Niechby wreszcie dobre wieści klimatyczne przestały tylko przemykać, lecz już na dobre z nami zostały. Niechby wszystkie „ambitne cele” stały się w końcu rzeczywistością. Niechby słowa miały moc czynów, a podpisy pod traktatami siłę działań. Niechby można było odetchnąć z ulgą i spokojnie żyć sobie dalej swoim prywatnym życiem. Niechby ciężkie, chmurne niebo groźnej przyszłości zastąpił uśmiechający się do nas już na zawsze błękit.
Niechby. Sam bym tego chciał. Przyglądając się niedawnemu szczytowi klimatycznemu pod przewodem nowej amerykańskiej administracji czułem pokusę zawierzenia naiwnemu przekonaniu, że jesteśmy oto wreszcie – wreszcie! – na dobrej drodze. No bo to przecież Joe Biden a nie Donald Trump. Bo Ameryka „wróciła”. Bo zapowiedzi obniżania emisji padły bezprecedensowe. Bo nawet rywale zgodzili się ponad podziałami. Bo tuż wcześniej Unia Europejska wystąpiła z przełomowym prawem klimatycznym. Bo w Niemczech Partia Zielonych jest coraz bliżej władzy. Bo ceny energii odnawialnej lecą na łeb na szyję. Bo… I tak dalej, i tym podobnie, i w ogóle świadomość społeczna rośnie, i może wreszcie warto pochwalić się, że otrząsnęliśmy się oto kolektywnie z marazmu i negacjonizmu, że ktoś coś robi, i robi dobrze, a zatem – bo jakże inaczej – wszystko w końcu będzie okej.
Ale ileż razy byliśmy już świadkami stawiania ambitnych celów klimatycznych? Ile razy biliśmy brawo gratulującym sobie samym (i nawzajem) proaktywnej inicjatywności przywódcom? Ile razy serce nam rosło na widok obejmujących się radośnie na wieść o „przełomie” aktywistów? I ileż razy okazywało się wnet, że to wszystko boleśnie za mało, że jest jeden, drugi, piąty, dziesiąty haczyk, że zapomniano – lub zignorowano – ten czy tamten palący problem, efekt uboczny, punkt krytyczny?
Dwa stopnie Celsjusza ocieplenia względem epoki przedprzemysłowej: cyferka rzucona kiedyś w celach poglądowych stała się ostrzegawczym progiem klimatycznej katastrofy, a potem celem, do którego usilnie dążymy. Technologie wychwytu dwutlenku węgla, kiedyś przedstawiane jako wyjście awaryjne na wypadek, gdyby wszystko inne zawiodło, dziś są inherentnym elementem planów dojścia do „neutralności klimatycznej”, czyli do stanu, w którym nadal emitujemy destrukcyjne gazy cieplarniane, ale ponoć nic w tym złego, bo wszystkie je będziemy raz-dwa ładnie ściągać z atmosfery i składować w dogodnym miejscu – a jednocześnie nadal pozostają w sferze pobożnych życzeń, przepraszam, „ambitnych planów”. Coraz bliższa jest nawet perspektywa wprowadzenia do głównego nurtu klimatycznej debaty iście piekielnej wizji przesłaniania Słońca związkami siarki w celu zbicia gorączki trapiącej przegrzaną Ziemię. Tak oto oswajamy się z kolejnymi potwornościami pozwalającymi nam podtrzymać iluzję nieodzowności naszego obecnego stylu życia.
Po każdej krzepiącej obietnicy władz, spadku cen paneli solarnych, odkryciu nowego sposobu zwiększenia wydajności tej czy tamtej technologii przychodzi kolejny katastrofalny pożar bezcennego ekosystemu, wymarcie niemożliwego do zastąpienia gatunku, zniszczenie społeczności dbającej od tysięcy lat o swój kawałek żywego świata – wszystko z ignorancji/arogancji, dla szybkiego zysku, lub z inicjatywy samych owych szafujących krzepiącymi obietnicami władz. Od radości do smutku, od dumy do wstydu, od ulgi do rozpaczy – huśtawka informacyjno-emocjonalna śmiga coraz wyżej, coraz szybciej. I będzie śmigać, póki nie odpuścimy – póki nie zrozumiemy, że nie musimy być tym, kim się staliśmy. Tylko czy odpuścimy na czas?
Właśnie. Oszałamiające „zielone” inicjatywy na najwyższych szczeblach dokonują się w ramach dominującej ideologii klimatycznej, czyli fundamentalizmu węglowego. Opiera się ów fundamentalizm na przekonaniu, że wyzwanie, przed którym stoimy, sprowadza się do emisji gazów cieplarnianych – z CO2 na czele – w wyniku spalania paliw kopalnych na potrzeby energetyczne. A skoro tak, to rozwiązanie jest jedno: obniżyć emisje CO2. Obniżajmy więc, i to w te pędy, za każdą cenę, jak tylko się da. Choćby oznaczało to rozdzieranie na strzępy sieci życia ekosystemów mających tego pecha, że kwitną na terenach, gdzie znajdują się potrzebne nam do tzw. transformacji energetycznej zasoby. Łamiąca serce horrendalność kopalni odkrywkowych, gigaprojektów hydroenergetycznych, sadzonych od linijki po horyzont plantacji – oto pieśń przyszłości, którą chcemy nadawać przez gigawatowe głośniki na cały świat, czy kto chce słuchać, czy nie.
Nie odpuszcza też dualizm człowiek-przyroda. Odkrycia ekologii i nauki o Systemie Ziemi potwierdzają znaną najdawniejszym kulturom prawdę o osadzeniu Homo sapiens w geoekosystemie, o wszechobecności powiązań w ramach żywego świata, o współzależności wszystkich jego elementów, od komórek ciał po fronty atmosferyczne. A jednak dominująca nadal narracja epoki pędzącego zawrotnie antropocenu funkcjonuje w oparciu o założenie, że człowiek jest bytem od przyrody oddzielnym, a wręcz wobec niej nadrzędnym. Stąd mniej lub bardziej otwarcie wyrażane ambicje zarządzania systemem klimatycznym niczym siecią energetyczną oraz manipulowania biosferą niczym strukturą hierarchiczną, z nami jako „koroną stworzenia” i „miarą wszechrzeczy”.
Roimy sobie nadal w najlepsze, że technologia jest narzędziem, które wykorzystujemy dla własnych celów. Już w połowie XIX wieku amerykański naturalista Henry David Thoreau przestrzegał, że „Men have become the tools of their tools”, ale kto by czytał stare książki. Tymczasem ileż z naszych decyzji powodowanych jest nie tyle troską o nasze własne potrzeby, ile o potrzeby najprzeróżniejszych technologii, które z kolei (rzekomo) troszczą się o potrzeby nasze? Rozwiązujemy krótkoterminowe problemy związane z zabezpieczeniem rozwiązań technologicznych (gospodarczych, politycznych), które w perspektywie nie tylko długo-, ale i średnio-, a często nawet właśnie i krótkoterminowej tworzą problemy nieporównywalnie większe.
Uparliśmy się zinstytucjonalizować nasze oderwanie od przyrody, nie dostrzegając, że w ten sposób stajemy się obcymi we własnym kraju. Brnąc w uzależnienie od technologii, przeceniamy jej zalety, ignorujemy jej wady i tracimy wiedzę o sposobach zawierzenia naszego istnienia siłom natury – oraz szacunek do nich. Chcemy ujarzmić żywioły lub im się przeciwstawić, zamiast pozwolić im zająć się nami z właściwą im wobec nas – jako jednego z węzełków w sieci życia – obojętną opiekuńczością (czy może opiekuńczą obojętnością). Aspirujemy do bycia jeźdźcem, który ujarzmia dzikiego rumaka, chociaż w istocie jesteśmy muchą, która spija z końskiego włosia krople potu (lub gzem sączącym krople krwi).
Brnąc w technologiczne uzależnienie, a wręcz widząc w nim zbawienie, napawamy się iluzjami wszechmocy, upajamy się poczuciem wszechwładzy. W tym naiwnym/nikczemnym zapędzie ryzykujemy, że kiedy wszystko trzaśnie, odkryjemy z przerażeniem, że składając hołd technologii, zniszczyliśmy tkanki Ziemi do tego stopnia, że nie starcza jej soków, którymi moglibyśmy się posilić. Zostaniemy samotni i wsobni na martwej planecie – planecie wrogiej – z technologią w najlepszym razie w roli respiratora, którym podtrzymamy naszą egzystencję na najniższym możliwym funkcjonalnym poziomie, bez szansy na powrót do żywego związku z żywym światem.
No chyba, że się opamiętamy, że odpuścimy. Po dekadach niedoceniania, kwestia ochrony tzw. bioróżnorodności (czyli po prostu jedynej znanej nam we wrogim kosmosie enklawy życia) zaczyna dopychać się na początek kolejki cywilizacyjnych problemów, nieomal na równi z kryzysem klimatycznym. Zapowiadany na jesień oenzetowski szczyt w sprawie bioróżnorodności niesie nadzieję, że dodamy wreszcie dwa do dwóch i od fundamentalizmu węglowego przejdziemy do całościowego spojrzenia planetarnego, tworząc podwaliny pod bardziej realistyczną, bo symbiotyczną relację człowieka z przyrodą, w ramach której każdy, nawet najmniejszy przejaw życia będzie postrzegany jako współtworzący całość, a więc jako cel sam w sobie, a nie tylko środek do celu. Niechby!
A jednak biorąc pod uwagę, że scenariusz maksymalnie optymistyczny – absolutnie nie gwarantowany – zakłada objęcie ochroną 30 procent powierzchni Ziemi, trudno nie skonstatować, że grozi nam dalsza bezrefleksyjna eksploatacja pozostałych 70 procent (a i do tej niby chronionej mniejszości znajdzie się niejedna furtka). Słowa o „ostatniej szansie” padały w przeszłości już wielokrotnie, łatwo więc sobie myśleć, że i tym razem dostaniemy jeszcze niejedną, ale przecież taka seria nie może trwać wiecznie. Rzeczywistość w końcu upomni się o swoje, choćby krzepiące precedensy i zgrabne slogany twierdziły co innego.
Bo czy geoekosystem jest w ogóle kompatybilny z cywilizacją opartą na wysokich technologiach? Doświadczenie kilku ostatnich pokoleń to (przyswojony do tego stopnia, że aż nieuświadomiony i przez to zrutynizowany) zachwyt dorwaniem się do zgromadzonej przez niezliczone eony energii – doświadczenie, które nauczyło nas pychy. Tymczasem w obliczu realiów planetarnych powinniśmy zacząć na serio myśleć o pokornym wygaszaniu technologii niekluczowych, skupiając się na zachowaniu tych elementów dorobku cywilizacji technologicznej, które mogą funkcjonować w ramach ograniczeń wynikających z samej natury istnienia na trzeciej planecie od Słońca (np. pewne technologie medyczne). Zachowując co się da najlepszego z globalizacji, powinniśmy zacząć przestawiać się na lokalizm, czyli samowystarczalność w obrębie bioregionów. Lepiej rozumiejąc i wykorzystując pozorne „mniej” możemy zyskać coś, czego nigdy nie da nam zachłanna pogoń za „więcej”.
Powiedzieć, że taka zmiana priorytetów nie będzie łatwa, to nic nie powiedzieć – ale alternatywą jest nie tyle nawet dalsze brnięcie w ślepy zaułek, ile pędzenie autostradą ku przepaści. Dramat polega na tym, że wielu z nas łatwiej jest wyobrazić sobie owo pędzenie ku przepaści, a nawet stoczenie się w nią, niż skręcenie w bok czy wyhamowanie. Oraz na tym, że dalsze pędzenie przed siebie wielu przedstawia jako konieczne dobro, hamowanie zaś czy skręcanie jako zło.
Współczesna cywilizacja jest krucha, w sensie, w jakim wprowadził ten termin Nassim Nicholas Taleb, twórca koncepcji „czarnych łabędzi”, czyli nieprzewidywalnych zdarzeń o ogromnych konsekwencjach oraz ich roli w życiu jednostek i cywilizacji. Zoptymalizowaliśmy się do tego stopnia, że w przypadku nie tylko katastrof, ale i jakichkolwiek odchyleń od uświęconego optimum stajemy przed wyzwaniami, które musimy rozwiązywać ad hoc, byle pod naszymi stopami nie otwarła się otchłań, metody maskowania której doprowadziliśmy zarazem do perfekcji. Zyskujące stopniowo na popularności idee zielonego nowego ładu oraz dewzrostu to próby stworzenia ulepszonego modelu cywilizacji: cywilizacji odpornej (rezylientnej), czyli takiej, która będzie potrafiła zapobiegać zagrożeniom, a jeśli już wobec nich stanie, będzie mogła przyjąć je na klatę. W porównaniu z obecnym modelem, skrajnie kruchym a jednocześnie przekonanym o swojej pancerności, to ogromna poprawa. Najlepsza (najbardziej trwała i bezpieczna) byłaby jednak cywilizacja antykrucha, czyli – według Taleba – taka, która w razie wystąpienia przeciwności losu byłaby w stanie nie tylko je przetrzymać, ale i się wzmocnić. Tylko jak ją zbudować na tak napięty termin? I skoro nawet zbudowanie cywilizacji odpornej jawi się wielu niczym wtaczanie głazu na niebotyczny szczyt, to czy warto w ogóle marzyć o cywilizacji antykruchej?
Nie wiem. Ale wiem, że każda i każdy z nas może dążyć do antykruchości przynajmniej we własnym osobistym zakresie. Jednym bowiem z czynników, które sprawiają, że – jako jednostki i jako społeczeństwa – w obliczu kryzysu klimatyczno-ekologicznego cechuje nas „kruchość”, jest przekonanie, że aby podejmować jakiekolwiek wysiłki, aby organizować jakiekolwiek działania, aby w ogóle móc zwlec się rano z łóżka, trzeba mieć nadzieję na sukces, trzeba wierzyć, że wszystko koniec końców będzie dobrze. Pozbawieni przekonania, że kiedyś wreszcie dopniemy swego, mielibyśmy jakoby koniecznie staczać się w otchłań rozpaczy i nihilizmu. Nie wierzysz, że wygrasz – już przegrałaś; nie dążysz do zwycięstwa – już poniosłeś klęskę, głosi ta interpretacja ludzkich dziejów i losów. Czy taka zerojedynkowa, spolaryzowana wizja to przejaw naiwności, czy czegoś znacznie gorszego? Na pewno doskonale przystaje ona do naszych dominujących dychotomicznych narracji. I dlatego jest błędna.
Wiara w sukces, tak często przedstawiana jako motywacja, jakiej potrzebujemy, by zmierzyć się z kryzysem klimatyczno-ekologicznym, jest w istocie ryzykiem, na jakie nie możemy sobie pozwolić. Sytuacja bowiem nie tylko nam nie sprzyja, ale i z każdym mijającym rokiem będzie się pogarszać. Geoekosystem nie dba o nasze traktaty, przemówienia i demonstracje, nie przejmuje się naszymi zapowiedziami, obietnicami, planami. Jeśli na cokolwiek możemy w przewidywalnej perspektywie liczyć, to co najwyżej na spowolnienie katastrofalnych procesów, na odwleczenie kataklizmu, na zawieszenie wyroku. Wobec postępujących porażek kolejnych rozwiązań i eskalujących z roku na rok efektów spiętrzonych przewin i zaniedbań, traktowanie nadziei na sukces jako metody motywowania siebie i innych do odpowiednich działań będzie z czasem wymagało coraz mocniejszego wypierania, zaprzeczania, zamykania oczu, zatykania uszu. I w końcu – raczej wcześniej niż później – zapadnie się pod ciężarem rzeczywistości, w ten sposób tylko przyspieszając najgorsze.
Nadzieja, która powinna – i może – nas napędzać, to zatem nie wiara, że odniesiemy sukces, tylko wiedza, że stoimy po właściwiej stronie. Świadomość, że postępowanie właściwe jest wartością samą w sobie – że odpowiednie decyzje są same dla siebie wystarczającym uzasadnieniem. Przekonanie, że choćby nawet wszystko miało pójść w gruzy, zrobiłaś, zrobiłeś, zrobiliśmy wszystko, co w Twojej – naszej – mocy.
Tak, to podejście moralne, etyczne, oparte na wartościach. I w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, to właśnie moralność, etyka, wartości są najbardziej pragmatycznym punktem wyjścia. Gdy ludzie i organizacje skupione na sukcesie będą w obliczu pogarszających się warunków planetarnych tracić rację istnienia, ludzie i organizacje funkcjonujące w oparciu o podejście moralne będą działać dalej. To właśnie antykruchość w akcji: w miarę pogarszania się sytuacji, etyczne uzasadnienia działań będą rosnąć w siłę. Ludzie świadomi inherentnej wartości każdego roku czy nawet miesiąca przedłużenia przychylnych warunków planetarnych, każdego ocalonego tu i teraz człowieka, każdego wyratowanego choćby na jeszcze jeden moment gatunku, będą działać tym usilniej, im większe będą wszędzie wokół piętrzyć się przeciwności.
Nadzieja, jaką powinniśmy mieć jako jednostki i jako cywilizacja, nie zasadza się na marzeniu o nieśmiertelności, tylko na tym, żeby dobrze przeżyć to życie, które mamy. I by u kresu istnienia odejść nie w poczuciu, że świat nas nienawidzi a my nienawidzimy świata – że zostaliśmy skrzywdzeni czy też skrzywdziliśmy innych – tylko w poczuciu pogodzenia się ze światem właśnie. Oraz w przekonaniu, że naprawiliśmy swoje przewiny, a może i zdołaliśmy dokonać czegoś dobrego. Że świat byłby gorszy, gdybyśmy nie dbali o nic i nikogo poza samymi sobą. Że warto było żyć, choćby to życie musiało dobiec końca.
Każdej i każdemu z nas trzeba postępować tak, abyśmy mogli z podniesionym czołem i poczuciem dobrze wykonanej powinności pogodzić się z czymkolwiek, co nas czeka. I – paradoksalnie – dzięki takiej właśnie postawie, nie oczekującej sukcesu ani cudu, możemy gdzieś w głębi duszy pozwolić pełgać iskierce nadziei, że do owego cudu może jednak mimo wszystko dojść.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
Autor zdjęcia: Mika Baumeister
