Polskim problemem nie są tysiące poległych powstańców – historia zna bowiem wiele przykładów walk, w których nierozsądny heroizm przegrał z pragmatyzmem. Problemem powinno być to, że powstanie warszawskie stało się – kolejny już – murem dzielącym nas na polskich patriotów i oziębłych, wynarodowionych ludzi polskojęzycznych.
Pojęcie polityki historycznej zostało spopularyzowane przez polityków Prawa i Sprawiedliwości. Oczywiście, już wcześniej odbywały się w Polsce dyskusje na temat przeszłości, jednak żadna partia nie przedstawiła swoich poglądów tak klarownie i przejrzysto, żeby zasługiwały one na miano polityki historycznej. Słowa w czyny zmienił się w momencie, gdy Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, najpierw – samorządowej (Lech Kaczyński został prezydentem Warszawy), a później – ogólnopolskiej. Jednym filarów polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości był kult powstania warszawskiego jako wydarzenia, dzięki któremu została ukształtowana nasza współczesna tożsamość narodowa. To właśnie polityka historyczna – na którą, obok powstania warszawskiego, składało się także dziedzictwo Armii Krajowej, antykomunizm i religijność – uważana jest za jeden z najlepszych aspektów rządów braci Kaczyńskich. Jednak niedawno obchodzona 66. rocznica powstania warszawskiego skłania do refleksji: czy naprawdę taki jest nasz ideał polityki historycznej?
Po pierwsze – tak prowadzona polityka historyczna dzieli Polaków. Powszechnie stosuje się określenia: polityka historyczna braci Kaczyńskich lub polityka historyczna Prawa i Sprawiedliwości. Drugi człon, dopełnienie zawierające nazwę partii lub nazwisko, jest semantycznym efektem jej najważniejszej cechy: upartyjnienia przeszłości. Należy bowiem zastanowić się, czy polskie społeczeństwo może pozwolić sobie na to, aby o jego historii opowiadało wiele narracji? Czy chcemy, żeby obok polityki historycznej braci Kaczyńskich w przyszłości pojawiła się także polityka historyczna Tuska lub polityka historyczna Napieralskiego? Czy nie powinniśmy dążyć do wspólnej polskiej polityki historycznej?
Niestety, w ten sposób daliśmy się zapędzić do narożnika, w którym otoczeni jesteśmy przez etos patrioty, definiowany przez polityków Prawa i Sprawiedliwości. Nie należy doszukiwać się w tej sytuacji efektów cynicznej zagrywki liderów tej partii. Najprawdopodobniej początkowo przyświecała im szlachetna idea upamiętnienia najważniejszych – w ich mniemaniu – elementów polskiej historii. Jednak po jakimś czasie idea ta została zamieniona w barykadę, za którą stoi prawicowy elektorat. Wrogów nie trzeba było długo szukać: polskimi patriotami są wyłącznie sympatycy Prawa i Sprawiedliwości, o antykomunistycznym życiorysie, których rodzice służyli w Armii Krajowej (preferowani są także dziadkowie walczący z bolszewikami). Cała reszta społeczeństwa może być atakowana zza barykady. Efekt takiego sposobu myślenia – którego protoplastą była właśnie polityka historyczna – jest widoczny na co dzień, poprzez agresywne zachowanie elektoratu polskiej prawicy w stosunku do osób, które nie pasują do wytworzonego etosu. O ile zachowanie elektoratu, który zawsze – nie tylko w przypadku Prawa i Sprawiedliwości – ma skłonność do tworzenia konfliktów, można zrozumieć, o tyle – gesty polityków Prawa i Sprawiedliwości są przerażające. Wystarczy przypomnieć wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotyczącą dziennikarzy Radia ZET, w której zarysował on podział Polski na Armię Krajową i resztę narodu.
W ten sposób polityka historyczna Prawa i Sprawiedliwości stała się doskonałym sposobem podsycania politycznego sporu. Elektorat – a z nim całe społeczeństwo – został podzielony na patriotów i resztę, a media – na polskie i polskojęzyczne. Wraz z tym podziałem Prawo i Sprawiedliwość uprawniło swój elektorat do traktowania najpiękniejszych elementów polskiej historii jak własności partyjnej (jak inaczej można rozumieć fakt, że dyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego jest polityk?). Ten podział jest umacniany przez kolejny element polityki historycznej braci Kaczyńskich: negowania znaczenia postaci i wydarzeń, które są ważne dla elektoratu ich przeciwników politycznych. Przykładów jest wiele – począwszy od Bronisława Geremka, przez Lecha Wałęsę, na rocznicy 4 czerwca 1989 skończywszy. W ten sposób gloryfikacja części historii łączy się z upokarzaniem, metodą stosowaną przez część polityków związanych z Instytutem Pamięci Narodowej.
Po drugie – omawiana w tym tekście polityka historyczna zaprzecza idei patriotyzmu, rozumianej jako miłość do ojczyzny. Definicja polskiej prawicy ma niewiele wspólnego z emocjami, jest raczej cechą, na którą zasługują nieliczni – patriotą nie może być tchórz. Na to miano trzeba sobie zasłużyć, należy wcześniej przejść test w możliwie najtrudniejszych warunkach. Takie myślenie nie jest niczym nowym, wystarczy przypomnieć zarzuty, które wytaczano przeciw Adamowi Mickiewiczowi, który – według swoich ówczesnych krytyków – nie był patriotą, bowiem nie uczestniczył w powstańczych walkach.
Polityka historyczna Prawa i Sprawiedliwości dziś niewiele ma wspólnego z poszanowaniem przeszłości naszej ojczyzny. Pierwotna idea upamiętnienia została zastąpiona przez bezuczuciowy Realpolitik. Podział społeczeństwa jest dla polityków Prawa i Sprawiedliwości wygodny, ponieważ wzbudza emocje wśród elektoratu, a te mają pozytywne przełożenie na wyniki wyborów. Jeśli stosunek do przeszłości polskiej prawicy się nie zmieni, będziemy musieli pogodzić się z tym, że nie mamy prawa utożsamiać się ani z Armią Krajową, ani z Janem Pawłem II. Nam – według polskiej prawicy – należy się tylko „Bolek” i czterdzieści cztery lata komunizmu.