dopiero z każdym doświadczeniem – pozytywnym czy negatywnym, bez różnicy – tę umiejętność nabywa. Ale nigdy do końca – dążenie do doskonałości nie może być zwieńczone sukcesem całkowitym. To proces, niewymagający myślenia. On się dzieje. Inaczej facet by zwariował. Od nadmiaru odpowiedzialności, stałości, spokoju i empatii. Po co przepłacać, kiedy można w tej samej cenie nie wyciągać wniosków, nie dotrzymywać słowa i nie zmieniać się z premedytacją – trwać w poznawaniu się w jednym wielkim etapie przejściowym, gdzieś między fazą analną i oralną. Ale tutaj musiałbym oddać głos specjalistom, jednak żadnego nie znam. Jestem facetem, więc z góry nie zamierzam się diagnozować. Mówię, jak jest – jak pisał jeden poeta-dziecko, posądzany (niesłusznie) o banalizm.
Inni eksperci wskazują, że w życiu faceta najtrudniejszych jest pierwszych czterdzieści lat dzieciństwa. Z autopsji mogę przytaknąć – z dnia na dzień odczuwam to coraz silniej i dotkliwiej. Jednak wiem z opowieści z licznych przedszkoli, do których zaglądam, by się bawić w picie piwa, że pierwszych pięćdziesiąt lat jest równie ciężkich, a pierwszych sześćdziesiąt nawet jeszcze bardziej. Nie wspominając o siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Nikt też nie mówił, że będzie, jak było. I żaden plus w programie wsparcia, wyparcia i zaparcia tego nie zmieni.
Po pierwsze, primo: facet się nie zmienia. Po drugie, primo: jeśli wydaje ci się inaczej, patrz punkt pierwszy. Dzieci są sprytne i przebiegłe, ale zawsze na krótką metę. Żadne przecież nie potrafi czegoś udawać zawsze. Chyba że braku winy. Nawet gdy zaprzecza, że w jakiś sposób się nie bawi – czy to jednorazowo, czy z jakiegoś doskoku, czy cyklicznie – nie potrafi tego robić dłużej przekonująco. Dziecku jednak wybacza się więcej, o czym wiedzą najlepsze matki, żony i kochanki. Po co tracić nerwy, kiedy facet się nie zmienia? Nie lepiej znaleźć sobie jakąś rozrywkę zastępczą? Napięcie i stres przechodzić w jakichś górach (pełnych górali) lub wyleżeć na jakiejś plaży (pełnej ratowników i marynarzy). Zjeść snickersa i popić red bullem. Przecież dziecko z podciętymi skrzydłami jest mniej wydajne i robi się jeszcze bardziej absorbujące, impulsywne i złośliwe.
Jednak najbardziej paradoksalny jest moment, kiedy facet zostaje ojcem. Dzieci mają dzieci, takie czasy. Ale takie czasy spotykają nas od niepamiętnych czasów. Pomijam gender i inne formy – mniej lub bardziej crossdresiarskie – ucieczki z dzieciństwa w jakąś formę choćby nie do końca dojrzałej kobiecości. Po prostu facet nagle dostaje lustro – i widzi się podwójnie. Do nowych zabawek wracają stare, często łączące się z ważnymi wspomnieniami (pierwsza piłka! pierwsze lego! pierwsza guma!), toteż nie ma w co rąk włożyć. Smartfon – brum, brum! – pędzi z samochodzikami, a laptop pełen pornoli dryfuje wśród klocków (i to się, w niektórych przypadkach, naprawdę łączy).
Facet w lustrze dostrzega również istotę rzeczy: w gruncie rzeczy się nie zmienia, tylko rośnie. Robi te same miny i uniki jak w zabawie „a kuku”, która przeistoczy się w grę „w chowanego”. Facet więc widzi się jeszcze bardziej pojedynczo. Jakby w przebłyskach (zajączki!) świadomości rozumiał, dlaczego wciąż jest dzieckiem. Jakby miał się czegoś z tego nauczyć. Nie rozpędzajmy się. Nauczy się co najwyżej ponownie grać w piłkę (rzucił ją, gdy nabrał pełnych kształtów dorodnego bobasa) albo wkładać baterie do innych zabawek niż pilot i wibrator (własny lub kobiety, która go aktualnie bezskutecznie wychowuje).
No właśnie, nie wspominam już nawet o związkach, ślubach i rozwodach tudzież innych romansach i spontanach (jak mawiają na portalach dla dzieci randkujących). To mniej lub bardziej świadome wyłączenia spod jurysdykcji jednych matek na rzecz innych. I wiek tu nie ma znaczenia. Zwłaszcza XXI. I każdy inny, równie niezmienny, suchar; prawda, która nie musi się objawiać, bo jako jedyna obowiązuje i nie trzeba jej w tym pomagać, nikogo namawiać, że jest właśnie tak, a nie inaczej.
Przykłady, pierwsze z brzegu, czyli dosadne – nakreślone krzywą i grubą kreską, wrytą w kartkę najbardziej nieadekwatną kolorystycznie kredką świecową (która nie została zjedzona w dobrej wierze) – ukazują ogrom i głębię tej pozornej sielanki. Tego domu nad rozlewiskiem. Tych barw szczęścia. Tego stupromilowego lasu.
Michael Jackson nasuwa i posuwa się sam. To dopiero tańczący brzdąc w opałach. Ale czy Prince był gorszym wafelkiem o smaku dzieciństwa? Albo George Michael, kolędnik, czyhający pod każdą choinką na nowe prezenty? Ale to na dłuższą metę mydlenie oczu: każdy bobas Elton John niczym się nie różni od bobasa Bruce’a Dickinsona czy bobasa Burzuma. Dzieci lubią, jak się im zagra, wtedy próbują śpiewać. Ale co mogą wiedzieć, skoro wszystkie dzieci są nasze, a nikt indywidualnie nie ponosi odpowiedzialności za ich niedojrzewalność?
Robert Lewandowski, korzystając z doświadczeń swojego narcystycznego dzieciństwa, postanowił pokłócić się ze wszystkimi kolegami z piaskownicy, żeby zmienić ją na inną. Gdyby mógł, podziurawiłby im wszystkie piłki, zsikał z powierzchni trawy boiskowe linie, a siatki bramek rozjechał kolekcją zautomatyzowanych samochodów. I jeszcze zostawił zestaw brudnych pieluch w szatni, by wszyscy wiedzieli, że tu był, ale się obraził, bo chciał jeszcze bardziej wszystko sam i jeszcze bardziej wszystko bardziej. Ale co o tym może wiedzieć dziecko, które nie potrafi być najlepsze, bo wciąż czuje się gorsze od samego siebie? Które w lustrze, zamiast widzieć więcej, widzi tylko brak pucharków (z lodami) i armatek (z konfetti)?
Ryszard Petru, korzystając z doświadczeń swojego burzliwego dzieciństwa, bawi się w politykę i miłość jednocześnie. Łączenie tych dwóch aktywności nawet poza dzieciństwem jest niebezpieczne. Nie chodzi tylko o obietnice braku przejęzyczeń. W ogóle miłość do niczego nie pasuje. Najlepiej wychodzi na zdjęciach, zwłaszcza pornograficznych (zdjęcia rodzinne są najbardziej pornograficzne – można na nich zobaczyć każdą sztywność i nagość jednocześnie). Ale co o tym może wiedzieć dziecko, które zaciągnęło tyle kredytów zaufania (w różnych walutach), że nie starcza mu flamastrów, by każdy brak obrysować innym kolorem?
Papież Franciszek, korzystając z doświadczeń swojego pokojowego dzieciństwa, udaje, że Kościół ma twarz dziecka. Nie ma. Jeśli już, to twarz dziecka gwałconego przez inne dziecko, tyle że dorosłe i w sutannie. Ale co o tym może wiedzieć inne dziecko, choćby noszące pierścień i mające równie nieludzką drużynę, co Frodo (nomen omen – postać-mem dzieciństwa w stanie czystym, niczym Piotruś Pan, Pan Kleks i Ryszard Czarnecki)? Przecież jego bóg też jest dzieckiem, jeszcze bardziej sprzecznym i niebezpiecznym, zwłaszcza że choć nieistniejącym, to z uporem maniaka powoływanym do istnienia, by usprawiedliwiać kolejne podobne, spełnione lub niespełnione, ofiary.
Czy tekst o facetach, którzy są dziećmi, bo nie mają żadnego innego wyboru (nie chcą? / nie wiedzą? / nie mogą? / grają w inne gry?), ciągle w drodze od wesołego miasteczka do zamku duchów, bo tak jest skonstruowany świat, odbijając piłeczkę – bo tak! – stawiając i podlewając kolejne babki z piasku, czym grabiąc sobie, grabiąc i bijąc się łopatkami, może mieć jakąś puentę? Czy to nie jest taki plastikowy pociąg, poruszający się w kółko z tą samą prędkością, dłuższy niż jedyny tunel na trasie, przez co nie może się w nim zapalić żadne światełko, a nawet jeśli, to i tak tego nie będzie widać? Choć przecież takich komplikacji producent nie przewidział.
