Tekst ukazał się w VII numerze kwartalnika Liberté! w druku 1 marca 2011.
Należy się zastanowić, czy polityka rządu jest skuteczna w osiąganiu polskich interesów w UE. Truizmem jest stwierdzenie, że PO prowadzi efektywniejszą politykę niż PiS. Jednak zmiany w polityce międzynarodowej i sytuacji ekonomicznej powodują, że prowadzenie polityki sprawniejszej od pani Fotygi, nie wystarczy.
W obliczu ogromnych zmian w globalnych stosunkach międzynarodowych oraz skutków kryzysu finansowego Polska potrzebuje przeglądu własnej polityki zagranicznej. Teza, którą chciałbym postawić w tym artykule zakłada, że Polska powinna zdecydować się na ścisły sojusz z Berlinem ukierunkowany na reformy i wzmocnienie Unii Europejskiej, przy jednoczesnym redefiniowaniu rozumienia naszych interesów w Unii Europejskiej. Silna pozycja Polski jako sojusznika Niemiec i reformatora Wspólnot zapewni nam większy stopień bezpieczeństwa w sytuacji, w której USA niestety wycofuje się z aktywnej polityki w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Tezę tę stawiam, będąc w pełni świadomym faktów odmiennego postrzegania przez elity polskie i niemieckie pryncypiów prowadzenia polityki wschodniej Unii Europejskiej.
USA przestaje być gwarantem bezpieczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej
Polskie bezpieczeństwo od przełomu roku 1989 było budowane w oparciu o wiarę w potęgę Stanów Zjednoczonych Ameryki. Przez lata realizowaliśmy politykę ukierunkowaną na wejście do struktur obronnych Zachodu, co zostało uwieńczone wstąpieniem Polski do NATO w roku 1999. Wydawało się, że Bronisław Geremek podpisując akt wstąpienia naszego kraju do Sojuszu Północnoatlantyckiego zapewnił nam długoletnie bezpieczeństwo. Nic dziwnego, popularne teorie o „końcu historii”, wiecznym Pax Americana, dla większości analityków wydawały się pewnikiem. Należy podkreślić, że w latach 90. polityka ta była słuszna i de facto nie było wobec niej realnej alternatywy. Demokratyczna Europa Środkowo-Wschodnia była w interesie i zasięgu siły USA. Waszyngton jako gwarant demokracji i wolnego rynku był wymarzonym patronem i sojusznikiem Polski. Dziś nadal chcielibyśmy prowadzić politykę zagraniczną w oparciu o hegemonię USA. Problem polega na tym, że w roku 2011 myślenie o zapewnieniu stabilizacji w naszym regionie jedynie przez zaangażowanie USA to myślenie życzeniowe.
Zamachy na World Trade Center w 2001 roku zaczęły wieszczyć zmianę globalnego układu sił. Dziś, po dziesięciu latach, z powodzeniem można zaryzykować tezę, że owa zmiana w pełni się dokonała. Stany Zjednoczone Ameryki nie są już jedynym globalnym mocarstwem. Nieudane interwencje w Iraku i Afganistanie, a przede wszystkim kryzys finansowy sprawił, że USA nie mają potencjału do zapewnienia globalnego pokoju. Rewolucje w rządzonych przez proamerykańskich satrapów państwach arabskich: upadek Ben Alego czy Mubaraka, w strefie żywotnych interesów Ameryki, jest doskonałym przykładem na koniec pewnej epoki. USA obciążone ogromnym długiem publicznym będą zmuszone do wycofania się z aktywnej polityki w coraz to liczniejszych regionach świata. Obama daje jasne sygnały i wydaje się, że są one zgodne z obecnymi możliwościami USA. Zabezpieczenie regionu Środkowo-Wschodniej Europy przed ewentualną ekspansją rosyjską nie jest na liście priorytetów Waszyngtonu. Rosja jest dziś potrzebna Obamie jako sojusznik. Dla krwawiącej gospodarki USA priorytetem nadal będzie świat arabski. To tam jest ropa naftowa, której kolejne podwyżki cen mogą doprowadzić Amerykę do bankructwa. To tam, a nie w Rosji, jest najbardziej niespokojny kulturowy żywioł, czyli islam, który Ameryka będzie próbowała okiełznać. Na liście priorytetów będą również Chiny jako główny bankier USA oraz pozostałe państwa grupy BRIC, których USA potrzebują dziś do utrzymania globalnego pokoju. Waszyngton na liście swoich najważniejszych celów nie będzie miał ochrony Europy Środkowo-Wschodniej przed uzależnianiem od Moskwy. W 2008 roku Putin zrobił test amerykańskich intencji, poprzez zaangażowanie w konflikt w Gruzji. Dostał jasną odpowiedź. USA, jeśli chodzi o faktyczne działania, wykazały desinteressment odnośnie strefy postsowieckiej. Zmiany polityczne na Ukrainie, objęcie rządów przez Wiktora Janukowycza świetnie współgrały z tym procesem. Polska stała się więc ponownie państwem granicznym dwóch stref wpływów. Powróciliśmy do sytuacji, której tak bardzo chciał uniknąć w dwudziestoleciu międzywojennym Józef Piłsudski. Sytuacja ta nie oznacza, że powinniśmy zrezygnować z polityki proamerykańskiej. Jednak opieranie całej polityki bezpieczeństwa na Waszyngtonie (jak chciało Prawo i Sprawiedliwość) jest dziś niebezpieczną iluzją.
Polityka wschodnia
Nowa sytuacja definiująca bezpieczeństwo w Europie Środkowo-Wschodniej wymusza na Polsce przemyślenie na nowo naszej polityki wobec Rosji. Aleksander Plahr, jeden z młodych liderów życia politycznego w Niemczech, w artykule Powrót geopolityki na łamach „Liberté!” tłumaczy sposób myślenia niemieckich elit o Rosji, obszarze postsowieckim i Polsce. Niemcy chcą robić interesy z Rosją i nie widzą w niej realnego zagrożenia. Za tę cenę są gotowi zaakceptować oddanie obszaru postsowieckiego w rosyjską strefę wpływów. Polskę traktują natomiast jako integralną część świata Zachodniego i NATO. Wydaje się, że od 2007 roku polska dyplomacja odnośnie polityki wschodniej działała w duchu myślenia niemieckiego. Czy słusznie?
Uważam, że co do intencji działań Moskwy pod rządami ekipy Władimira Putina nie należy mieć żadnych złudzeń. Rację mają w tej kwestii politycy polskiej prawicy, dostrzegając niebezpieczeństwo ze strony rosyjskiej. Putin krok po kroku odbudowuje rosyjskie wpływy w Europie Środkowo-Wschodniej i odnosi sukcesy. Rosja będzie konsekwentnie zabiegać o swoje interesy w tym regionie świata, tym ostrzej, im słabsze będzie zaangażowanie USA. Niestety, politycy PiS dobrze definiując zagrożenie rosyjskie, nie potrafili odpowiedzieć na nie racjonalną polityką zagraniczną. Publiczne „wymachiwanie szabelką” wobec Rosji, przy jednoczesnym psuciu naszych relacji z Berlinem i Brukselą było polityką jałową, obniżającą de facto polską pozycję i nasze bezpieczeństwo. Rosji zależało i zależy, aby Polska prezentowała się jako kraj nieracjonalnych rusofobów (przywróceniu tego wizerunku miał służyć raport MAK), których nikt nie będzie na poważnie brał w Brukseli i Berlinie. Dlatego polityka Kaczyńskich faktycznie sprzyjała celom Putina i ograniczała nasze możliwości oddziaływania na politykę Unii Europejskiej.
Co zmieniła Platforma? Wiele aspektów zwrotu w polskiej polityce zagranicznej dokonanej przez ekipę Tuska oceniane jest pozytywnie. Faktycznie podkreślić należy zmianę języka w prowadzeniu dyplomacji. Polska zaczęła być traktowana poważniej. To ma znaczenie. Pytanie jednak, czy dobra ocena nie wynika w dużym stopniu z faktu kulturowego i estetycznego kontrastu z poprzednią ekipą i tęsknoty naszych zagranicznych partnerów za „normalną” Warszawą, a nie dokonań? Rząd Tuska zmienił retorykę wobec Rosji, co było niezwykle cenne i wytrąciło argumenty Putinowi. Polityka polskiego rządu wobec Rosji powinna być pełna przyjaznych gestów, ale oczywiście nie powinno to mieć żadnego wpływu na realizowanie polskiego interesu. W tym punkcie niestety rząd Tuska można już oskarżyć o błędy i zaniechania, idące w duchu myślenia amerykańskich i niemieckich elit o obszarze postsowieckim. Pierwszy i zasadniczy to porzucenie realizacji misji polskiej polityki wschodniej zarysowanej jeszcze przez Jerzego Giedroycia, czyli konsekwentnego wspierania naszych wschodnich sąsiadów w ich europejskich aspiracjach. Polską racją stanu jest to, abyśmy nie byli państwem granicznym, na którym kończy się „świat Zachodu i demokracji”. Polska w ramach swoich możliwości powinna taką politykę prowadzić. Można oczywiście znaleźć wiele argumentów, za pomocą których da się tłumaczyć ów zwrot: słabość i nieskuteczne rządy sił prozachodnich na Ukrainie czy nieprzychylny stosunek do mniejszości polskiej na Litwie. Wydaje się jednak, że w tych bieżących problemach polski rząd zapomniał o pryncypiach polskiej polityki zagranicznej, zanurzając się w mało istotne ze strategicznego punktu widzenia spory. Wilno oczywiście powinno lepiej traktować naszą mniejszość, ale nasze stanowisko w tej sprawie nie powinno negatywnie rzutować na całość relacji z Litwą. Powinniśmy wykazać się też zdecydowanie większą wrażliwością wobec odczuć naszego sąsiada. Każdy, kto był w Wilnie wie, jakie piętno na tym mieście odcisnęła Polska i Polacy. Budując relacje z Litwą, powinniśmy empatycznie pamiętać o naszych odczuciach wobec praw niemieckich „wypędzonych” i ich postulatów wobec tzw. ziem odzyskanych. Warto tu pokazać analogię pomiędzy odczuciami Polaków, w sytuacji gdy Związek Wypędzonych przypomina o niemieckim dziedzictwie Wrocławia czy Gdańska, a odczuciami Litwinów, gdy Polacy mówią o polskim dziedzictwie w Wilnie. Z Ukrainą sytuacja jest o wiele trudniejsza niż z Litwą. To Ukraina jest realnym graczem w Europie Środkowo-Wschodniej i to Ukraina niestety zatrzymała swój „marsz na Zachód”. Zrobiła to na własne życzenie. Nie oznacza to jednak, że Polska powinna się na nią obrazić i przysłowiowo „zabrać swoje zabawki”, jak można odczytać politykę Sikorskiego. Potrzebujemy strategicznego planu realnych działań polskiej dyplomacji, działań ekonomicznych, które długofalowo zwiększą szansę na kurs prozachodni w Kijowie. Potrzebujemy pomysłów, w jaki sposób angażować kapitał niemiecki na Ukrainie, tak aby Kijów stawał się poważniejszym partnerem dla Berlina. Sikorski natomiast zamiast działać na bądź co bądź demokratycznej Ukrainie, starał się rozmawiać z Aleksandrem Łukaszenką. Próba ocieplenia relacji z Białorusią skończyła się spektakularną klęską w postaci masowych aresztowań i prześladowań opozycji ze strony Łukaszenki przy okazji wyborów prezydenckich. Patrząc racjonalnie, Polska dała się wciągnąć w grę mińskiego dyktatora, który balansuje pomiędzy Rosją a Zachodem, zapewne używając Polski jako argumentu w rozmowach z Rosją.
Wydaje się również, że rząd Tuska nie zdołał zapobiec jeszcze jednemu negatywnemu procesowi w polityce wschodniej (pytanie czy miał na to szanse?). Po katastrofie smoleńskiej Platforma nie potrafiła skutecznie przeciwstawić się dyskursowi narzucanemu przez PiS o Rosji. W efekcie w odbiorze społecznym otrzymaliśmy rusofobiczny PiS i prorosyjską Platformą. PO nie potrafiła zaprezentować się w tej sprawie jako partia neutralna. Tusk w tej dyskusji postawił w końcu swój autorytet, sugerując że Rosji należy ufać. Wydaje się, że uległ niestety przyjaznej retoryce Putina i Miedwiediewa, zapominając, że Rosja realizuje swoje interesy niezależnie od pustych gestów (historia, natychmiastowy przylot Putina do Smoleńska itp.), do których przywiązuje się w Polsce absolutnie nieracjonalne znaczenie. Efekt to uderzenie w polskiego premiera raportem MAK-u, który ewidentnie zaszkodził PO, a był na rękę PiS-owi. Raport, który tak relacjonowany przez media, wzmacniał zgodnie z interesami Rosji PiS i nasilił falę rusofobicznych, często idiotycznych komentarzy o Rosji. To oczywiście osłabiło pozycję Polski w UE jako eksperta od spraw rosyjskich, a także samego Tuska. PO nie starało się odczytać interesów Rosji. Interes Moskwy to Polska skłócona z Berlinem i Brukselą, a więc rządy PiS-u.
Konkludując należy podkreślić, że z powodu różnorodnych czynników Polska pozycja na „froncie wschodnim” jest o wiele słabsza, niż to wydawało się w roku 2004. Nie oznacza to jednak, że należy porzucać pryncypia naszej polityki wobec tego regionu. Pytanie, czy możemy podjąć działania, które jeszcze silniej zwiążą nas z Berlinem? Kroki, które z jednej strony podniosą nasze bezpieczeństwo względem Rosji (Warszawa jako główny sojusznik Belina to argument dla Moskwy), a z drugiej dadzą nam kartę przetargową, którą będziemy mozolnie wykorzystywać, aby jednak angażować Niemcy w sprawy Ukrainy.
Jak definiować interesy?
Budowanie polskiej pozycji w Unii Europejskiej to klucz do naszego bezpieczeństwa. I ten klucz znajduje się dziś przede wszystkim w Brukseli i Berlinie, a nie w słabnącym i dalekim Waszyngtonie (chodź sojusz oczywiście należy podtrzymywać). Wydaje się, że rząd Tuska rozumiał to od początku swojej kadencji. Należy się jednak zastanowić, czy polityka rządu jest skuteczna w osiąganiu polskich interesów w UE. Truizmem jest stwierdzenie, że PO prowadzi efektywniejszą politykę niż PiS. Jednak zmiany w polityce międzynarodowej i sytuacji ekonomicznej powodują, że prowadzenie polityki sprawniejszej od pani Fotygi, nie wystarczy. Warto zapytać, czy rząd poprawnie definiuje polskie interesy w chwili, gdy świat tak gwałtownie się zmienia? Czy w MSZ następuje stały przegląd strategiczny naszych interesów w dłużej perspektywie? Czy walka o większy unijny budżet, który teoretycznie leży w interesie Polski, bo finansuje fundusze strukturalne dla naszego kraju, jest zasadna w szerszym kontekście? Silna Unia Europejska, która zdoła bez większego szwanku przejść przez ogromny kryzys finansowy, w której Polska będzie odgrywać jedną z ról wiodących, to przecież cel strategiczny Polski. Ewentualny rozpad strefy euro, w wyniku rozdętych finansów publicznych członków Wspólnot, może mieć ogromne konsekwencje zarówno ekonomiczne, jak i przede wszystkim polityczne. Może wręcz odwrócić trendy integracyjne w Europie, co absolutnie osłabi pozycję i bezpieczeństwo międzynarodowe Polski. Czy więc Warszawa, patrząc na długofalową wydolność ekonomiczną Wspólnot, nie powinna wraz z Wielką Brytanią i Niemcami być w awangardzie państw dbających o oszczędności państwowych budżetów i apelować o przynajmniej czasowe zamrożenie budżetu unijnego? Dziś w walce o budżet psujemy sobie relacje z ważnymi partnerami, walcząc o środki na realizację krótkoterminowych i często nie do końca przemyślanych inwestycji. Czy zamiast tkwić w okopach tradycyjnego postrzegania polskiego interesu, nie lepiej pomyśleć o bardzo poważnej redukcji Wspólnej Polityki Rolnej i generalnym przeglądzie polityk unijnych? To może być w interesie bardziej konkurencyjnych polskich rolników, a dziś kosztuje unijny budżet ogromne środki. Czy nie warto przeanalizować, czy naprawdę wszystkie środki unijne, które płyną do Polski, są racjonalnie wydawane? Co więcej, czy będziemy w stanie niektóre z nowych inwestycji utrzymać, kiedy kurek z unijnymi pieniędzmi zastanie zakręcony? To ważne dylematy, które w większości leżą również w interesie Niemiec. W Polsce nie są podnoszone przez żadną siłę polityczną, zgodnie z założeniem, że w Unii jesteśmy po to, aby dostać „do garnuszka” jak najwięcej pieniędzy. To polityka żebraka, a nie lidera. Trzeba z nią skończyć i zacząć patrzeć na to, co leży w strategicznym interesie Unii Europejskiej, a więc i w strategicznym interesie Polski. Bierne działania rządu Tuska, ograniczające się do zapewniania Europy na konferencjach prasowych, że Polska gospodarka ma się świetnie, w obliczu kryzysu mogą skończyć się dla nas fatalnie. Na początku lutego został ogłoszony zamiar organizowania kluczowych spotkań szefów 17 rządów państw strefy euro bez udziału Polski. Na spotkaniach tych będą omawiane zasadnicze kroki, jakie mają podejmować rządy w celu ratowania strefy. Będą to decyzje kluczowe dla interesu ekonomicznego całej Unii Europejskiej! Oznacza to po pierwsze, że Polska będzie miała ograniczoną możliwość wpływania na fundamentalne poczynania ekonomiczne Europy. Po drugie oznacza to, że Berlin uznał, iż w jego interesie nie leży posiadanie na pokładzie Polski w batalii o ratowanie finansów Europy. To bardzo ważny sygnał, wskazujący, że kierunek polityki zagranicznej mającej na celu zbliżenie z Berlinem, jaki słusznie starał się obrać rząd Platformy, niestety nie przyniósł pożądanych i ważnych dla interesu Polski efektów.
Mimo wszystko Berlin
Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że Polska zbyt rzadko usiłuje poszukiwać punktów stycznych i realnych interesów ze swoimi partnerami w Unii, a przede wszystkim z Niemcami. Za słuszną retoryką idzie zbyt mało realnych działań. Polska w swojej polityce jest zakładnikiem dominującego w naszej polityce myślenia etatystycznego, w którym plusy i możliwości Unii Europejskiej postrzega się w kategoriach instytucji finansującej. Etatystycznego myślenia, które nie pozwala Donaldowi Tuskowi na takie wnioski, do jakich doszedł David Cameron odnośnie polityki wewnętrznej. Brytyjski premier rozumie, że idea welfare state w obliczu kryzysu finansowego musi ulec modyfikacji. Trzeba na nowo przemyśleć zasadność, skuteczność i efektywność wielu polityk pochodzących z redystrybucji i część z nich niestety zamknąć. Rozumie to również Angela Merkel. Pytanie, w jakiej skali je przeprowadzić? Polska nie uczestniczy w tej debacie. Rząd Tuska stara się jedynie rozwiązywać obecne problemy budżetowe kosztem przyszłych pokoleń, likwidując część reformy emerytalnej z 1999 roku. W tym samym czasie kanclerz Niemiec Angela Merkel stwierdza, że UE powinna dążyć do ujednolicenia i podniesienia wieku emerytalnego. Polski rząd w tej sprawie milczy.
Berlin nie widzi dziś w Polsce sojusznika w walce z zadłużeniem państw i redukcji budżetów unijnych, czyli w najważniejszej sprawie dla Niemiec i Europy. Dziś pytanie brzmi, czy będziemy w awangardzie Unii Europejskiej promującej i wprowadzającej zmiany, czy wprowadzimy je jako maruderzy, marząc o wpuszczeniu nas do klubu państw decydujących o drodze ekonomicznej Wspólnot. Polska powinna więc stać się sojusznikiem Merkel i zrobić krok do przodu, proponując cały pakiet zmian dotyczących funkcjonowania Unii Europejskiej, który długofalowo zapewni jej szybszy rozwój gospodarczy i stabilne finanse. Polska powinna wspólnie z Niemcami zacząć wprowadzać zasady, które będą surowo karać państwa nadmiernie zadłużone. Taka aktywna polityka może być swojego rodzaju ucieczką do przodu. Ścisła kooperacja polsko-niemiecka może zaowocować ustanowieniem zupełnie nowego przywództwa w Unii Europejskiej, w którym rola Polski może być zdecydowanie większa. Może też trwale związać polskie interesy z niemieckimi. To dawałoby większe pole do rozmów w sprawach strategicznego bezpieczeństwa kraju, do wciągania Niemiec w sprawy Ukrainy, bo Berlin wiedziałby, że potrzebuje Polski na polu reform w UE. Przykład? Zmobilizowanie Niemców do zmuszenia Gazpromu do zakopania rury Nordstream na głębokości, która nie spowoduje zablokowania portu w Świnoujściu dla dużych okrętów. Co więcej, to może być historyczny wkład Polski w niezbędne zreformowanie mechanizmów finansowania Unii Europejskiej, a to przełoży się na bardziej dynamiczny rozwój gospodarczy Wspólnot i Polski w przyszłości.
Bardzo bliskie relacje z Berlinem mogą być więc swojego rodzaju protezą bezpieczeństwa w okresie osłabienia globalnej pozycji USA i w pewnym stopniu odciągać Niemcy od kooperacji z Rosją. Mogą one spowodować, że polski głos w sprawach polityki wschodniej będzie w Berlinie lepiej słyszany. Nie zmienimy w ten sposób oczywiście polityki Niemiec o 180 stopni, Europa musi robić interesy z Rosją. Ale w dyplomacji pozornie drobne decyzje i detale mogą mieć w przyszłości ogromne znaczenie, które będzie odstraszało Rosję od niektórych działań, a Ukrainie da choć trochę nadziei na powrót na drogę „ku Zachodowi”.