O Jarosławie Gowinie napiszę prozą. Wspominałem, co sądzę, w wielu wpisach, zbierałem się do napisania prawie od początku kwarantanny. Teraz chcę podsumować.
Pozwólcie, że powstrzymam się (z grubsza) od barwnych porównań, historycznych analogii i, wyjąwszy ilustrację, żartu. Żyjemy nie tylko w trudnym czasie w sensie zdrowia publicznego, naszego samopoczucia i obaw o przyszłość. Równolegle rozgrywa się brudna gra wokół wyborów i konstytucji. Dlatego powtórzę: każdy kto teraz próbuje w ten czy inny sposób zmieniać konstytucję, poddawać ustawy sprzecznie z konstytucją, dawać marszałkowi sejmu nienależne prawo ponownego ogłaszania późniejszego wyniku wyborów – ten po prostu popełnia zbrodnię polityczną i musi zostać za nią prędzej czy później rozliczony.
Otóż Jarosław Gowin zaproponował kompromisową rzekomo propozycję, polegającą na zmianie konstytucji, a nie zyskawszy dla niej poparcia, abdykował. Nie podał się do dymisji, ale właśnie abdykował. Po monarszemu, po prezydencku, z wielkimi słowami na ustach. Z historią i z sumieniem. Zdążył jeszcze wraz z cząsteczką swojego ugrupowanka zablokować uniwersalne głosowanie korespondencyjne (kolejna wersja już w drodze). Po czym uniósł się na swych wysokich wartościach i ponadprzeciętnym morale, i podziękował.
Zgoda, tu dymisja jest oczywistością. Ale powinno do niej dojść nie na skutek niezjednoczenia się narodu wokół pana wicepremiera, ale w ogóle dlatego, że śmiał takie propozycje składać. Przeczytałem sobie ten dokument. Dwa lata więcej dla Dudy i siedmioletnia prezydentura w Polsce. Jedna więc z najdonioślejszych zmian ustrojowych – bez konsultacji, bez poważnej dyskusji, w stanie państwowego chaosu, na kolanie.
Powinno dojść do dymisji – nie tylko Gowina, ale Gowina przecież także – już dużo wcześniej. Po każdym akcie głosowania za złamaniem polskiej konstytucji, po każdym ataku na władzę sądowniczą i trójpodział władzy, po każdym „głosowałem, ale się nie cieszyłem”. To już prawie 5 lat. Wciąż i wciąż na okrągło.
A pamiętacie, gdy w radiowym wywiadzie p. Gowin opisywał kryzys migracyjny w Europie jako groźbę dla naszej cywilizacji? Pamiętacie, jak ramię w ramię z PiS stał we wszystkich wszeteczeństwach? Bronił wypowiedzi Szydło i Morawieckiego w Parlamencie Europejskim? A gdy powiedział, że, będąc ministrem sprawiedliwości, nierzadko nie miał już funduszów domowych na koniec miesiąca – taką miał, biedaczyna, skromniutką pensję?
Rzucał mi się w oczy od początku kryzysu koronawirusowego. Jak zawsze na wysokim C, z wysokim rejestrem językowym, z pouczeniami dla dziennikarzy, pompatyczny i subiektywnie najgodniejszy. Wypisz-wymaluj mąż stanu. Najpierw wypowiedź o kościołach – mają pozostać otwarte, bo kościoły to szpitale dla dusz. Potem wskazania dla uczelni wyższych na czas nauczania zdalnego – daruję Wam szczegóły, to nie jest ciekawe. Potem wywiad z red. Kajdanowiczem w tvn24 i jego (upraszczam, z pamięci): „panie redaktorze, proszę mi nie zawracać głowy jakimiś tam wyborami, my tutaj, ministrowie, po 20 godzin na dobę walczymy z koronawirusem”. W końcu ostatni weekend – próba zaistnienia i operetkowa dymisja, przy jednoczesnym pozostaniu jego partii w rządzie podłej zmiany. Też szeroko obłożone wywiadami i wzniosłością ducha.
Człowiek, który naginał się i szedł za wszystkimi szalbierstwami rządu PiS, robił to bez szemrania od 2015 r. Za jaką cenę? Może za udział we władzach? Może za perspektywy? Za posiadanie własnej domeny na pewno.
rys. Michał Murawski
Domeną rządził zaś jak księstwem udzielnym. Owoc znacie, choć większość z Was już tym nie żyje – ja muszę. Konstytucja dla nauki kosztowała 6 mln złp. Niby nic, zwłaszcza w porównaniu z 2 mld na telewizyjną propagandę. A przecież to były pieniądze zmarnowane, feeria konferencji i prezentacji, kongresów i zamówień po to, by prawie nikogo poza swoimi nie wysłuchać, uwag nie uwzględnić. Wielkie rozdęte konsultacje, niby największe i najwspanialsze, a z gruntu fasadowe.
Mógł się minister Gowin zapisać złotymi zgłoskami w historii polskiej nauki i akademii. Pomysłami można sypać jak z rękawa. Ot, można było zainicjować dokończenie dogorywającego Polskiego Słownika Biograficznego, jego fundamentalne uzupełnienie o kilkanaście tysięcy biogramów, wydrukować wszystko od nowa dla bibliofilów i bibliotek, a za darmo udostępniać on-line. Można było dokończyć słowniki historyczne języka polskiego, zarządzić nowego Doroszewskiego i program szerokiej etymologii porównawczej, a potem spiąć wszystko z nowym Adalbergiem, z Rymutem, z Polańskim i Markowskim, a nawet i z Kopalińskim, z słownikami eponimów, gwar, wulgaryzmów i współczesnej polszczyzny w jeden Wielki Słownik Języka Polskiego od księgi henrykowskiej do dzisiaj, wzorem OED czy Larusse’a. Można było przeznaczyć środki na innowatywne sposoby walki z chorobami zakaźnymi, w porozumieniu z MZ. Można by, bez rozwalania systemu i mieszania w nieosłodzonej szklance lury, nagradzać każdego naukowca niezłą sumką w żywej gotówce za każdy artykuł w prestiżowym czasopiśmie naukowym publikowanym poza Polską. Posypałyby się rządkiem, idę o zakład. Można by…
Tymczasem podzielono nas wszystkich – rektorów, funkcyjnych, profesorów, adiunktów, doktorantów nawet. Uszeregowano uczelnie na lepsze i gorsze, dano ludziom poczuć się lepszymi i gorszymi ze względu na zabiegi w makroskali, na które z poziomu mikro mizerny tylko mieli wpływ. Ogłoszono koniec punktozy, a potem opublikowano (opunktowawszy i uzależniwszy od tego pracę dziesiątek tysięcy ludzi) listę 30000 licencjonowanych czasopism na 3000 stron pliku pdf. Listę, jak by to rzekł prezes prezesów, ojkofobiczną, bo tylko jedno polskie czasopismo naukowe dostało w humanistyce 100 punktów (przypomnę Wam stawki: 0, 20, 40, 70, 100, 140, 200). Listę tak szemraną, że nawet niektóre z zespołów profesorskich przygotowujących ją na poziomie jednej dyscypliny odżegnywało się potem na piśmie od ostatecznego efektu. Uniwersytety instytucjonalnie przeryto, tak że niektórzy moi koledzy płci obojga do tej pory nie potrafią się odnaleźć. Demokrację wewnątrzuczelnianą i autonomię podeptano, zachęcając ustawowo rektorów, by kumulowali uprawnień ile wlezie. Niektórzy godnie z tego nie skorzystali – i, doprawdy, chwała im za to. Ogłoszono zwiększenie autonomii uczelni, a potem wywierano naciski na zmiany w statutach.
Mógłbym tak długo. Wy już tego, moi Mili, nie widzicie z poziomu prasy i mediów, ale ktokolwiek pracuje na którejkolwiek uczelni, kto jeszcze w dodatku, nie daj boże, jest administracyjno-funkcyjny, ten dzień po dniu pije ten smętny wywar ugotowany przez księcia filozofów. Nigdy nie zapomnę jego wystąpienia przed Senatem mojej uczelni. Może kiedyś i to opiszę. Nie, nie, to nie tak, że ja jestem zupełnie przeciwny doskonaleniu nauki krajowej, że nie chcę zaakceptować żadnego systemu rozsądnej punktacji czy ewaluacji. Nic z tych rzeczy. Konstytucja 2.0 to jednak zło, a nie dobro. To system divide et impera, a nie pozytywny bodziec do przekraczania własnych ograniczeń. Wymyślony przy tym – i to swego rodzaju majstersztyk – bez wywalczenia dla sektora nauki żadnego znacznego dofinansowania w porównaniu z przeszłością. Nie będę daleko od prawdy, gdy napiszę, że jedyne godne pamięci posunięcie Gowina-ministra to wprowadzenie współczynnika dostępności kadry (SSR), godzącego w kierunki studiów nazbyt masowe. Nie jest to efekt ustawy 2.0, wystarczyło zwykłe rozporządzenie.
Najsmutniejsze jest chyba to, że Jego Ekscelencja Gowin, przed którym gięli się w lansadach, drżeli, stawali na baczność albo nadstawiali uszu wybitni polscy uczeni, dużo mądrzejsi i pracowitsi ode mnie, który jest bodaj najbardziej znanym dzierżycielem MNiSW od 1989 r. (a pamiętam dobrze te czasy, gdy przeciętny polski naukowiec nie miał pojęcia, kto stoi na czele odnośnego ministerstwa), to ten sam poseł Gowin, który głosował ale się nie cieszył, przystawka PiS-u, cnotliwie i w rozmodleniu łykająca wszystkie niegodne i sprzeczne z prawem posunięcia rządu podłej zmiany. Ostatnim akordem jest propozycja niecnej poprawki z ostatniego weekendu.
I to nie jest tak, że mam alergię na dystynkcję, wielkie słowa, wartości. Nie jest też tak, że społeczeństwo nie potrzebuje mentora. Taki przywódca jednak powinien być politycznie cnotliwym autorytetem. Nie może być hipokrytą. I musi słowa podpierać czynami.
Mam w domowej biblioteczce taki numer czasopisma „Znak” z 1987 r. (nr 389, ceglastoczerwona okładka), w której Jarosław Gowin, lat 26, komentuje w rubryce „Przegląd Filozoficzny” filozofię Leszka Kołakowskiego. Trzeba było pozostać tamtym chłopakiem. Albo chociaż nadzieją polskiej względnie normalnej chadecji sprzed 15 lat. Za późno. Prezydentury z tego nie będzie, prezesury Rady Ministrów, takiej pełnej, też jakoś nie widzę. Politycznej cnoty już nie ma. I nie odrośnie.
Wiele było egzaminów z etyki politycznej w ostatnim pięcioleciu. Jarosław Gowin nie zdał żadnego. Nie zdał żadnej poprawki. Zawstydzająco wypadł na egzaminach komisyjnych. Może być tak, że do 2023 będzie jeszcze repetował w wyściełanej ławie, z zadumanym obliczem polskiego Seneki. Nie on pierwszy, nie ostatni. Na marne.
*Ten tekst pisałem od weekendu, w nocy, po pracy (zdalnej). Szkoda, że piszę już o eksministrze, miał być o ministrze na tronie. Nie zdążyłem. Michał Murawski, mój niezawodny Przyjaciel, z mojej instygacji („mam do Ciebie ogromną prośbę, narysuj mi Gowina”) narysował, co widzi. Widzimy tak samo. Wypisz-wymaluj. I to nie jest mąż stanu.