Prawa polityki zwykło się traktować jak prawa ekonomii, czy niemal fizyki, z twardą przyczynowo-skutkową logiką: skoro ludzie głosują na partię obiecującą większą redystrybucję, to znaczy, że musiało się im ostatnio pogorszyć (…) Tymczasem polityka tak nie działa.
Jak wytłumaczyć zjawisko fali populizmu w ostatniej dekadzie w krajach o tak zróżnicowanej kulturze politycznej, rozwoju gospodarczym i strukturze społecznej jak USA, Turcja, Brazylia, Wielka Brytania, Włochy, Filipiny, Polska czy Węgry? Powstało wiele teorii, z których większość koncentruje się na rosnących nierównościach, na wykluczonych, którzy wreszcie doszli do głosu, wreszcie na polaryzacyjnym potencjale mediów społecznościowych i podążających za nimi mediów tradycyjnych. Z całą pewnością przełomowym wydarzeniem, przynajmniej w USA i w Europie, był kryzys finansowy sprzed dekady, a w Unii Europejskiej także kryzys uchodźczy sprzed trzech lat.
Kiedy jednak przyjrzeć się obiektywnym wskaźnikom – poziomu bezrobocia, nierówności czy skali migracji, okazuje się, że ostatnie lata nie były na tle kilku ostatnich dekad wyjątkowe. Problem nielegalnej imigracji do USA intensywnie zwalczał… Barack Obama i odbywała się ona na znacznie większą skalę w czasach Georga W. Busha niż Donalda Trumpa.
Gospodarki UE i USA odrobiły w ostatnich latach spadki z czasu kryzysu. W Unii to nie kraje najbardziej dotknięte przez kryzys, jak Grecja, Irlandia, Portugalia czy Hiszpania, ale Polska, Węgry, Włochy czy Austria, a nawet Francja, czy kraje skandynawskie, mają największy problem z nieliberalnymi siłami, które w trzech pierwszych państwach sprawują rządy, rozsadzając europejską wspólnotę od środka.
Skąd więc ogarniający cały świat populizm, który w wielu krajach przyjmuje nacjonalistyczne czy wręcz autorytarne oblicze?
Dziel i rządź
Żeby zrozumieć to zjawisko trzeba przemodelować powszechne – i błędne – myślenie o polityce jako takiej. Prawa polityki zwykło się traktować jak prawa ekonomii, czy niemal fizyki, z twardą przyczynowo-skutkową logiką: skoro ludzie głosują na partię obiecującą większą redystrybucję, to znaczy, że musiało się im ostatnio pogorszyć. Jeśli wygrywają partie antyimigranckie, to znaczy, że pojawiła się korelacja z napływem migrantów lub problemy z istniejącymi społecznościami.
Tymczasem polityka tak nie działa. Podobnie jak wiele innych fenomenów społecznych. To nie tak, że skoro dziś na Kler walą tłumy, to jest to wynik ostatnich 3 lat rządów PiS pod rękę z Kościołem katolickim, a Polacy w ciągu tych lat się zlaicyzowali. Oczywiście są tacy, którzy znajdą dane na wszystko – ale to zbyt upraszczająca wizja procesów znacznie bardziej skomplikowanych.
Z polityką jest jak z eksploatacją złóż surowców naturalnych. To, że zaczyna się wydobywać, dajmy na to, ropę naftową w zupełnie nowym miejscu, oznacza tylko tyle, że została ona tam odkryta i że wydobycie zaczęło się opłacać, a nie, że w ciągu ostatnich stu lat narodziły się jakieś nowe złoża. Podobnie jest z nowymi tematami w polityce.
Potencjał dla danego tematu może przez lata uśpiony spoczywać na metaforycznym dnie morza, aż jakiś polityczny talent odkryje jego potencjał. Ale to za mało, żeby podjąć eksploatację. Trzeba umiejętnie stworzyć opowieść uwzględniającą istniejący już resentyment czy napięcie.
Polityk jest tu jak artysta – rzeźbiarz, bierze istniejący materiał i stwarza nowe dzieło – czyli nową linię podziału.
Bo na tym polega sztuka wielkiej polityki, na umiejętnym dzieleniu (Divide et impera – Dziel i rządź).
Tak Donald Trump wykorzystuje kwestię rasową – grając na niewypowiedzianym rasizmie, białej „milczącej większości”, która w prezydenturze Obamy doświadczyła, czym będzie dla niej stopniowe stawanie się liczebnie największą, ale mniejszością, w rasowo zróżnicowanej Ameryce.
Czarni, nie mówiąc o samych Native Americans, ale też latynosi (których w USA rasowo odróżnia się od caucasian whites) mają wciąż „przechlapane”. Dlatego, wielu białych nie ma wcale ochoty rezygnować ze swojego uprzywilejowanego statusu. Tym bardziej, że wielu z nich – spauperyzowanej klasie wielkoprzemysłowej – często niewiele więcej, oprócz statusu, pozostało.
Trump nie odwołuje się do ideologii white supremacists wprost, to byłoby jednak wciąż trudne do strawienia dla wielu, choć nie wszystkich, jego wyborców. Mówi o powrocie do mitycznej Ameryki z przeszłości, sprzed rasowej i kulturowej emancypacji lat 60: „Make America great again”. Może i była ona „great”, ale zdecydowanie nie dla wszystkich.
Podziały w polityce nie powstają same. One są tworzone przez polityków.
Populiści wchodzą do gry
W krajach młodych demokracji, takich jak Rosja, Polska, czy Węgry, ale też Filipiny czy Turcja, reguły liberalne – trójpodział władzy, niezależność sądownictwa i mediów, nienaruszalna własność i kapitalizm – są relatywnie nowe. Zostały przyjęte ponieważ 30 lat temu wydawało się, że nie można inaczej uczestniczyć w nowoczesności i globalizacji. Obowiązywał consensus waszyngtoński, wsparty hegemonią USA.
Elity, w tym także te „reżimowe” powszechnie go wsparły ponieważ w większości się im opłacał (szczęśliwie opłacał się również ich krajom). Geopolityczne słabnięcie USA, zapoczątkowane ugrzęźnięciem na lata w Afganistanie i Iraku, a następnie globalny kryzys finansowy podkopały zarówno siłę jak i wiarygodność Washington consensus.
Do przezwyciężenia kryzysu potrzebne były nieortodoksyjne metody ekonomiczne i polityczne.
Dla wielu państw twardy gorset, rodem z anglosaskiego podręcznika, okazał się zbyt sztywny.
Część elity, która nie załapała się na stanowiska, do których aspirowała, poczuła swoją szansę. Wcześniej mogli być uznawani za dziwaków (Corbyn), być na kompletnym marginesie polityki (Farage, Kaczyński po 1993 r.), znajdować się w głębokiej izolacji bez szans na rządzenie (Le Pen). Według reguł starego porządku nie mieli szans na objęcie władzy. Antysystemowe siły były obecne zawsze w polityce, ale powstrzymywały je partie głównego nurtu.
Zwycięstwo populistów stało się możliwe, bo polityczny kordon sanitarny przestał otaczać wcześniej wyklęte ideologie. Możliwe stały się sojusze części elit z antysystemowcami wierzącymi w teorie spiskowe. Możliwe stało się też wejście do wielkiej polityki z jej kompletnych marginesów i wrogie przejęcie mainstreamu.
Pierwszy z tych modeli, to przykład Polski. Tymiński, Lepper, skrajne narodowo-katolickie ugrupowania – takie antyzachodnie, antysystemowe ugrupowania były w polskiej polityce obecne od jej zarania, jednak nigdy nie zdobyły sobie pozycji do wpływu na jej główny nurt. Zmieniło się to dopiero wtedy, kiedy ich siłę wykorzystał Jarosław Kaczyński, który wcześniej stworzył dość tradycyjną partię centroprawicową. W rządzie PiS mieścili się wtedy i Ludwik Dorn i Kazimierz Marcinkiewicz, a nawet Radosław Sikorski i Stefan Meller.
Drugi model, to przykład amerykański. Do polityki łatwiej jest dziś wejść z jej marginesów i dokonać wrogiego przejęcia w mainstreamie. Tylko tak Donald Trump mógł przejąć Partię Republikańską. A skoro już to osiągnął, reszta dokonała się sama. Republikański kandydat, po dwóch kadencjach demokratycznego prezydenta, pokonał nielubianą kandydatkę Demokratów. W tym nie ma nic zaskakującego. Zaskakujące jest to, że ktoś taki jak Trump mógł w ogóle wygrać nominację.
Warto zajrzeć do amerykańskiego bestsellera Tak umierają demokracje, wydanego niedawno przez Liberté!, żeby zobaczyć jak wcześniej amerykańscy populiści powstrzymywani byli przez reguły obowiązujące w wyłanianiu kandydatów w primaries. Ich demokratyzacja, osłabienie roli nielubianych – ale potrzebnych i skutecznych partyjnych liderów – doprowadziło do elekcji prezydenta, pozbawionego elementarnych kompetencji, moralnych i merytorycznych, do zasiadania w Białym Domu.
Warunkiem zwycięstwa populistów jest przyłączenie się do nich części istniejącego już establishmentu.
Nierzadko sami do niego należą, ale umiejętnie potrafili się do swojego poprzedniego, mainstreamowego, wcielenia się zdystansować: jak liderzy Brexitu z partii torysów, Kaczyński w Polsce czy Orban na Węgrzech.
Wbrew regułom
Siła populistów się z zanegowania, przynajmniej werbalnego, obowiązujących reguł. Łamanie tych reguł klasycznym politykom przynosiło zwykle klęskę, w przypadku populistów stanowi fundament ich tryumfu. Przy całym zróżnicowaniu, w ich przekazie jest co najmniej jeden wspólny element: wyzwanie rzucone elitom i merytokracji jako takiej.
Żaden z przywódców populistycznej rebelii, z nieformalnym liderem Władimirem Putinem na czele, nie neguje demokracji jako takiej. Chodzi im raczej o pierwiastek „liberalny”, czyli ten właśnie, który odwołuje się do reguł, które nie zawsze są stanowione w powszechnym głosowaniu. Orban liberalną demokrację składał do lamusa dziejów, rosyjscy technolodzy władzy ukuli pojęcie „demokracji suwerennej”. Liderom o zapędach autokratycznych nienaruszalne zasady w rządzeniu zwykle przeszkadzają.
Antyliberalny kurs popierają jednak nie tylko populiści. Spotyka się on też z entuzjazmem szerokich rzesz obywateli. Dzieje się tak dlatego, że wiele z tych reguł wyglądają jak podyktowane przez żądne zachowania status quo elity.
Merytokracja w tym wydaniu, to zasady klubu, dla dzieci bogatych i wpływowych, wywieszone na płocie pola golfowego, zbudowanego tam, gdzie mógłby mieścić się ogólnodostępny park. W wielu konkretnych przypadkach merytokracja, czyli rządy ekspertów, niosą też korzyści społeczności: np. niezależne od władzy wykonawczej sądy. Co z tego, jeśli w odczuciu społecznym i tak decydują zakulisowe intrygi, to kto ma lepsze „plecy”, skończył lepsze szkoły, ma bardziej wpływowych przyjaciół.
Reguły, które dziś z taką satysfakcją naruszają populiści nie mają sankcji społecznej.
Elity, a z nimi liberalizm, utracił moc samoistnej organizacji społeczeństwa.
Ludzie nie chcą słyszeć, że „coś jest dla nich dobre”. Bo zwykle w tle stoją niewypowiedziane interesy tych, którzy sprawują władzę.
Procesy decydujące o obliczu świata są zbyt skomplikowane, żeby można było wyzbyć się ekspertów. W praktyce to oni, ich raporty, briefingi, talking points rządzą dziś agendami liderów. Trudno, żeby takie kompetencje budowali obywatele, dla których polityka to margines ich życia, nagłówki w popularnych portalach czy memy na Facebooku. Ale bez ich legitymizacji eksperci staną się podejrzani, jak w Wielkiej Brytanii w kampanii przedreferendalnej.
Dopóki elity nie przekonają swoich współobywateli, że społeczeństwo reguł i kompetencji nie jest sposobem wykluczenia tych, którzy na starcie nie mają możliwości doszlusowania do młodych, pięknych i bogatych, dopóty populiści będą karmić się gniewem wszystkich, którzy w tej grze czują się przegrani.
Ilustracje: Olga Łabendowicz