Gdy redakcja „Liberté!” zleciła mi podjęcie tematu polskiego patriotyzmu, mój pierwszy pomysł był tyle pretensjonalny, co idiotyczny. Zestawiając dwa dramatyczne wydarzenia – kwietniową katastrofę prezydenckiego samolotu oraz majową powódź [2010 r. – przyp. red.] – zamierzałem pokazać dwa odmienne sposoby przeżywania wspólnotowości, które, chciałem napisać, wiążą się z dwoma różnymi modelami patriotyzmu. W reakcji na powódź pragnąłem dostrzec patriotyzm pozytywistyczny i typowy dla społeczeństwa obywatelskiego, odmienny od romantycznego i nacjonalistycznego patriotyzmu żałoby. W dalszej części tekstu chciałem wykazać nie tylko, że pierwszy model patriotyzmu jest bardziej użyteczny od drugiego (mobilizacja by umocnić wały daje szanse na zmniejszenie strat wynikłych z powodzi, przywdzianie żałoby w niczym nie pomaga ofiarom), lecz także, że ich współwystępowanie jest kolejnym jest dowodem strukturalnego podziału polskiego społeczeństwa na część lepszą, zmodernizowaną, oraz gorszą, tkwiącą w nacjonalistycznym czy wręcz postfeudalnym tradycjonalizmie.

„Dwie Polski: jedna rozbita, druga zalana” – wymyśliłem chwytliwy, jak mi się wydawało, tytuł – i nuże wykazywać kontrasty: moherowe berety oblewają stearyną granit na Krakowskim Przedmieściu, wyćwiczona na Orlikach młodzież układa worki z piaskiem wokół huty w Sandomierzu. Zwolennicy Kaczyńskich snują piramidalne teorie o sztucznej mgle i dobijaniu ofiar katastrofy strzałami w tył głowy, podległe premierowi Tuskowi służby co do centymetra potrafią przewidzieć stan wody w Kozienicach i Zawichoście. Jeszcze parę takich porównań i teza o tym, że każdy ma taką katastrofę, na jaką zasłużył (PiS narodową tragedię, PO – okres konsolidującej społeczeństwo obywatelskiej próby) byłaby udowodniona. Przy odrobinie wsparcia ze strony przychylnych „Liberté!” postępowych mediów zagnieździłaby się, być może, w panopticum polskich bredni, w którym tak łatwo zapisały się stwierdzenia, że zgoda buduje, społeczeństwo potrzebuje niepodważalnych autorytetów, a o zmarłych wolno mówić tylko dobrze.
Owszem, dwa wiosenne polskie dramaty wpisują się w dwa różne sposoby postrzegania i opisywania rzeczywistości. Katastrofa lotnicza przynależy do paradygmatu narodowego i narracji historycznej w której kluczową rolę odgrywają wybitne jednostki i podejmowane przez nie decyzje. Historię narodów tworzą przełomowe i w większości wypadków stricte polityczne wydarzenia w rodzaju początków i końców panowania, zamachów stanu, wygranych lub przegranych wojen. Wszystkim im przypisane są dzienne daty, jak również główni bohaterowie, co sprawia że łatwo jest celebrować – i wykorzystywać do bieżących politycznych celów – ich kolejne rocznice. Przekonamy się o tym 10 kwietnia 2011 roku i we wszystkich następnych latach.
Jaka piękna (liberalna) katastrofa
Inaczej z powodzią czy dowolną inną klęską żywiołową, której oddziaływanie jest w większej mierze społeczne niż polityczne. Nie ma sprawców, ani nawet głównych bohaterów, nikt nie ponosi za nią winy za to, że się zaczęła i nikomu nie można przypisać całej zasługi, że udało się ją opanować. Nawet w dzisiejszych, nasyconych informacją czasach, nie da się dokładnie określić jej początku i końca. Powódź dotyka całych społeczności, wszystkich traktuje równo, rządzi się prostymi i bezwzględnymi prawami: to, co niżej, będzie zalane, to co wyżej ocaleje. W tym rozumieniu jest katastrofą liberalną. Równie liberalna wydawała się – zwłaszcza w zestawieniu z egzaltowanymi wypowiedziami, jakoby Smoleńsk był drugim Katyniem – reakcja na powódź, zdroworozsądkowe wypowiedzi premiera Tuska, że można i trzeba było ją przewidzieć, że lokalne społeczności mogły się były do niej przygotować i że nie jest winą rządu w Warszawie jeśli tego nie zrobiły bo to nie on przecież wybrał ludziom wójta.
Jednak z faktu, że jeden kraj doświadcza niemal równocześnie katastrof „nacjonalistycznej” i „liberalnej”, nie wynika, iż jest on w połowie nacjonalistyczny, a w połowie liberalny: na choroby zakaźne cierpią przecież również ci, którzy wierzą, iż są one wynikiem złośliwych czarów. Co więcej, nie ma rzeczywistych przesłanek by sądzić, że ludzie, którzy najmocniej pogrążyli się w żałobie w najmniejszym stopniu przejęli się powodzią i odwrotnie. Niedawne „pytania” jasnogórskiego paulina (sugerujące, że winę za wezbrane wody ponoszą tajemnicze samoloty) oraz artykuł pułkownika Petelickiego (ukazujący jednakową indolencję władz w przypadku powodzi i Smoleńska) świadczą, że obie katastrofy można interpretować na oba sposoby. Podział na Polskę romantyczną i racjonalną oczywiście istnieje, ale tego, jakie są jego proporcje, nie da się zmierzyć skalą szoków wywołanych przez jeden i drugi kataklizm.
Wreszcie, spojrzenie na dzisiejszą Polskę chłodnym okiem antropologa – zamiast jak zafascynowany polityką publicysta – pozwala dostrzec, że w gruncie rzeczy reakcje na oba wydarzenia były podobne. Tłumy warszawiaków ustawiły się wzdłuż trasy przejazdu prezydenckiego karawanu i takie same tłumy wyległy na Stare Miasto, pod pomnik Syrenki i Wał Miedzeszyński oglądać najwyższy stan wody w Wiśle od 1844 roku. W obydwu przypadkach motywem było w większym stopniu ciekawstwo niż patriotyzm.
Ostatnia teza wywoła zapewne wściekłą reakcję kolegów z „Frondy”, „Rzeczpospolitej” i „Naszego Dziennika”. Ich twierdzenia, że powódź przyciągnęła rzeczywiście tylko gapiów – ale za to ciżba na Krakowskim Przedmieściu i wzdłuż Alei Żwirki i Wigury była motywowana szczerym i głębokim patriotyzmem – nie da się obalić. Być może rzeczywiście tak było. Tyle tylko, że nie wiadomo, jaki z tego szczerego i głębokiego patriotyzmu mógłby być pożytek. Konserwatyści powiedzą oczywiście, że momenty zbiorowej egzaltacji wzmacniają „ducha narodu”, który dzięki temu staje się zdolny do dokonania zasadniczego przełomu. Jako dowód przytoczą papieską pielgrzymkę w roku 1979, która doprowadziła ponoć do powstania „Solidarności” i, w konsekwencji, upadku komunizmu. Jest to jednak przykład jedyny, a w dodatku dość wątpliwy, bo ignorujący fakt, że zanim usiedli z nią do rozmów przy Okrągłym Stole, komuniści „Solidarność” skutecznie zdusili.
Jednak nawet jeśli uwierzymy prawicy, że promowany przez nią patriotyzm zbiorowych wzruszeń przynosi wymierne korzyści, będzie mieć on pewną zasadniczą słabość: coś te wzruszenia musi wywoływać. Repertuar dostępnych środków jest, na szczęście dla konserwatystów i ku utrapieniu ludzi ceniących chłodne umiarkowanie, szeroki: rocznice, defilady, sprowadzanie zwłok, beatyfikacje, procesje, a nawet – konserwa stara się przecież być nowoczesna – konkursy skoków narciarskich. Wszystkie powyższe imprezy robią wrażenie nieszkodliwych, ale takie nie są. Ciągłe celebrowanie symboli odwraca uwagę od realnych problemów. Ludzka zdolność myślenia o innych i działania na rzecz wspólnego dobra jest ograniczona, im więcej się macha biało-czerwoną flagą, tym mniej ma się czasu na sprzątanie psich kup (prowokacja Marka Raczkowskiego, który fizycznie połączył narodowy symbol ze społecznym problemem ukazała nieprzystawalność obydwu podejść do patriotyzmu o wiele celniej niż moje dywagacje o upadku Tupolewa i wysokiej wodzie).
Niestety, akty strzeliste wymagają z reguły mniej fizycznego i intelektualnego wysiłku niż mozolna praca u podstaw wspólnego dobra. W rezultacie, jeśli już zdarzy się im się odczuć potrzebę wykazania swojego patriotyzmu, ludzie idą po linii najmniejszego oporu i wybierają zachowania symboliczne. Przykładem mogą być dziennikarze, którzy na ponad tydzień po 10 kwietnia zaprzestali zbierania informacji i zrezygnowali z prezentowania racjonalnych analiz zastępując je egzaltowanym talk-show, którego głównym pytaniem było „co czułeś, kiedy dowiedziałeś się o katastrofie?”. Lenistwo zostało nobilitowane jako przejaw emocjonalnego narodowego współodczuwania. Jedyny który mu nie uległ – Cezary Michalski na portalu „Krytyki Politycznej” – zdobył wielkie zainteresowanie czytelników (rozsądni ludzie bardziej niż tym, co czuli, zainteresowani są tym, co będzie dalej), lecz wywołał raczej kwaśne reakcje w branży, której współudział w nacjonalistycznej histerii oraz intelektualne lenistwo niechcący zdemaskował.
Przykłady rzeczywiście heroicznego poświęcenia, w które obfituje najnowsza historia Polski odgrywają, paradoksalnie, podwójnie demoralizującą rolę. Po pierwsze, wymagają upamiętnienia, a każda upamiętniająca je uroczystość daje okazję do wzruszenia się w zgodzie z obowiązującym romantycznym schematem. Po drugie, w nieunikniony sposób umniejszają znaczenie przejawów patriotyzmu pozytywnego: czymże jest założenie szkoły lub budowa wodociągów wobec śmierci za ojczyznę? Odpowiedź, że umrzeć to każdy głupi potrafi, ale mało mieliśmy mądrych, którzy dla ojczyzny pracowali, wydaje się zbyt brutalna i w większości przypadków pozostaje niewypowiedziana. W konsekwencji, patriotyzm romantyczny staje się jedynym prawdziwym i niszczy zalążki patriotyzmu pozytywnego. Podczas poprzedniej Powodzi Tysiąclecia w roku 1997 (mania podnoszenia rangi zdarzeń to jeden z przejawów romantycznego obłędu) Polacy wykazali się – często pod przymusem chwili – znacznymi zdolnościami samoorganizacji i niecodzienną solidarnością. W czasie ostatniej powodzi jednego i drugiego było mniej. Flag z kirem jest za to coraz więcej.
Tekst pierwotnie opublikowany w V Liberté! „Polska na kozetce” z 2010 r. Numer archiwalny do kupienia w sklepie internetowym.