Wszczęcie postępowania z art. 7.1 w sensie technicznym znaczy niewiele. Komisja zawnioskowała do ministrów państw członkowskich o stwierdzenie „wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia” podstawowych wartości unijnych, czyli w naszym przypadku praworządności. Nie wiadomo nawet kiedy Rada UE się tym wnioskiem zajmie – decyzja w tej sprawie formalnie zależy od bułgarskiej prezydencji, która poczeka pewnie co najmniej 3 miesiące, które dostał rząd Polski na ustosunkowanie się do nowych rekomendacji Komisji. Choć w Radzie prawdopodobnie zbierze się wymagana grupa 22 krajów to do realnych sankcji jest jeszcze daleko. Żeby je wdrożyć, na przykład pozbawić czasowo Polskę prawa głosu w UE, potrzebna jest bowiem kolejna formalna procedura i jednomyślność wszystkich krajów. Wiktor Orban obiecuje swoje weto w tej sprawie, co jak się wydaje uspokaja polski rząd. Dodatkowo, partyjni eksperci przekonują, że znajdą się również inne kraje, które nie będą chciały precedensowej kary dla Polski, bo przecież w przyszłości artykuł 7 może być wykorzystany przeciwko nim.
Kalkulacja rządowa nie jest pozbawiona pewnych racjonalnych podstaw. Jest całkiem prawdopodobne, że do „wariantu nuklearnego”, czyli zawieszenia naszych praw członkowskich nigdy nie dojdzie. Co nie zmienia faktu, że będziemy musieli zapłacić za to bardzo wysoką cenę.
Po pierwsze, trzeba będzie przełknąć przykry fakt, że „lider Międzymorza” jednak znalazł się na kolanach w sytuacji kłopotliwej zależności od decyzji obcych stolic. Co gorsza, nie wisimy u pańskiej klamki dużych Niemiec albo Amerykanów, ale niewielkich Węgier. Status politycznego klienta Budapesztu, przy całej sympatii do Węgrów, jest jednak upokorzeniem i spycha nas do europejskiej trzeciej ligi. Nie mam przy tym najmniejszych wątpliwości, że Orban będzie podbijał cenę swojego poparcia dla Polski i nasz kraj będzie zmuszony do kosztownych politycznie gestów wobec Węgier.
Po drugie, poza Węgrami kwestie ewentualnego głosowania w Radzie Europejskiej będą politycznie wykorzystywały także inne kraje członkowskie. Poparcie dla Polski będzie elementem negocjacji – nikt tego nie zrobi za darmo. Oznacza to, że nasz kraj będzie zmuszony poświęcać swoje interesy w innych istotnych kwestiach (energetycznych, środowiskowych, budżetowych itp.) żeby zabezpieczyć sobie kwestie głosowania w Radzie. Im dłużej głosowanie będzie odwlekane, tym dłużej ta niewygodna dla Polski sytuacja będzie trwała.
Po trzecie, nie mam wątpliwości, że za politykę rządu PiS zapłacimy też finansowo. Rozpoczynające się negocjacje budżetu UE na lata 2021-2027 doprowadzą prawdopodobnie do znaczącego zmniejszenia „polskiej koperty”, a także uzależnienia wypłaty środków od przestrzegania europejskich zasad zapisanych w Traktacie. Oznacza to, że wprowadzone przez PiS zmiany prawne i tak będą musiały być cofnięte, bo wstrzymanie płatności dla Polski wywoła olbrzymie niezadowolenie społeczne. Zabranie rolnikom dopłat a samorządom pieniędzy na inwestycje, to będzie faktyczna „bomba nuklearna”, która zmiecie każdy rząd, który do tego doprowadzi. Prowadzić to też będzie do ciekawej zależności: im więcej rząd wywalczy w negocjacjach budżetowych, tym ciaśniejszą pętle sobie będzie zakładał na szyję.
Decyzja podjęta dziś w Brukseli nie będzie więc miała pewnie natychmiastowych skutków, ale niesłychanie skomplikuje walkę o polskie interesy w Unii. Tym bardziej dziwi, że od wielu tygodni trwa wakat na stanowisku ambasadora Polski przy UE, premier Mateusz Morawiecki odmawia spotkania z Przewodniczącym Rady Europejskiej, a swój pierwszy szczyt UE opuścił przed jego zakończeniem, bez wyraźnego powodu. Jawne lekceważenie okazywane politycznym partnerom nie może się opłacić, tym bardziej, że rządowi brakuje mocnych kart w rozgrywce z Unią.
Komisja Europejska natomiast gra z pozycji siły. Poza procedurą polityczną w ramach Artykułu 7 pozwała Polskę przed Trybunał Sprawiedliwości za łamanie art. 19. Traktatu. Upolityczniony system sądownictwa może zostać uznany przez Trybunał za złamanie zobowiązania do „zapewnienie skutecznej ochrony sądowej w dziedzinach objętych prawem Unii”. Każdy unijny obywatel i każda firma mają bowiem prawo do niezawisłego sądu, niezależnego od władzy wykonawczej. Tylko wtedy mogą bowiem skutecznie dochodzić swych prawa w sporach z administracją rządową. Ewentualny wyrok Trybunału może oznaczać, że na nasz kraj zostaną nałożone bardzo dotkliwe kary finansowe – prawdopodobnie znacznie wyższe niż zasądzone niedawno 100 tysięcy euro za jeden dzień wycinki Puszczy Białowieskiej. To zmusi rząd PiS do wycofania się z przynajmniej części zmian w systemie sprawiedliwości pod groźbą katastrofy finansowej.
Dla opozycji demokratycznej dzisiejsza decyzja Komisji jest więc bardzo dobra – przybliża bowiem dzień politycznego przesilenia, w którym międzynarodowa presja zmusi rząd do cofnięcia się na drodze destrukcji trójpodziału władzy w Polsce. Dla rządu jest to decyzja fatalna, choć nie wątpię, że aroganckie lekceważenie problemu będzie jeszcze jakiś czas trwało. Dla Polski jest to kolejna katastrofa wizerunkowa i zapowiedź dalszego osłabienia jej pozycji negocjacyjnej w Europie. Cena jaką płacimy za wybór Andrzeja Dudy i PiSu cały czas rośnie…