Na Bukhansanie (Korea) pod samym granitowym, smaganym podmuchami mroźnego wiatru szczytem, na wysokości ponad 800 metrów, pośród śnieżnych łat w najlepsze siedzą sobie koty.
W drodze na Bukhansan nie brakowało niespodzianek. Sam fakt, że z centrum Seulu można miejskim autobusem dojechać do górzystego parku narodowego już przyjemnie mnie zdziwił. Nieco mniej przyjemnie zaskoczyłem się ilością lodu na szlaku, przez co musiałem wrócić jak niepyszny do sklepu i kupić raki. Zdumiały mnie też ostre podejścia po oblodzonej skale z widokami na zasnuty smogiem Seul i zabytkowe fortyfikacje, jakimś cudem wzniesione przed stuleciami w tym niegościnnym krajobrazie.
Ale najbardziej wstrząsnęło mną to, że pod samym granitowym, smaganym podmuchami mroźnego wiatru szczytem, na wysokości ponad 800 metrów, pośród śnieżnych łat w najlepsze siedziały sobie koty. Tak, zwykłe koty, mruczki, dachowce.
Koci sukces
Koty towarzyszą ludziom od dziewięciu tysięcy lat, z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu rozprzestrzeniwszy się wraz z homo sapiens po całej planecie. Ich obecność zimą w górach dzisiejszej Korei pokazuje, jak daleko zaszły i jaki odniosły sukces.
A jednak sukces jednego gatunku to często klęska wielu innych. Wspinający się wraz ze mną na Bukhansan Koreańczycy (podczas całej wspinaczki nie spotkałem żadnego cudzoziemca) robili sobie ze zwierzakami selfiki; sam strzeliłem zwierzakom kilka fotek. Kot to fundament internetowej rozrywki i zaciekły rywal psa do tytułu najlepszego zwierzaka domowego. A zarazem to gatunek inwazyjny odpowiedzialny za śmierć niezliczonych zwierząt.
Niedawna nowozelandzka propozycja, by zakazać posiadania kotów, wywołała poruszenie i protesty pośród wielu kociarzy. Ale nie wzięła się ona znikąd: jest elementem tamtejszej walki z gatunkami inwazyjnymi takimi jak szczury, łasice i oposy. W Nowej Zelandii ofiarą zamorskich drapieżników pada corocznie 25 milionów ptaków. Pośród osób wrażliwych ekologicznie świadomość strat, jakie ponosi środowisko naturalne ze strony kotów i innych sprowadzonych przez ludzi zwierząt rośnie od wielu lat. Wpływu naszych udomowionych „braci mniejszych” na planetę – od eksploatacji zasobów przez produkcję odpadów po dziesiątkowanie nieszczęsnej fauny – nie można dłużej ignorować.
Koty – socjopaci
Koty na celowniku od dawna ma Jonathan Franzen. Ten wzięty amerykański pisarz w powieści „Wolność” z 2010 roku bohaterem uczynił niejakiego Waltera, miłośnika ptaków, który koty ma za socjopatów. Nie przysporzyło mu to fanów pośród kociarzy, ale miało udział w rosnącym zainteresowaniu ptakami. Koty to gatunek inwazyjny par excellence, w samych Stanach Zjednoczonych odpowiedzialny za śmierć miliardów zwierząt.
Franzen, jak Walter, to zdeklarowany miłośnik ptaków i nie ma złudzeń: o skutecznym powstrzymaniu zmiany klimatu możemy tylko pomarzyć, powinniśmy zatem poświęcić więcej uwagi ratowaniu zanieczyszczonych i zaniedbanych habitatów w naszym otoczeniu – w tym tych, gdzie żyją ptaki. Oberwał za to z wielu stron, ale pozostaje faktem, że osłabione ludzką (i kocią) ingerencją ekosystemy będą w dwójnasób wrażliwe na zmiany klimatyczne. W zdestabilizowanym nadmiarem gazów cieplarnianych świecie bez zdrowej fauny i flory może być tylko gorzej.
Koty na Bukhansanie mogą wywoływać ciepłe uczucia, zwłaszcza, gdy wokół hula lodowaty wiatr. Ale nie czarujmy się, że to kanapki od turystów stanowią ich dietę. Ptaki, małe ssaki, gady i płazy żyjące na tym geograficznie ograniczonym obszarze, de facto wyspie pośród rozrastającej się metropolii, stoją przed już i tak wieloma środowiskowymi wyzwaniami. Wpadanie w pazury domowych lub zdziczałych kotów doprawdy nie jest im potrzebne. A wpadać musi ich wiele.
Milion ofiar co noc
Nie znam statystyk koreańskich, ale w Australii koty zabijają milion ptaków co noc (!) i spowodowały już wymarcie dwudziestu gatunków, z kolei w Kanadzie zabijają ponad 100 milionów ptaków rocznie (z czego za 60 milionów odpowiadają koty bezpańskie, a za 40 domowe). W Polsce z sześciu milionów kotów większość „zaznaje swobody” – te mieszkające w miastach częściej niż ich wiejscy krewniacy intensywnie polują na ptaki, „zwłaszcza na wróble i gołębie”. Ich ofiarami padają też gryzonie, ryjówki, krety, gady.
Jest wszelako pewna różnica między Nową Zelandią, USA, Australią i Kanadą, a Polską czy Wielką Brytanią (gdzie koty mają zabijać rocznie do 275 milionów zwierząt, w tym 55 milionów ptaków). Otóż w Europie koty występują od znacznie dłuższego czasu, co pozwala optymistycznie zakładać, że lokalne gatunki zdołały się już w pewnym stopniu zaadaptować do inwazyjnego drapieżcy.
Szczęście w nieszczęściu miałoby też polegać na tym, że koty wypełniają niszę opustoszałą z powodu wyeliminowania lokalnych drapieżników. Pozostaje jednak pytanie, czy w warunkach kurczącej się przestrzeni życiowej i rosnącej presji ze strony zanieczyszczeń, zmiany klimatu itd., dzikie zwierzęta (w tym same drapieżniki, jak lisy czy kuny) potrzebują tak skutecznego przeciwnika.
Kociarze kontratakują
Pojawiają się argumenty, że mordercze instynkty kotów są naturalne – tak jakby to, co naturalne, z zasady było dobre (kierując się tą logiką, za „naturalne czyli dobre” trzeba byłoby też uznać ataki psów na ludzi, ukąszenia przez węże, zatrucia grzybami itp.). Widać też obojętność na cierpienia dzikich zwierząt zabijanych (często po przedłużonej męce) przez koty. Mój dobry znajomy spod Lasu Cygańskiego w Bielsku-Białej o tym, jak to jego dwie kotki regularnie znoszą mu do domu zwłoki ptaków i wiewiórek, opowiada z niejaką dezynwolturą. Nie on jeden: przeżywają najsilniejsi, więc być może przeznaczeniem ptaków jest zasłużone wyginięcie, grzmiano w jednym z artykułów krytykujących Franzena.
Nauczyciele i studenci kantońskiego uniwersytetu, gdzie pracuję, stosują wobec kotów podobną taryfę ulgową. Włóczące się po kampusie półdzikie mruczki wywołują jęki zachwytu i robią za gwiazdy w mediach społecznościowych. Moje uwagi, że stanowią śmiertelne zagrożenie dla zamieszkujących kampus ptaków, ryjówek i żab, którym i tak jest już w kilkunastomilionowej metropolii nielekko, prowokowały dziwną reakcję – coś w rodzaju mentalnego rozłączenia, jak gdyby wypowiadane przeze mnie słowa nagle przestawały być dla moich rozmówców zrozumiałe.
Gatunkizm
Mamy tu do czynienia z gatunkizmem – odpowiednikiem rasizmu, seksizmu itd. Nasza wąska perspektywa przesłania nam inne. Dobrze widać to na przykładzie stosunku do psów. Jeśli gdzieś jakiś pies pogryzie lub zagryzie człowieka, a już nie daj bóg dziecko, nawoływania do uśpienia bestii, ukarania właściciela i ograniczenia prawa do posiadania „ras niebezpiecznych” są powszechne, skutkując procesami i karami. Smycze w dłoniach właścicieli i kagańce na psich pyskach nikogo nie zaskakują. Kiedy jednak szwendający się samopas kot rutynowo zabija ptaki, żaby czy inne dzikie zwierzęta, powszechne jest wzruszenie ramion, ba, wręcz usprawiedliwianie, że instynkt, że natura itd. W końcu to nie nasz gatunek pada ofiarą. Dyskryminacja jak w pysk strzelił.
Obecność kotów na terenach odległych od ich miejsca pochodzenia, dokąd nie dotarłyby bez ludzkiej ingerencji, trudno nazywać naturalną. Nowozelandzka inicjatywa daje szansę ocalić tamtejszą dziką faunę przed szponiastymi drapieżcami z innego świata. Czy rzeczywiście trzeba posuwać się aż do zupełnego wykluczenia możliwości posiadania kotów, czy też lepiej będzie egzekwować zakaz wychodzenia przez nie z domów na łów i żer, a może wystarczą rozwiązania techniczne w rodzaju dzwoneczków i kołnierzy, to wciąż otwarta kwestia. Najważniejsze jednak, że gdy przycichnie miauczenie, mruczenie i parskanie, będzie więcej świergotu, ćwierkania, treli, szczebiotów, gruchania…
Gdzie w tym wszystkim miejsce bezpańskich kotów na Bukhansanie? Wiem, że osobiście wolałbym tam ujrzeć stadko zimujących ptaków, a latem wygrzewające się bezstresowo w słońcu jaszczurki.
[Foto: Pixabay, CC0]