Demokracja, jaką znaliśmy przez ostatnie ponad 100 lat w świecie zachodnim, zbliża się ku końcowi. Oczywiście, aby książka o końcu demokracji znalazła wydawcę, musi na ostatnich stronach pozwolić zatlić się płomykowi nadziei. To wygląda jednak na rytuał. Uczciwe spojrzenie na spostrzeżenia i uwagi zawarte w książkach „Lud konta demokracja” Yashy Mounka (Kultura Liberalna, 2019) i „Ludzie przeciw technologii” Jamiego Bartletta (Post Factum, 2019) nie pozwala wynieść innych wniosków. Owszem, jakieś szanse na zachowanie demokracji są. Lecz po pierwsze wydają się nikłe, a po drugie – nawet jeśli uda się je wykorzystać – to będzie to ustrój na tyle odmieniony, że pogrzeb demokracji liberalnej XX w. i tak się odbędzie.
Obaj autorzy na pierwszy plan stawiają inne przyczyny upadku demokracji, ale nie ma między nimi z tego tytułu fundamentalnego sporu. Intelektualna predylekcja mas społecznych do odrzucenia wolnościowego systemu politycznego i wpływ nowoczesnej technologii na ludzką mentalność są ze sobą powiązane i w pewnym sensie stanowią jedno zjawisko. Zresztą Mounk w technologii upatruje jednego z agentów degeneracji demokracji, wobec czego praca Bartletta jest bardziej szczegółowym rozwinięciem tego rozdziału u Mounka.
Mounk zaczyna od informacji, która powoli powinna być jasna dla wszystkich uczestników debaty: liberalizm i demokracja (a więc wolność człowieka i prawo głosu w wyborach) nie są ze sobą powiązane w sposób konieczny; przeciwnie – mogą być dla siebie swoimi nemesis. Szpagat o nazwie „liberalna demokracja”, który kraje Zachodu usiłują utrzymać od ponad stu lat (niektóre oczywiście z dość spektakularnymi przerwami), jest niełatwy i właśnie w naszych czasach staje się zbyt trudny. Otóż co uczynić, gdy większość wyborców jest przeciwko wolności pojedynczego człowieka, gdyż czuje się częścią wspólnoty, w której chce swoje indywidualne jestestwo roztopić? Przecież ma prawo – jest demokracja. Wtedy populiści o mniej lub bardziej złowróżbnych poglądach okazują się demokratami par excellence. Ku radości owej większości stają w roli piewców owej wspólnoty, jej tradycji i historii, jej honoru i dumy. Któżby chciał się silić na czerpanie dumy z osiągnięć indywidualnych (to wymaga pracy, wysiłku, osiągania tzw. sukcesów), jeśli wystarczy sobie powiedzieć, że jest się częścią kolektywu i z automatu stać się człowiekiem pełnym dumy? Nie wychodząc z własnego domu, ba – nie wstając nawet z kanapy?!
To nie liberał, ani inny umiarkowany polityk bliski centrum, jest więc oto dzisiaj demokratą. Jest nim populista/radykał lewicy albo prawicy (jak się okazuje, 9 na 10 razy jednak prawicy), to on (początkowo) udaje, że oto uległ vox populi i „słucha ludzi”. Gdy uboga większość chce zabrać pieniądze bogatszej mniejszości, on „słucha ludzi”. Gdy zadłużona większość decyduje, że nie ma ochoty spłacać długów, on „słucha ludzi”. Gdy religijna większość nie chce, aby ateistyczna mniejszość miała dostęp do zawodu nauczyciela i „wchodziła do szkół”, on „słucha ludzi”. A przede wszystkim precyzuje i definiuje podział. Na większość zwaną także „zwykli/normalni ludzie” i na mniejszość złożoną z bogaczy i bankierów, elit intelektualnych, obcych etnicznie, rasowo, albo i mentalnościowo, seksualnych „zboczeńców” i wszelkiej innej maści ekscentryków, dziwaków czy świrów. Tak zarysowany i odpowiednio zaogniony konflikt na zawsze ustawia wynik demokratycznego głosowania. Frakcja „zwykłych ludzi” głosujących na populistów wygra za każdym razem.
Gdy zaś już zaistnieje owa demokracja nieliberalna, to – jak pisze Mounk – będzie ona tylko okresem przejściowym. Przecież nie żartujmy: po co „zwykłym ludziom”, którzy cenią sobie wspólnotę, nie wolność i niezależność, indywidualne prawo głosu w wyborach? Wystarczy im „święto demokracji”, czyli dzień, w którym entuzjastycznie i na zasadach plebiscytu wyrażą w głosowaniu swoje poparcie dla przywódców. A potem wrócą do bycia dumnym.
Mounk, jak na socjaldemokratę przystało, zarysowuje linię symetrii pomiędzy tym smutnym losem demokracji nieliberalnej a niedemokratycznym liberalizmem, którym są mechanizmy kanalizujące wolę ludu w kierunku racjonalnego rządzenia państwem i ochrony wolnościowej konstytucji. To najsłabsza część książki, ale darujmy sobie zgrane oskarżenia o symetryzm. Zresztą Mounk stara się o rzetelność. Nie potępia w czambuł oddania polityki monetarnej bankom centralnym, a interpretacji konstytucji i przepisów prawa sądom, nie odrzuca z gruntu ograniczeń dla suwerenności demokratycznego żywiołu w postaci postanowień w umowach międzynarodowych. Stwierdza, że niezależność tych instancji od woli demokratycznej odegrała w dziejach Zachodu po wielokroć pozytywną rolę. Z drugiej strony nęka go przerost stosowania tych narzędzi, który kastruje nadmiernie wolę ludu i jego apetyty na radykalną zmianę polityki. Trochę w tym racji jest, bo czyż nie jest absurdem fakt, że w USA to Sąd Najwyższy, a nie parlament, ustala prawo dotyczące aborcji lub małżeństw homoseksualnych?
Mounk jednak pochopnie uznaje demokrację nieliberalną i niedemokratyczny liberalizm za jajko i kurę ze słynnego powiedzenia. W tym przypadku jednak wiadomo, co było pierwsze. Czy byłby sens ograniczać zakres władztwa demokratycznej większości i jej wybrańców wyborczych, gdyby owa demokratyczna większość nie wykazywała tendencji do uskuteczniania zamachu na wolność jednostki, tudzież nie uwielbiała hasać po łąkach dyskryminacji mniejszości?
A jednak Mounk trafia też celnie. Liberalny merytokratyzm zostaje trafnie ugodzony oskarżeniem o podatność na naciski biznesu i przejmowanie przezeń kontroli nad polityką. To nieco przewrotne, bo tym, co w zjawiskach lobbingu razi najbardziej, są te decyzje podejmowane dla dobra konkretnych koncernów, które są właśnie irracjonalne, a więc jawią się jako niemerytoryczne. Jednak nie da się zaprzeczyć ich istnieniu i ich demoralizującemu wpływowi na opinię publiczną. Innym razem Mounk trafnie (acz to już truizm) wskazuje na nierówności materialne jako punkt zapalny kryzysu demokracji, przy czym tutaj zanik środka, słabnięcie klasy średniej jako naczelnego interesariusza i demokracji, i liberalizmu jest większym problemem od zrobienia szybkich fortun przez wąską grupę wybitnych lub wybitnie fuksiarskich menedżerów korporacyjnych. Te ostatnie to nie problem strukturalny, to gorący news dla łam tabloidowych.
Rozwiązanie kryzysu klasy średniej, problemu potrzeby odczuwania dumy (inkorporacja nacjonalizmu w służbę demokracji liberalnej) i wyzwań technologicznych – oto Mounkowskie drogi do ratowania resztek naszego świata. Bartlett skupia się szerzej na ostatniej z nich. Z tego, co pisze, wynika, że mamy kiepskie szanse.
Okay, wszyscy już wiemy, że nasz optymizm co do roli nowoczesnych technologii informacyjnych w rozwoju liberalnej demokracji był czystej wody głupotą. Bartlett od tego zaczyna, aby w plastyczny sposób nakreślić nam cały bezkres dystopii technokratycznej, w kierunku której degenerować będzie liberalny merytokratyzm. Nie chodzi tylko o optymalizację pracy, zastępowanie pracowników maszynami, robotami i aplikacjami oraz związane z tym wyzwania socjalne – te tematy także są w książce poruszane. Chodzi jednak o coś więcej. Otóż logika merytokratyzmu w połączeniu z możliwościami sztucznej inteligencji stwarza zagrożenie, że nie tylko decyzje parlamentarno-rządowe zostaną oddane maszynie, nie tylko nasze decyzje wyborcze uzależnimy od sugestii naszych smartfonowych aplikacji, ale nawet moralne wybory zostaną w końcu powierzone maszynie. Skoro ludzkość nie potrafi znaleźć konsensusu w sprawie moralnej oceny aborcji, to czy nie lepiej, aby wszystkie za i przeciw przeliczył komputer i w naszym imieniu wydał ostateczny werdykt? Po co się szarpać o to przez kolejne pokolenia liberałów i konserwatystów?
W takim świecie człowiek staje się zatem zbędny nie tylko jako robotnik i pracownik umysłowy, nie tylko jako wyborca i minister, ale także jako istota podejmująca jakiekolwiek decyzje, w tym także jako istota moralna. Można by stwierdzić: super, w końcu ludzie tyle razy udowodnili, że są źli i głupi, że dla nich samych i całej planety lepiej będzie, gdy przestaną decydować. Problem w tym, że podczas gdy decyzje ludzkie są odwoływalne i wraz z rozwojem etycznym ludzkości wielokrotnie ulegały rewizji, tak decyzje algorytmu będą ostateczne.
Proces wyborczy zostaje już teraz w znacznej mierze podporządkowany profilowaniu wyborców z użyciem big data. Dla każdej mikroniszy ideologicznej, socjologicznej czy nawet hobbystycznej kreowane są odmienne materiały wyborcze. To kolejny krok po tym, jak stosując social media zamknęliśmy się w bańkach i nie wpuszczamy za nasz ideologiczny „firewall” żadnych treści uderzających w nasze światopoglądy. W tym nowym kroku przestajemy w ogóle być świadomi istnienia czegoś takiego jak debata publiczna, nie mamy wiedzy, jakie tematy i problemy są istotne dla naszych współobywateli. Jeśli lubimy palić trawę, to dostajemy informację, która partia chce nam ją udostępnić, która chce nam za jej palenie wlepić mandat, a która wsadzić nas do pierdla i na tej podstawie głosujemy. Nie mamy pojęcia o tym, co te partie mówią o edukacji, pomocy społecznej, polityce europejskiej, klimacie i energetyce, wysokości podatków, planowaniu miast i setce innych spraw, które są ważne dla innych obywateli. Debata publiczna zawsze była spoiwem wspólnoty politycznej i filarem liberalnej demokracji. Jej zanik to rozkład tych struktur.
Bartlett zauważa, że demokracja liberalna została zaprogramowana pod „ludzi pisma”. Do dziś zachowała swoje zasadnicze zręby sprzed stu kilkudziesięciu lat, gdy zakładano, że ludzie czytają w gazetach o swoim kraju i świecie. Tymczasem od dawna nie czytają. W epoce obrazka jesteśmy od ok. 5-6 dekad wraz z eksplozją znaczenia telewizji, a teraz dotarliśmy do epoki ulotnego obrazka epoki Internetu i social media. To epoka nadmiaru źródeł informacji, którym często ufamy ślepo, niczym tym kilku renomowanym redakcjom gazet z czasów, gdy źródeł informacji w całym kraju było mniej niż 10. W sieci byle gówniarze tworzą fake newsy lub nienawistne treści, które podburzają nas jedni przeciwko drugim. To kolosalny katalizator wrogości politycznej, która wygenerowała plemienne tożsamości w miejsce tożsamości narodowych i obywatelskich, aby w końcu wprowadzić politykujących tam ludzi w istny amok. Tak, plemienność to nie problem wyłącznie polski. U nas jest tylko przaśniej.
Na to wszystko nakłada się monopolizacja w branży nowoczesnej technologii. Potentaci są tak potężni, że we wczesnej fazie rozwoju wykupują potencjalnych konkurentów. Myślicie, że banki są zbyt wielkie, żeby upaść? To zastanówcie się, czy jakakolwiek demokratyczna siła może pozwolić, aby krzywda stała się Google, Facebookowi, Microsoftowi czy Apple. Ci giganci (na razie) oszczędnie wykorzystują swoją kolosalną potęgę propagandową, ale przykłady obalenia ustaw i regulacji przez Google i Ubera są już znane. Gdy na szali stają ich interesy, demokratyczno-polityczne zabawy osiągają swój kres.
To generalnie problem także z punktu widzenia liberalizmu. Monopole są zaprzeczeniem wolnej konkurencji. Ich trwanie grozi zaś czymś jeszcze gorszym, co zburzy filozoficzny filar liberalizmu. W świecie, w którym praca będzie tylko dla topowych menedżerów i informatyków kilku tech-monopoli oraz dla rzeszy wykonawców prostych i niskopłatnych prac, nastąpi koniec powiązania idei wolności jednostki z ideą bogacenia się. Tej garstce zwycięzców liberalna demokracja nie będzie do niczego potrzebna. Mając rządy w garści, będą mogli pozwolić im ustanawiać dowolne ustroje dla pospólstwa, gdyż będą żyć poza realiami państwowymi we współczesnym rozumieniu. Zaś szanse na dołączenie do nich wysiłkiem pracy własnej będą zerowe, nawet w najlepszych warunkach posiadania pełnej wolności indywidualnej. Wtedy rzeczywiście i ostatecznie liberalizm polityczny i liberalizm ekonomiczny zostaną rozłupane na dwie obce sobie istoty (zresztą ten drugi straci wszelkie zastosowanie i posiadać będzie walor jedynie historyczny).
W to, że lepiej już było, nasza historia jest piękna (acz może i tragiczna) i warto nią żyć, gdyż przyszłość to niewiadoma, która budzi niepokój i niechęć, wierzą zwykle wyborcy populistów i nacjonalistów, izolacjonistów i skrajnych konserwatystów. Po lekturze książek Mounka i Bartletta także liberał – acz z innych powodów – może wczuć się w dokładnie ten sam stan ducha.
