Czy snucie opowieści może być lekarstwem na nienawiść i ignorancję? Czyli o deja vu, wiecznym powrocie Nietzschego, Kunderze, Żydach, LGBT i płaskiej ziemi
Nie macie wrażenia, że wyjaśnia się społeczeństwu, a dzieciom w szczególności, rzeczy w sposób niezwykle racjonalny, bez ironii i żartu, i bez tego magicznego myślenia, które rozwijają poczucie humoru i wyobraźnię? Wystarczy trochę podsłuchać rozmów między rodzicami a dziećmi. Ma to miejsce także w szkołach i ogólnym dyskursie społecznym i medialnym, gdzie zasadniczą wartością i wiodącym trendem jest racjonalizacja, w imię Nauki i Wiedzy, i własnej racji.
Wiemy np. że Ziemia nie jest płaska, co sugerowane było już przez Pitagorejczyków 600 lat przed Chrystusem, a ostatecznie można się było o tym przekonać w 1959 roku, gdy satelita Explorer-6 wykonała pierwsze zdjęcie naszej Ziemi. Lecz opowieści członków Towarzystwa Płaskiej Ziemi nie są wcale takie bezzasadne… Choć to bezsprzecznie błędna z naukowego punktu widzenia koncepcja, ma w sobie coś z legendy, mitu, sięga przekonań ludów Mezopotamii o tym, że Ziemia jest płaskim dyskiem, albo – jeszcze ciekawiej – pomysłów starożytnych Egipcjan jakoby nasza planeta miała być … kwadratowa. W samej alternatywnej opowieści nie ma nic złego i gorszącego, no chyba że ktoś bardzo serio bierze siebie i świat; ważniejsze jest w niej jednak to, jak ta opowieść jest snuta, jak działa na nasze emocje i wyobraźnię. Możemy od Kopernika nie zgadzać się z przekonaniami ludów Mezopotamii, lecz czy ten wątek nie uruchamia w nas ciekawości i odruchu wyobrażenia sobie tego, jak wyglądał ten rejon i jak żyło ówczesne społeczeństwo?
Wiemy z historii cywilizacji, co działo się z tymi, którzy myśleli inaczej, którzy mieli odwagę wygłaszać swoje poglądy niezgodne z powszechnie panującym dyskursem. A więc w uwzględnieniu przestrzeni dla rozmaitych opowieści chodzi także, a dziś przede wszystkim o … otwartość i tolerancję. Wielu z nas zachwycało się Bronisławem Malinowskim czy Lévi-Straussem badającymi kulturę dzikich plemion, inni z zapartym tchem czytali „W pustyni i w puszczy”, a jeszcze inni podróżowali z plecakiem po świecie lub z pozycji kanapy oglądali z fascynacją Indianę Jonesa, Apocalytpo czy Martynę Wojciechowską. Odbierając te „opowieści” uwzględniali w swojej głowie różne style życia, kompletnie inne sposoby funkcjonowania.
Dlaczego dziś, w naszym kraju, któremu nadano łatkę homogeniczny, próbuje się wmówić, że tak trudno jest zrozumieć Inność i ją zaakceptować?
Teraz wyobraźcie sobie, że zamiast rzetelnego wyjaśnienia dzieciom, „jak się rzeczy mają” można wymyślić – wspólnie z nimi – jakąś dobrą historyjkę? Nie wszystko przecież musi być poważne i racjonalne. A właściwie – im mniej powagi, tym zdrowiej dla wszystkich. Dajemy sobie wzajemnie więcej pola do wyobrażenia sobie oraz doświadczenia Inności: innego stylu życia, innego sposobu myślenia i mówienia, innej ekspresji, innej miłości, wreszcie innego postrzegania świata, a więc każda narracja staje się pełnoprawna i zasługuje na szacunek – w końcu ktoś podjął pewien wysiłek, by stworzyć dla kogoś innego opowieść.
Kilka lat temu w tygodniku Newsweek jakaś dziennikarka napisała wypracowanie o tym, czym jest deja vu, podpierając się różnymi badaniami neuropsychologicznymi. Myślę, że wykonała kawał merytorycznej roboty i byłoby to nawet ciekawe, gdyby wsadziła w swoje wypociny nutę czegoś … metafizycznego i osobistego. Niestety, do końca artykułu nic takiego się nie pojawiło, a autorka zakończyła je mniej więcej takimi słowami: „Także proszę się nie łudzić, nie ma czegoś takiego jak deja vu, to zwykłe splątanie neuronów”… Ależ wybuchłam wtedy sardonicznym śmiechem! Ta seria wniosków z różnych badań nie została okraszona żadnym komentarzem z tzw. świata idei, który przecież jest tak istotny dla pogłębienia rozumienia naszego życia i otaczającego nas świata?
A właściwie dlaczego rozumienie życia i świata, podejmowanie tej próby, jest takie istotne?
Przyjrzyjcie się temu, co pisał Fryderyk Nietzsche, niemiecki filozof, do którego notabene nawiązuje czeski pisarz Milan Kundera na początku swojej wybitnej powieści „Nieznośna lekkość bytu”. Nietzsche wymyślił koncepcję wiecznego powrotu, co oznacza nic innego, jak to, że przeżywamy swoje życie nieskończoną ilość razy. W „Wiedzy radosnej” pisze tak, i to jest naprawdę niesamowity fragment:
„A gdyby (…) jakiś demon (…) rzekł ci : »Życie to, tak jak je teraz przeżywasz i przeżywałeś, będziesz musiał przeżywać raz jeszcze i niezliczone jeszcze razy; i nie będzie nic w niem nowego, tylko każdy ból i każda rozkosz i każda myśl i westchnienie i wszystko niewymownie małe i wielkie twego życia wrócić ci musi, i wszystko w tym samym porządku i następstwie« (…) – Czy nie padłbyś na ziemię i nie zgrzytał zębami i nie przeklął demona, któryby tak mówił? Lub czy przeżyłeś kiedy ogromną chwilę, w którejbyś był mu rzekł : »Bogiem jesteś i nigdy nie słyszałem nic bardziej boskiego!« Gdyby myśl ta uzyskała moc nad tobą, zmieniłaby i zmiażdżyła może ciebie, jakim jesteś. Pytanie przy wszystkiem i każdym szczególe : »czy chcesz tego jeszcze raz i jeszcze niezliczone razy ?« leżałoby jak największy ciężar na postępkach twoich. Lub jakże musiałbyś kochać samego siebie i życie, by niczego więcej nie pragnąć nad to ostateczne wieczne poświadczanie i pieczętowanie?”
Gdyby skusić się na wiarę w tę koncepcję z fundamentalną zmienną, taką jak rozumiejące doświadczenie swojego życia w toku samego życia, czyli inaczej – pogłębiająca świadomość swojego bycia w świecie z intencją pewnej zmiany, można postawić sobie wiele pytań np. jak chcielibyśmy „rozegrać” to życie tu, aby przeżyć następne inaczej? Albo jak przeżyć obecne życie pełniej, szczęśliwiej, by cieszyć się na przeżycie go „jeszcze raz i jeszcze niezliczone razy” ? A może to kwestia zaledwie kilku chwil, dla których warto całe życie pełne jakiegoś irracjonalnego lęku, niepowodzeń i wątpliwości powtórzyć raz jeszcze? Pierwszy w niewinnym wieku namiętny pocałunek, który rozchodzi się po całym ciele i chcesz więcej, lecz nie rozumiesz jeszcze co to właściwie jest; gdy patrzysz na rozpromienioną i zakochaną w tobie twarz i myślisz: „Jak ja go/ją kocham!”; moment, gdy z trwogą i ekscytacją skaczesz z wodospadów na jakiejś egzotycznej wyspie i żyjesz dalej; albo gdy uchodzisz z życiem po ataku wściekłej słonicy, która wzbija tumany kurzu w hipnotyzującym świetle popołudniowego słońca; gdy leżysz w ramionach ukochanego mężczyzny i wiesz, że z nim jesteś szczęśliwa; gdy trzymasz swoje nowonarodzone dziecko w rękach; gdy mówi ci, że Cię kocha.
Niezależnie od tego, jakie byłoby to kolejne życie, to samo czy zmienione – do końca być może nigdy tego nie wiemy – co jakiś czas pojawiają się w naszym życiu okienka specyficznej pamięci, jakiegoś niewyraźnego wspomnienia i silnego uczucia, że przecież do cholery jasnej albo na Boga, jak kto woli, to już miało miejsce! Ta chwila, ta scena, ta sytuacja dokładnie ta, w tym pokoju, z tym człowiekiem, z tymi ludźmi, już się wydarzyła! Kiedy? No w poprzednim życiu! Toż to słynne deja vu, które wdzierając się nieco „na chama” do naszego obecnego życia, jednocześnie obdarowuje nas (bo to jest dar) informacją o tym, jakie mogło być to poprzednie. Życie.
Mamo, tato, czym jest deja vu?
A to takie splątanie neuronów, zwykła wypadkowa tego, co wcześniej przeżyłeś. Takie złudzenie.
W tym dumnie racjonalnym rozpracowywaniu życia jako społeczeństwo zapominamy o filozoficznym (które jest wciąż dziedziną nauki, tylko objaśnianą innym językiem), poetyckim, metafizycznym, mistycznym i baśniowym sposobie interpretacji świata. Traktujemy ten świat, ludzi, a przede wszystkim siebie samych nazbyt serio. Jeśli trochę popuścimy tej nici, rozluźnimy ją i zaczniemy snuć od nowa w różne pętle, pętelki i ściegi, możemy uzyskać nową przestrzeń i perspektywę, umożliwiające spojrzenie na świat ze Zrozumieniem i Życzliwością do niego. I siebie samych.
I ostatnie słowo za Nietzschem:
Tylko ten może przyjąć naukę o wiecznym powrocie, kto „kocha siebie samego i życie”.
Czy jest na to jakieś naukowe poświadczenie?