„Nie ma nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw”. Taki mi się przypomniał cytat w kontekście apokalipsy, która ponoć dzieje się na naszych oczach. Są to słowa Jezusa (Mk 4,22). Prawdopodobnie, bo co do tego nie ma nigdy pewności (wiadomo, że większość to fałszywki). To ciekawe słowa, bo w nich lapidarnie wyrażone jest sedno sprawy. Apokalipsa to nie jest po prostu zagłada i koniec świata. Apokalipsa, zgodnie z etymologią, to odsłonięcie tego, co zakryte, ujawnienie albo objawienie.
Czy pandemia jest apokalipsą? Ile jest takich głosów dokoła, które straszą w ten sposób, zapowiadając rychłą katastrofę. Sęk w tym, że katastrofa, która wszystko rozwali i skończy „cały ten cyrk”, póki co się nie wydarzyła i wcale się na to nie zanosi. Wiem, że to jest przykra wiadomość, bo wielu ludzi ma naprawdę nadzieję i czeka, że się to wreszcie stanie. To jest między innymi, (wyrażone nie wprost) pragnienie Olgi Tokarczuk, o której pisałem ostatnio. Nie wprost bo afirmatywnie: świat potrzebuje się zatrzymać, jest wreszcie czas na nicnierobienie…
Ale jeśli weźmie się to pierwsze, kluczowe znaczenie – to związane z odsłonięciem – można śmiało powiedzieć, że rzeczywiście apokalipsa dzieje się na naszych oczach. Po prostu prawda wychodzi na jaw. To, co zakryte, wyłazi na wierzch. Co na przykład? Choćby to, że opozycja lubi być gwałcona, a PiS lubi gwałcić. Może to nie jest najlepszy przykład, bo to przecież wszyscy wiedzą, ale jednak są i tacy, co się łudzą, przynajmniej w tej pierwszej kwestii. Ale tego, że dobrze się czujemy w stanie wyjątkowym „bez żadnego trybu” i bez problemu go łykamy, chyba jednak o sobie dotąd nie wiedzieliśmy. A to, że siedzenie w domu całymi tygodniami może być aż taką ulgą niespotykania się z innymi, czy nie objawia rzeczy całkowicie dotąd zakrytej? A mianowicie, że więź społeczna, która nas niby łączy, jest fikcją? Albo że to nasze ciągłe gadanie o wartościach jest tylko zasłoną dla kompletnego nihilizmu, gdzie wartością najwyższą i bezwzględną jest tylko bezpieczeństwo, zdrowie i święty spokój? Dużo można dziś rzeczy dowiedzieć się o sobie i o naszym świecie. Tak właśnie pracuje apokalipsa.
Apokalipsa dzieje się więc naprawdę, tylko jakoś dziwnie, bez spektakularnej katastrofy. Czy dlatego, że ona jest dopiero przed nami, że się zbliża, powoli lecz nieubłagania, niczym planeta w Melancholii von Triera? I że właśnie oglądamy jej pierwsze zwiastuny? Pierwsza plaga – uchodźcy, druga – topniejące lodowce, trzecia – koronawirus, czwarta – klęska susza. Znak za znakiem, zwiastun za zwiastunem… A może chodzi raczej o to, że katastrofa już jest od dawna z nami? Bo światowy system doszedł do ściany i ludzkość wali w nią głową… Może właśnie to objawia nam dzisiejsza apokalipsa. Wreszcie nam to uprzytamnia.
Czy zatem słusznie cieszy się komunista Jan Sowa, wypatrując rychłego przesilenia? Sęk w tym, że nawet tak dosadne objawienie tego, jak się rzeczy mają, wciąż napotyka reakcje rodem z Andersena. Różnica jest jednak taka, że u nas naprawdę wciąż się wierzy, że król nie jest nagi. Przeczytałem ostatnio w Gazecie Wyborczej zabawne zdanie:
„Od tygodni pandemia chwieje naszym poczuciem bezpieczeństwa. […] Jak przetrwać nie tracąc nadziei, a później zabrać się za odbudowę świata po katastrofie.”
Co myśleć o takim zdaniu? Ono też coś mówi o apokalipsie. Jezus, który naprawdę znał się na niej (aż dziw, bo przecież tylko niewykształcony cieśla), uważał, że większość i tak nie będzie w stanie zobaczyć odsłoniętej prawdy. „Słuchać będziecie, a nie zrozumienie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie” (Mt 13,14). Naprawdę są tacy, dla których liczy się tylko „zachwiane poczucie bezpieczeństwa”. I zrobią wszystko, żeby „nie stracić nadziei”. Jak złowróżbnie brzmią plany takich ludzi: „odbudować świat po katastrofie”. Odbudować to znaczy przywrócić. Odbudować, a nie zbudować inny. Bo większość chce, żeby było jak dawniej. Gazetowyborcza publika, która oburza się na nierówności, na populizm, na zmiany klimatyczne, dziś mówi, że chce, żeby było, jak było. A więc chce zjeść jabłko i mieć jabłko. Korzystać ze świata opartego na nierównościach i z zapałem walczyć z nierównościami. Aż się prosi, by zacytować Adasia Miauczyńskiego: „Jesus, k…, ja…”. Zastanawiam się, czy to jest po prostu intelektualny impas, jakaś umysłowa katastrowa, czy znów brutalne ujawnienie prawdy o nas: w tym wypadku o liberalnej klasie średniej? Tutaj również widać jak na dłoni, jak pracuje apokalipsa.
Najzabawniejsze jest to, że cytat ten pochodzi z artykuły na temat kanonu literatury, który ma nam pomóc przetrwać czas pandemii. A więc to tego szukają dzisiejsi czytelnicy „wielkiej” literatury!? Literatura jest „wielka”, gdy służy do budowania iluzji bezpieczeństwa i podtrzymywania złudnych nadziei, że wszystko będzie tak, jak było? Obawiam się, że z kanonu trzeba będzie wykreślić parę nazwisk. Z Kafką, Dostojewskim, Mannem i Melville’m polecą też pewnie przestrogi galilejskiego szamana Jezusa: Ten dzień „…nie przyjdzie dostrzegalnie” (Łk 17,20). Przyjdzie jak „złodziej w nocy”. „Tej nocy dwóch będzie na jednym posłaniu: jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony. Dwie będą mleć razem: jedna będzie wzięta, a druga zostawiona”. Bo „kto będzie się starał zachować swoje życie, straci je; a kto je straci, zachowa je” (Łk 17,33-35).
Jak jednak bez tych nazwisk zrozumieć cokolwiek z apokalipsy? A może apokalipsa jest wtedy, gdy nic się z niej nie rozumie? Jeśli tak, to naprawdę mamy ją już u siebie.
