Kler nie chce podejmować tematów trudnych, unika ich nawet, jeśli nie wiąże się z tym utrata szacunku czy kara więzienia, jak w przypadku księży tuszujących czy popełniających przestępstwa. Choć nie jest to oczywiste, w ostatnich latach ponoszą w wyniku tych uników duże konsekwencje.
Kościół zajął jednoznacznie negatywne stanowisko w kwestii Strajku Kobiet, powołując się na jego niezgodność z doktryną katolicką. Jednak reakcje duchownych nie były już tak jednoznaczne. Część księży w mediach społecznościowych deklarowała, że protestujący nie są lub nie mogą być katolikami, ale mimo to nie wzywają wiernych występujących przeciw doktrynie do uregulowania stosunków ze wspólnotą. Jednocześnie prymas Polski, arcybiskup Wojciech Polak, choć podkreślił, że Kościół nie zmienia swojego stanowiska, to uderzył w inny ton i gorąco zaapelował, aby młodzi nie odchodzili ze wspólnoty, jak to określił, „pod wpływem emocji”. Tak naprawdę nie wiadomo więc, jaką pozycję w tym sporze zajmują księża – czy chcą wiernych niezgadzających się z doktryną Kościoła wyrzucić czy też jednak zatrzymać ich za wszelką cenę? Kler nie chce podejmować tematów trudnych, unika ich nawet, jeśli nie wiąże się z tym utrata szacunku czy kara więzienia, jak w przypadku księży tuszujących czy popełniających przestępstwa. Choć nie jest to oczywiste, w ostatnich latach ponoszą w wyniku tych uników duże konsekwencje.
„Wróć kiedy będziesz gotowy”
Kościelny dyskurs konstruowany jest tak, żeby trudne tematy obejść bokiem, nawet jeśli nie są kontrowersyjne. Standardową reakcją jest unik czy udawanie, że coś nie stanowi problemu, a przynajmniej nie dotyczy Kościoła. To nie jest tylko domena księży posądzanych o przestępstwa, bo zetknąć się z tym zjawiskiem można nawet na poziomie codziennego obcowania w jakiejkolwiek parafii.
Nie jest tajemnicą, że statystyki dotyczące liczby wiernych obejmują „wierzących niepraktykujących”. Księża widzą, ile osób pojawia się na mszach. Mają też jakieś pojęcie, kto nagle znika po bierzmowaniu lub kogo nie widują poza kolędą i może święceniem jajek. W skład statystycznego Kościoła wchodzą także „ochrzczeni niewierzący”. Choć brzmi to jak paradoks, jest to grupa powstała z silnego powiązania tożsamości narodowej z religią. W tym przypadku mówimy już o osobach, które poza Kościołem otwarcie deklarują się jako niewierzące lub wyznają inne religie. Jednak pozostają związane z Kościołem ze względu na chrzest. Może się nawet zdarzyć, że pod wpływem nacisku lub ze względów czysto praktycznych zdecydują się na sakramenty (np. ślub katolicki dla wielu Polaków pozostaje ważnym rytem przejścia niezależnie od faktycznego wyznania).
Duchowni co jakiś czas mają okazję skonfrontować się z obiema grupami przy okazji zajęć religii w szkole lub sakramentów. Jednak, co charakterystyczne, księża najczęściej udają, że tematu nie ma, a osoby te tak naprawdę wierzą. Widać to na przygotowaniach do sakramentów, gdzie pojawiają się zgrzyty. Odważniejsi księża apelują do rodziców (przy okazji Komunii ich dzieci) czy bierzmantów, aby nie decydowali się na sakrament, jeśli ta decyzja nie wynika z powodu szczerej wiary przystępującego. Zdarza się czasem, że stan faktyczny wychodzi na wierzch, np. dziecko wygada się podczas przygotowania do Komunii, że rodzice odnoszą się z lekceważeniem do praktyk religijnych, albo będzie po prostu widać po interesancie, że na pewno nie kieruje się względami wiary. Duchowni oczywiście muszą postępować zgodnie z doktryną, ale nie podejmują bezpośredniej, szczerej rozmowy z osobami budzącymi ich wątpliwości. W najgorszym wypadku będą robić problem z udzieleniem pożądanego sakramentu, ale zawsze odpowiedź jest taka sama – „wróć kiedy będziesz gotowy”.
Można założyć, że w grupie „wierzących niepraktykujących” ta taktyka może się sprawdzić. Część takich osób faktycznie wraca do wiary w dorosłym życiu, a niektórzy przechodzą do bardziej liberalnych kościołów reformowanych. W tym przypadku lepsza katecheza czy ewangelizacja mogłaby przynieść efekty i ponownie związać „niepraktykujących” z wiarą. Ale co z tymi, u których to jest już autentyczny brak wiary? W Kościele katolickim nie ma dyskusji o podejściu do takich osób. Księża nie mają wytycznych, co robić z osobami, które są ewidentnie niewierzące. Mogą mówić o grzechu np. niegodnego przyjęcia sakramentu, ale ta perspektywa jest nieważna dla kogoś, kto Boga dawno odrzucił. Duchowni nie są w stanie jakkolwiek odnieść się do problemu osób niewierzących czy innowierców, którzy z różnych względów znaleźli się pod ich dachem. Nawet bardzo progresywny wywiad z biskupem Dajczakiem, który zyskał uznanie za niemasowe podejście do przygotowania do sakramentów, nie porusza tej kwestii. W odniesieniu do nawróconych niewierzących pojawia się tylko fragment, w którym biskup mówi, że „to są bardzo ciekawi ludzie, bo oni idą z wyboru. Ktoś im pomógł, znaleźli się w jakiejś grupie i zostali wybudzeni do wiary”. Opowiada też historię chłopaka z niewierzącej rodziny, bierzmowanego z powodu własnej chęci. Jednak w rozmowie nie pojawia się temat „ukrytych” niekatolików. Nie pada pytanie, co robi ksiądz, kiedy ma do czynienia z niewierzącym czy innowiercą, który „nie wybudzi się do wiary”, albo jak postępuje, gdy widzi, że deklarowana chęć przyjęcia sakramentu bierzmowania, to tak naprawdę przymus ze strony rodziny czy opiekunów. Być może taka postawa to pokłosie obawy o utratę wiernych. Bardzo możliwe, że duszpasterze po ludzku boją się puścić swoje owieczki wolno i wolą uważać, że w stadzie owieczek żadne zmiany nie zachodzą. Istnieje też możliwość, że za taką strategią stoi obawa, że poruszenie tematu nieuchronnego odejścia od Kościoła otworzy puszkę Pandory, a ludzie skorzystają z opcji, jaką jest apostazja, kiedy się o niej dowiedzą.
Autostrada do apostazji, czyli czy da się przekonać przekonanych
Niezależnie od przyczyny, która pozostaje spekulacją, w obrębie Kościoła nie mówi się o apostazji w odniesieniu do świeckich. Może porusza się tę kwestię gdzieś u szczytu w kwestii statystyk czy strategii, ale w rozmowie z wiernymi to temat tabu. Jeśli ktoś wątpi, przestał wierzyć lub nawet wierzy w co innego, nie poruszy tego tematu z księdzem. Głównie dlatego, że ksiądz w najlepszym wypadku odeśle go do doktryny. Jedyna sytuacja kiedy dochodzi do trudnych rozmów, to moment kiedy podanie apostaty ląduje na biurku proboszcza. Procedura wymaga, żeby kapłan spróbował odwieść apostatę od decyzji, ale w praktyce, niemalże w każdym przypadku jest na to już za późno.
Decyzja o apostazji to proces. Metody działania Kościoła przywołują suworowski „rubel za wejście, dwa za wyjście”. Chrzest jest obwarowany warunkami, które muszą spełnić rodzice, do tego jest cała uroczystość i oczywiście opłata. Ale to nic w porównaniu z apostazją, która nie jest po prostu złożeniem papierka w odpowiednim okienku. Aby formalnie wystąpić ze wspólnoty, trzeba dostarczyć świadectwo chrztu (czyli jeśli ktoś mieszka w Warszawie, ale chrzczony był w Nowym Targu, to musi tam pojechać), odpowiednie podanie zawierające porządną argumentację, a następnie zanieść to do lokalnej parafii i odbyć rozmowę z księdzem. Problemy pojawiają się właściwie na każdym kroku, choć usunięto już obowiązek powoływania świadków czy ponownej wizyty na plebanii. Parafia chrztu może nie chcieć wydać świadectwa, a potem przy głównym akcie dokonywania apostazji proboszcz może uznać, że uzasadnienie decyzji nie jest wiarygodne (przypadki powoływania się na skopiowanie gotowego pisma z internetu) lub po prostu nie będzie chciał przyjąć pisma. Dodatkowo, można się spodziewać, że ksiądz pisma nie wyśle do kurii i apostazja w ogóle nie zostanie odnotowana, dlatego nawet kiedy pismo zostanie już złożone, trzeba kontrolować przebieg sprawy.
Potencjalni apostaci doskonale zdają sobie sprawę, że ich decyzja to droga pod górkę i łatwo nie będzie. Nierzadko ten proces pochłania wiele czasu oraz nerwów. Jednocześnie sama decyzja nie zmienia w diametralny sposób życia apostaty, więc wiele osób z niej rezygnuje lub odkłada z powodu braku czasu. Dlatego decyzje o apostazji, wbrew temu co mówił arcybiskup Polak, nie są podejmowane pod wpływem emocji czy nawet taśmowo i na wpół nieświadomie (jak często ma to miejsce w przypadku sakramentów). Ludzie, którzy występują z Kościoła, zazwyczaj są już w pełni przekonani do swojej decyzji, będącej dla nich koniecznością, a nie chwilową wątpliwością (np. z powodu chęci zmiany wyznania czy dla ukojenia sumienia). Można zrozumieć, dlaczego księża przyjmujący akt apostazji mają obowiązek odbyć z odstępcą rozmowę na ten temat, ale z faktycznego punktu widzenia to jest już przekonywanie przekonanego, które ma niewielką szanse na powodzenie. Dlatego decyzje o apostazji, wynikające z ostatnich wydarzeń, będą wyrazem myśli, które swój początek miały nawet wiele lat temu.
Z uwagi na to, że Polska jest państwem niemalże wyznaniowym, decyzja o apostazji nie jest oczywista. W przypadku wielu apostatów poprzedzały ją dogłębne przemyślenia i rozmowy ze samym sobą – pewnego rodzaju debata duchowa. W momencie kiedy człowiek, posyłany do pewnego momentu „taśmowo” do Kościoła, zaczyna zdawać sobie sprawę, że wątpi, otwiera się pole do takich rozważań. Jednak kandydaci na odstępców są świadomi niegotowości kapłanów do szczerej, bezpośredniej rozmowy. Jeśli ktoś rozważa odejście z Kościoła, to zamiast porozmawiać z księdzem, który temat zignoruje, przeczyta Dawkinsa. Jeśli ktoś zainteresuje się inną religią, to przed podjęciem decyzji nie porozmawia szczerze z duchownym o planowanej konwersji, tylko pójdzie od razu do innej świątyni, żeby wiedzieć na pewno. W efekcie księża, przez swoją postawę unikającą, wykluczają się z tej debaty, do której dostęp powinien być dla nich wartością nadrzędną. Jeśli można to porównać do spraw codziennych, to można powiedzieć, że ignorują stan separacji tak długo, aż dostaną papiery rozwodowe.
Prawda czasu i prawda episkopatu
Obecna sytuacja dowodzi bowiem dwóch rzeczy. Wprowadzenie tzw. „kompromisu aborcyjnego” było nie tylko pewną wygraną, ale też ukrytą porażką. Stwierdzenie, że w państwie katolickim potrzebne jest zaostrzanie prawa aborcyjnego oznacza, że ludzie nie są chętni do stosowania się do wytycznych religii z własnej woli. Tą oczywistość przykrył fakt, że obecne prawo zostało podarowane Kościołowi w prezencie za jego działalność opozycyjną. „Wyrok” Trybunału Konstytucyjnego i reakcja na jego ogłoszenie sprawiła, że ta porażka stała się w końcu widoczna. Do tego skala protestów, najbardziej licznych po 1989 roku, stanowiła wyraz tego, że dla wielu Polaków katolicka doktryna jako model życia nie jest do zaakceptowania.
Mimo to, niewielu duchownych zauważa tą oczywistość, a jeśli nawet ją zauważy, to stawia tezę, że wina leży w kiepskiej jakości katechezy lub niewystarczającej ewangelizacji, a także w złym przykładzie płynącym z domu. Ta retoryka absolutnie wyklucza przekonanie protestujących do poglądów Kościoła i optymistycznie zakłada, że jest to kwestia do naprawienia. Nawet w tak liberalnych na tle środowiska kościelnego wypowiedziach, jak wystąpienie księdza Jacka Prusaka w TVN 24, pojawia się założenie, że jeśli młodzi zostaną wysłuchani, a ich motywy zrozumiane, to w końcu jakoś odnajdą się w Kościele. Księża zupełnie nie dopuszczają do dyskusji tematu ewentualnych apostazji. Odrzucają też możliwość, że w dzisiejszych czasach, kiedy o pewnych sprawach mówi się bardziej otwarcie, ich stanowisko jest już postrzegane jako anachroniczne i niezwiązane z rzeczywistymi potrzebami ogółu. To samo tyczy się świeckich, którzy są związani z Kościołem. Jeśli Tomasz Terlikowski mówi o większym nacisku (społecznym!) na mężczyzn, jako idealnym rozwiązaniu problemu samotnych matek niepełnosprawnych dzieci porzucanych przez ojców, to tylko daje świadectwo, że drastycznie rozmija się z realiami. Także mówienie o grzechu czy wszechwiedzącym Panu Bogu nie działa na ludzi, którzy we wspólnocie pozostają jedynie na papierze. Ze strony świeckich coraz częściej pojawiają się, już znudzone, głosy narzekające na kolejnych duchownych powtarzających po raz setny, że Kościół zdania nie zmieni – tak jakby repetycja miała ludzi magicznie nawrócić. Nie sposób jednak zgadnąć, czy jest to akt desperacji czy fałszywe przekonanie o silnej pozycji wiary w życiu obywateli. Dla wielu osób jest to wręcz wyraz arogancji, bo taka postawa kleru absolutnie ignoruje to, że ktoś może myśleć inaczej. Dyskredytowanie silnie ugruntowanego stanowiska czy poglądów jako „tymczasowego odejścia od prawdy” zniechęca, ponieważ wierzący ustawiają swój punkt widzenia jako nadrzędny, a to sprawia, że każdy dialog z miejsca staje się bezcelowy.
Kościół znalazł się więc w punkcie bez wyjścia, bo wiadome jest, że doktryny nie zmieni. Teoretycznie są duchowni, tak jak wspomniany ksiądz Prusak, którzy chcą podjąć dialog, ale on będzie się ograniczał do wymiany wykluczających się poglądów. Duchowni nie prowadzą rozważań co będzie, jeśli porozumienia po prostu nie da się osiągnąć. Ale czy powiedzą ludziom, żeby w takim razie odeszli z Kościoła? Też nie. Stają więc na pozycji bohaterów tragedii antycznej mając do czynienia z niemożliwym do rozwiązania konfliktem – przymknąć oko na zmiany społeczne, żeby ludzie zostali we wspólnocie, czy być zasadniczym i przyznać, że jeśli nie zgadzają się z doktryną, to faktycznie się w niej nie odnajdą. Świetnym przykładem jest tutaj abp Polak, mówiący w jednej wypowiedzi o niezmienności stanowiska Kościoła, w drugiej zaś apelujący do młodych, żeby nie dokonywali apostazji, ale który nie rozważa już, co z tymi, którzy takiego stanu rzeczy po prostu nie zaakceptują. Trudno zrozumieć taką postawę u prymasa, osoby wyznaczającej kurs dla całej instytucji religijnej.
Sytuacja Kościoła jest obecnie bardzo poważna. Największy po 1989 roku zryw obywatelski jest wymierzony nie tylko we władzę obecnej partii, ale także kleru. To jest deklaracja na niespotykaną dotąd skalę, że świeccy jednak nie chcą żyć zgodnie z doktryną katolicką i pragną odrzucić jego moralne przywództwo. Sprawy nie ułatwiają kolejne skandale pedofilskie, a do tego jeszcze „niespodziewana” ostatnia afera z kardynałem Dziwiszem. Duchowni jednak zdają się nie zmieniać swojej taktyki i dalej unikają trudnych tematów, tak jakby chcieli po prostu przeczekać burzę. Jeśli pojawia się z ich strony chęć do dialogu, to nie ma szansy powodzenia, bo argumenty odnoszą się do wiary w Boga czy doktryny katolickiej, która dla protestujących ma podrzędną wartość. Niemożliwe do osiągnięcia porozumienie, nie dopuszczające stanowiska drugiej strony, kończy się wyrazem nadziei, że ludzie po prostu sobie odpuszczą i zaakceptują ponownie zwierzchność Kościoła. Ta strategia jednak może tylko obrócić się przeciwko nim. Udawanie , że nie ma niewierzących we wspólnocie, i że do wielu nawet wierzących członków Kościoła, katolicki model życia po prostu nie przemawia, nie zmniejszy ryzyka, że coraz więcej ludzi będzie zainteresowanych odejściem z Kościoła. Póki co, hierarchowie i ich podwładni, nieświadomie obrali azymut na model irlandzki, gdyż największe koszty tego letargu poniesie właśnie Kościół. A to, z czego również nie chcą zdać sobie sprawy, to gorzka prawda, że ludzie mogą żyć bez Kościoła, a Kościół (zwłaszcza katolicki, który jest oparty na instytucjonalności) bez nich już sobie nie poradzi.
