Już chyba nikogo nie dziwi, że co roku 11 listopada w Warszawie dochodzi do zadymy. Trudno jest też sobie wyobrazić, że organizowany przez środowiska narodowe – Marsz Niepodległości – przejdzie kiedyś przez stolicę spokojnie, bez incydentów czy nawołujących do nienawiści haseł.
W tym roku Robert Bąkiewicz swoją imprezę zorganizował jako przejazd samochodowy pod hasłem „nasza cywilizacja – nasze zasady”. Szybko okazało się, że pojazdy wcale nie będą jechały, tylko jak zwykle przez ulice Warszawy przemaszerują sympatycy ONR i innych skrajnie prawicowych ugrupowań. Choć wcześniej nie tylko ratusz, ale też sąd uznały, że impreza nie może się legalnie odbyć w takiej formule.
A jakie zasady cywilizacyjne chcieli zademonstrować? Przemoc, nienawiść, krytyczny brak poszanowania dla cudzej własności czy nawet życia? Na ulicach Warszawy raz jeszcze rozegrały się regularne sceny bitew z policją, choć największym echem obiło się podpalenie mieszkania, w którym swoją pracownię miał fotograf Stefan Okołowicz. Dla symetrystów problem nie istnieje, bo przecież podczas Strajków Kobiet również dochodziło do przepychanek z policją, czy nawet mazania farbą na murach urzędów lub kościołów. Nie trudno jednak zauważyć, że podczas protestów pod kuriami, lokalnymi siedzibami PiS czy nawet pod domem Jarosława Kaczyńskiego nie dochodziło do prób podpalenia, które mogłyby się zakończyć czyjąś śmiercią.
Sam prezes Marszu Niepodległości został sfotografowany na tle płonącego mieszkania, a wśród uczestników rozlegały się w tymczasie okrzyki „Nie gaś! Niech kurwa płonie!”. Same nasuwają się pytania: czemu dbający o reputację swojej imprezy Bąkiewicz nie zareagował i nie wyciągnął konsekwencji wobec rzucających racami osób. Ale przede wszystkim zastanawiające jest: co w maszerującym, pieszym tłumie robił organizator trwającej właśnie imprezy samochodowej?
W późniejszym czasie można było przeczytać słowa Damiana Kity, rzecznika Marszu Niepodległości, tłumaczącego, że to jedynie prowokacja, a Okołowicz mieszkanie sam podpalił lub podpalenie zorganizował. Za taką teorią miałoby świadczyć, że na innym balkonie tego samego budynku stał kamerzysta, a sam Okołowicz związany jest zawodowo między innymi z „ultralewackim TR Warszawa”.
Polskie narodowe „rycerstwo” uwielbia konstruować własny mit walki z siłami wroga. Raz po raz padają ofiarami prowokacji – ze strony lewactwa, policji czy też wrogich sił Antify. W ten sposób do repertuaru dołączyli policjanci, którzy zdaniem Bąkiewicza mieli prowokować spokojnie maszerujących narodowców, którym cierpliwość się skończyła i postanowili przy pomocy rac, petard i wyrywanych z chodnika kostek brukowych uspokoić „prowokatorów”. Oczywiście po to, by móc kontynuować spokojny przemarsz (podkreślmy – zorganizowany jako samochodowy przejazd), który miał się zakończyć pod zamienionym w epidemiczny szpital Stadionem Narodowym.
Takie działania mają oczywiście na celu przywrócenie wrażenia, że na Marszu Niepodległości rzeczywiście maszerują przede wszystkim rodziny z dziećmi, choć można się dalej zastanawiać, czemu rodziny biorą udział w nielegalnej demonstracji kończącej się co roku starciami z policją. Być może jest tak, że te polskie rodziny, które reprezentuje środowisko ONR są ze swej natury agresywne i elementem edukacyjnym jest dla nich nauka pogardy wobec autorytetów, władzy i służb?
Przemoc, choć jest problemem istotnym, ma jednak o wiele poważniejszy skutek uboczny. Tworzy atmosferę, w której Polacy nie sprzyjający środowiskom nacjonalistycznym – nie chcą – lub też boją się demonstracji własnego patriotyzmu. Wystarczy spojrzeć na Strajk Kobiet czy też Parady Równości. Wśród gąszczu transparentów można oczywiście dostrzec biało-czerwone flagi. Pojawiają się one jednak sporadycznie i zazwyczaj niesione są przez aktywistów partii politycznych, zaprawionych w ujawnianiu własnych przekonań.
To nie wynika z pogardy dla barw i symboli narodowych, jak chciałaby to widzieć prawica. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że w okolicach 11 listopada flagi nie wiszą na wszystkich domach, tak jak było to zwyczajem jeszcze niecałą dekadę temu. Dzieje się tak, bo flaga kojarzona jest dzisiaj z przemocą, ulicznymi burdami i środowiskami kibicowskimi, które zagarnęły dla siebie polski patriotyzm. Zresztą to się dzieje nie tylko na marszach, bo patriotyczne bluzy noszone codziennie, także z symbolami powstańczymi wywołują obecnie w przechodniach przede wszystkim lęk.
Chciałbym wierzyć, że to proces odwracalny, że wystarczy namawiać i zachęcać do manifestowania barw narodowych. Może gdyby na tęczowych demonstracjach pojawiło się trochę więcej bieli i czerwieni to Marsz Niepodległości zrozumiałby, że nie ma monopolu na flagę. Problem w tym, że Bąkiewicz i spółka ten monopol pragną za wszelką cenę utrzymać i nawet tego nie ukrywają. Inne strony sporu flagę oddały niemal bez walki, choć trudno mieć do nich pretensje.
W świetnym „Turbopatriotyzmie” Marcin Napiórkowski przypomina jak prezydent Komorowski próbował stworzyć atmosferę radosnego i rodzinnego celebrowania patriotyzmu. Jego starania zostały oczywiście przez pisowską prawicę wykpione, na potrzeby partyjnej walki z PO. Przez takie podejście zaprzepaściliśmy szansę na stworzenie święta, które prawdziwie łączy wszystkich Polaków, zamiast wywoływać lęk w tych, którzy mieszkają na trasie przemarszu i niezdrową ekscytację tych, którzy przed ekranami komputerów i telewizorów poszukują sensacji w obserwowaniu ulicznych walk.
Jednak odzyskanie symboli narodowych może szybko nie nastąpić. Przynajmniej dopóki będziemy akceptować formułę stadionowego patriotyzmu wyrażaną co roku w Święto Niepodległości. Dopóki władza, dotychczas ochoczo romansująca z tymi środowiskami, nie powie jasno „dość” i nie uporządkuje stworzonego przez siebie bałaganu, poziom przemocy tolerowanej w przestrzeni publicznej będzie konsekwentnie rósł. Zresztą oburzające jest, że po tak brutalnym pokazie siły Robert Bąkiewicz zostaje zaproszony do telewizji w roli gościa specjalnego, zamiast być zatrzymanym przez policjantów. Jest to oburzające tym bardziej, że policja nie widziała nic dziwnego w aresztowaniu czternastolatki w Olsztynie pod zarzutem organizacji nielegalnego zgromadzenia. Jak na dłoni widać, że są obywatele lepsi i gorsi.
Jeśli dalej tak pójdzie to co roku w okolicach listopada będziemy się zastanawiać przede wszystkim co tym razem spłonie w stolicy, zamiast cieszyć się, że mamy możliwość celebrowania wolności własnego narodu. Brak szybkiego i stanowczego działania może skończyć się tragicznie. Zwłaszcza w momencie, w którym władza będzie zmuszona wezwać na pomoc stworzone przez siebie Wojska Obrony Terytorialnej, a po szybkim telefonie Ministra Obrony Narodowej komórki rozdzwonią się w kieszeniach tych, którzy właśnie rzucają racami w policjantów.
Autor zdjęcia: Dawid Małecki