Przyjemniej by było pisać o miłości. Wprawdzie nie znoszę Walentynek, a jednak… Tej dobrej, złej, zawiedzionej, szczęśliwej, niepewnej. O tej, na którą czekamy zbyt długo, w której tkwimy zbyt długo, której wybiegamy naprzeciw albo przed którą chowamy się niczym szaraczki w najgłębszej norze. Prościej byłoby oprawić luty w mniej czy bardziej komercyjne serduszka, w bukiety róż i bombonierki, rozprawiać o uczuciach, sercu po raz kolejny zlepionym z kawałków, sercu wyrywającym się z piersi, sercu bijącym zbyt szybko lub uśpionym i obojętnym, takim, któremu mniej czy bardziej bzdurny imperatyw… nakazał zamarznąć. Ba, nawet o kardiologii byłoby dziś milej pisać, rozważając czy to miłość czy może właśnie „choroba serca” powoduje nierówne bicie, palpitacje, czy puka do nas stresopochodnym stanem przedzawałowym. Ostatecznie dałoby się i o filmach, co splatają jedno z drugim – bo Przeminęło z wiatrem, Pożegnalny walc (obecność Vivien Leigh w obu całkowicie przypadkowa) czy Casablanka – rysując tym samym wojenny los, wojenną miłość, stawiając wobec wyborów, które wydawać by się mogły niemożliwe.
A trzeba pisać… o sercu w plecaku czy sercu w ogniu wojny. Co to „z piersi się wyrwało”… O tej i innej miłości, która może mieć oblicze ukochanej osoby, być naznaczoną duchem wielkiej idei, zapałem do walki lub strachem przed walką, mieć twarz wroga i przyjaciela, a w końcu kształt kraju zwanego ojczyzną. O chwili, gdy o każdą z owych miłości decydujemy się walczyć, wyznaczając sobie cele, kreśląc strategie, zdobywając kolejne przyczółki; gnając bez opamiętania, gdy trzeba; cofając się o kilka kroków, gdy warto. I choć powiadają, że w miłości i na wojnie wszelkie chwyty są dozwolone, to w żadnej z tych walk/dróg/sytuacji na wykorzystaniu wszelkich możliwych trików ani na jechaniu po przysłowiowej bandzie nie wychodzimy dobrze. W każdej z tych sytuacji pytamy wszak o przekraczanie naszych granic, o to ile jeszcze wytrzyma… serce, gdy rozum podpowiada mu schematyczne rozwiązania; o to ile jeszcze wytrzyma rozum, gdy wokół szaleje morze namiętności – tych dobrych i złych – jakie niesie ze sobą wojna. Wojna, która oznacza rozdzielenie, która zwiastuje utratę, która naznacza ludzką codzienność ryzykiem przekraczającym ludzkiej pojęcie. Wojna… ta realna, daleka i bliska; przyjmująca każdą z postaci, jakie znamy z podręczników historii i zdarzeń codzienności. Widzialna dzięki medialnym przekazom, przedziwnie zamrożona w social mediach, bliska, gdy słuchamy codziennych relacji zaangażowanych na różnych frontach przyjaciół. Pozornie tylko oswojona, tak naprawdę nigdy nie waruje na żadnym łańcuchu. Przeciwnie – wyniszcza, rujnuje, łamie, oddala, więzi w pułapce strachu, ale też karmi się ludzka nadzieją.
Taka jest wojna realna, ale taki jest również każdy konflikt, jaki sobie fundujemy w domu, w relacji, w przyjaźni, w pracy, w państwie. I choć używamy w nim zupełnie innego arsenału, to odpowiednio dopasowana broń – choć w innym wymiarze – rani równie mocno. Obliczem takiej codziennej „wojny” jest wieczne napięcie, niespełnione oczekiwania, zamykanie się w zaklętym kręgu eskalującym zachowania/emocje nie pozwalające drugiemu złapać tchu. Obliczem takiej „wojny” jest złe słowo, nieszczerość, durny upór, pozorność relacji, lęk przed prawdziwym spotkaniem, ucieczka w ułudę, niechęć do faktycznego rozwiązania prawdziwego bądź wyimaginowanego sporu, fizyczne lub psychiczne upokarzanie; krzyk albo cisza. Tak, milczenie to również przemoc. I długo mogłabym wyliczać podobne objawy/odcienie eskalującej konflikt formy przemocy; długo – i ze smutkiem – mogłabym opowiadać o tych strasznych „wojnach między nami”, o drodze na skróty, gdy „swój” staje się „obcym”, a „obcy” przemienia się we „wroga”. Tylko… nie tędy droga. Doskonale znamy te mechanizmy/strategie/schematy. Może więc warto zacząć je odczarowywać przy pomocy pierwszego słowa. Słowa między Nami. Nie obiecuję, że później będzie już z górki, ale odpowiednio wybrane słowo to chyba najlepszy początek.