Kto za to zapłaci? Jak mawiał Nikoś Dyzma: „Wtedy będzie rządzić opozycja”. (…) Prywata finansów publicznych, notoryczne łamanie praworządności, skłócenie społeczeństwa czy opresyjność państwa skutkują wzrostem ryzyka politycznego gospodarki. Wzrost ryzyka to każdorazowo koszty. Koszty, które poniesiemy wszyscy.
Osiem lat temu Polska znajdowała się w ruinie. Przynajmniej tak głosiła propaganda wyborcza PiS:
-
3,3% wzrostu gospodarczego;
-
0,1% inflacji;
-
9,8% bezrobocia;
-
51,3% PKB dług publiczny;
-
23 tysiące złotych na obywatela;
-
20,4% stopy inwestycji w gospodarce.
Czy były to wskaźniki optymalne? Z poziomu długu publicznego (i tak już zachachmęconego kradzieżą OFE) Donald Tusk nie jest w stanie się wytłumaczyć. Bezsprzecznie było to największe obciążenie rządów Platformy, które nawet po latach należy wypominać. Jednakże z identyczną pewnością nie są to dane przedstawiające upadłe państwo, starające się wyrwać z wojennej pożogi. Ocena dorobku gospodarczego każdego rządu wymaga uczciwego porównania wyników wraz z panującym otoczeniem – nie na wszystko rząd ma wpływ. Co więcej – na większość wydarzeń rząd nie ma wpływu, a tym, czym w przypadku hipotetycznego niesamowitego rozwoju uczciwy premier mógłby się pochwalić, jest jedynie „nie zepsułem”. Rozwój gospodarczy to bowiem sukces przedsiębiorców i ciężko pracujących obywateli. Rząd choćby chciał, nie jest w stanie zbyt bardzo im w tym pomóc – może tylko nie zepsuć i nie przeszkadzać, tworząc warunki do stabilnego rozwoju. Zdejmując regulacje, obniżając podatki, stabilizując prawo czy prowadząc zrównoważoną politykę pieniężną.
Co po 8 latach zostawia nam PiS?
-
0,7% wzrost PKB;
-
12,6% inflacja;
-
5% bezrobocia;
-
38% długu publicznego;
-
53 tysiące złotych długu na obywatela – z tego 10 tysięcy poza kontrolą parlamentu;
-
16,8% stopy inwestycji*.
*dane za rok 2022
Przejmując władzę w 2015 roku PiS budził obawy, ale też częściowe nadzieje. Przy ówczesnym marazmie i zmęczeniu PO samą sobą dawało to nową dynamikę i nadzieję na zmiany. Pamięć lat 2005-07 pozwalała liczyć, iż PiS wyciągnął pewne wnioski, a na tle Ewy Kopacz obiektywnie nawet Beata Szydło była pewnym postępem. Zaprezentowane przez Mateusza Morawieckiego diagnozy problemów naszej gospodarki były słuszne, a instytucji jak Polska Fundacja Narodowa czy PFR wyraźnie brakowało. Wysoki poziom ubóstwa i nierówności społecznych, niskie inwestycje – zwłaszcza na badania i rozwój, oparcie gospodarki o konsumpcję czy niską jakość instytucji państwowych. CV Mateusza Morawieckiego także wydawało się dawać nadzieję na profesjonalistę w rządzie – rozum każe myśleć, iż człowiek, który w swej karierze wiele lat stał na czele prywatnego, podkreślmy, banku, nie powinien przecież brukać swego nazwiska i tej kariery przekreślać.
PiS ze swych poprzednich rządów wyciągnął wnioski najgorsze z możliwych, a obecnym nadał niespotykaną wcześniej dynamikę. To instytucje państwa są złe, więc te instytucje trzeba zlikwidować – demontaż TK, uczynienie z prokuratury dyżurnej komórki partii, zamiana policji państwowej w partyjną bojówkę. Na koniec przejęcie sądów tak, by orzekały po myśli I sekretarza.
By w tych warunkach zarządzać populacją, PiS zastosował dobrze znaną metodę dziel i rządź. Dla jednych 500+, dla drugich podwyżka podatków. Całość wsparta toporną propagandą telewizji publicznej tylko z nazwy. Czy w tych warunkach mógł się udać rozwój gospodarki? Zanim odpowiemy prostym tak lub nie, przeanalizujmy przyczyny słusznych diagnoz postawionych w KPO.
Prawdą jest, iż mimo obiektywnego sukcesu transformacji doprowadziła ona do nierówności społecznych. Nie wszyscy na niej skorzystali, a wielu wręcz straciło, zostając niejako wpisanym w koszty. Choć prawa ekonomii są bezwzględne, po ludzku można rozumieć frustrację pozbawionej legalnego zatrudnienia pracownicy sklepu osiedlowego. Bez urlopu, ubezpieczeń socjalnych, dostępu do kredytu i z pensją na poziomie minimum socjalnego – w sytuacji, gdy właściciel tegoż sklepu wiódł zamożne życie. Tylko że rozwiązaniem tego systemowego problemu jest uzdrowienie rynku, a nie przejęcie przez państwo jego roli. Programy typu 500+ nie rozwiązują żadnego problemu. Stanowią doraźne wsparcie, a długofalowo uzależniają beneficjentów od tej formy pomocy. Szybkie i niewspółmierne do sytuacji gospodarczej podnoszenie płacy minimalnej to wyłącznie populizm wyborczy. Dziś po latach płacimy za to inflacją, beneficjenci podwyżek co najwyżej wyszli na zero. Płacą za to wszyscy zarabiający powyżej płacy minimalnej – także ci zarabiający niewiele ponad minimum.
Jak zauważył Mateusz Morawiecki, barierą w pułapce średniego rozwoju jest niski poziom inwestycji. Od lat nasze PKB opiera się na konsumpcji, także słynna zielona wyspa z poprzedniego kryzysu bazowała na konsumpcji bieżącej. Niestety, ta konsumpcja jest na kredyt, a osiągnięcie wysokiego poziomu rozwoju wymaga lat nakładów inwestycyjnych, szczególnie na nowe technologie i zaawansowaną produkcję. Czego oczekują inwestorzy? Między innymi stabilnego prawa, sprawnego wymiaru sprawiedliwości; chcą by ich inwestycje były bezpieczne, a ich ryzyko miało charakter czysto biznesowy. Osiem lat PiS-u to zmiana ustaw późno w nocy, by weszły w życie rano oraz dewastacja wymiaru sprawiedliwości. Oprócz utraty wiarygodności to także dwukrotne wydłużenie czasu postępowań. Dziś na prawomocny wyrok czeka się dwa razy dłużej niż w 2015 roku. Jest bardzo możliwe, że składając dziś pozew o zapłatę, gdy otrzymam wyrok, moja firma może już zbankrutować lub zwyczajnie nie będzie z kogo wyegzekwować należności. Dziękujemy, panie Ziobro!
Inwestycje to w dużej mierze dotacje unijne. Dzięki łamaniu elementarnych zasad praworządności UE nie otrzymaliśmy ogromnych funduszy z KPO, a z podstawowych dotacji potrącane są nam setki milionów kar TSUE – za nielegalne dyscyplinarki dla sędziów czy takie kompromitacje, jak Turów. Bilans – zamiast wzrostu inwestycji mamy ich spadek z 20,4% do ledwie 16,8% PKB. Wynik najgorszy w regionie, niepokojąco niski w skali UE.
PiS chciał nam pokazać, że jednak umie w inwestycje. Jak się Staszek sprawdzi w biznesie, to i mierzeję przekopie. Rok minął, mierzeja stała się wyspą, czasem kilku wędkarzy przepłynie pontonem. Mało? Udało się z wodą, pójdzie i z powietrzem. Dzięki skutecznej i konsekwentnej polityce rządu Warszawa zyskała nową dzielnicę – Radom. Przynajmniej tak nazywa się radomskie lotnisko. Tak, to samo, co miało więcej pracowników niż odprawionych pasażerów. Tym razem ma jednak lepiej – LOT pokasował trasy z Warszawy, by te same otworzyć z Radomia, tzn. Warszawy. Radomia? Prezes mówi, że decyzja była biznesowa. Ja prezesowi wierzę. Zresztą plany są ambitniejsze – CPK. PiS w Warszawie przegrywa, więc Warszawy nienawidzi. Do tego stopnia, że planuje ją pozbawić lotniska. Wydając miliardy planuje niewytrzymujący żadnej merytorycznej krytyki megalomański twór gdzieś w polu między Łodzią i Warszawą. Taki, który pozbawi lotniska Warszawę, a przy okazji zabije pozostałe porty w kraju.
Barierą rozwoju miała być także niska jakość instytucji i usług publicznych. Tezę potwierdzi każdy, kto choć raz miał kontakt z dowolnym urzędem w Polsce. Czy jest lepiej? Do lekarza można iść jedynie prywatnie, szkołami rządzi Czarnek, tempo pracy sądów to nieśmieszny żart. Prokuratura umarza wszelkie niewygodne władzy postępowania, sanepid w covidzie wydaje bez podstawy prawnej nakazy wstrzymania działalności – z natychmiastową wykonalnością. Policja zachowująca się wręcz przeciwnie niż powinni stróże prawa. Na koniec Ministerstwo Spraw Zagranicznych sprzedające wizy w krajach trzeciego świata. Przynajmniej w urzędach dowiedzieli się, co to internet – można już wysłać maila. Niestety, wciąż odsyłają gołębia.
PiS miał też pomysły na elastyczną dyplomację czy wsparcie rozwoju gospodarczego. Polska Fundacja Narodowa miała promować polski interes w mniej oficjalny sposób, którego z oczywistych względów nie wolno stosować, np. MSZ. Kupować spoty w amerykańskich mediach, programy, sponsorować wydarzenia – być elementem bardziej swobodnego i miękkiego promowania polskiego interesu. Pomysł był dobry, realizacja pisowska – już na początku swej działalności PNF zasłynął szczuciem na sędziów, pozbawiając się wszelkiej szansy na jakąkolwiek wiarygodność. Mając wspierać innowacyjne projekty bez sztywnych ograniczeń konkursowych, PFR także był dobrym pomysłem. Niestety, skutkiem tej swobody jest mataczenie finansów publicznych i prywata wydatkowa Mateusza Morawieckiego.
Dzięki tej prywacie nie jesteśmy w stanie nawet poznać, ile kolejnych pokoleń zadłużył Mariusz Błaszczak swym zakupowym eldorado. Pozbawione sensu i logiki zakupy MON to już nie dziesiątki, a setki miliardów wydane na kredyty o niejasnych warunkach spłaty. Miliardów, które mogłyby służyć rozwojowi kraju, nie tylko wyborczym fotografiom ministra. Obok kosztów zakupu za granicą zyskujemy koszmar logistyczny, będący obciążeniem w każdym potencjalnym konflikcie. Wszystkie armie świata dążą do ujednolicenia sprzętu – mniej modeli to większa elastyczność, niższe koszty utrzymania, szkolenia. PiS z wojska robi encyklopedię współczesnego inwentarza wojennego – miejmy wszystko, co się mieć da. Kto za to zapłaci? Jak mawiał Nikoś Dyzma: „Wtedy będzie rządzić opozycja”.
Czy PiS zrobił cokolwiek dobrego dla naszej gospodarki? Przy najlepszych chęciach zachowania dziennikarskiego obiektywizmu – nie umiem znaleźć takiej rzeczy. W ograniczonym stopniu można za sukces uznać zmianę struktury zadłużenia, lecz po pierwsze traci to na znaczeniu przy skali wzrostu tego długu. Dwa, trudno jest tak do końca ocenić to zadłużenie, nie znając warunków koreańskich i amerykańskich kredytów MON oraz całego zadłużenia BGK i PFR. To, co w gospodarce zadziało się pozytywnego, działo się mimo rządu, a nie dzięki niemu. Postawiłbym wręcz tezę, że działania PiS nasz rozwój hamowały, a przy innym rządzie byłby on znacznie szybszy. Mateusz Morawiecki i jego plan odpowiedzialnego rozwoju okazał się nowymi Tezami Karola Marxa. Słuszne diagnozy, lecz tragiczne rozwiązania. Prywata finansów publicznych, notoryczne łamanie praworządności, skłócenie społeczeństwa czy opresyjność państwa skutkują wzrostem ryzyka politycznego gospodarki. Wzrost ryzyka to każdorazowo koszty. Koszty, które poniesiemy wszyscy.
Piętnastego października idę na wybory – chcę żyć w normalnym, nowoczesnym i zamożnym kraju. Szanowanym i lubianym na świecie, w którym kobieta jest człowiekiem – nie inkubatorem czy inwentarzem swego mężczyzny. Takim, gdzie religia jest prywatną sprawą obywatela. Gdzie instytucje państwa są pomocą dla obywatela, gdzie widząc policjanta normalny obywatel widzi pomoc, a nie zagrożenie. Kraju, w którym za mały błąd nie idzie się na resztę życia do więzienia, a sąd, wydając wyrok, ocenia, kto ma rację – nie wujka ministra.
Mamy wolność, o którą walczyli nasi przodkowie – nie spieprzmy tego ponownie!
