Magdalena M. Baran: Powinnam zacząć od… opowiedz mi Polskę, ale to by nam zajęło całe wieki. Dlatego inaczej. Gdy myślę o ostatnim trzydziestoleciu to w różnych momentach niezmiennie wracają do mnie słowa Jacka Kaczmarskiego. Jest taki fragment tekstu Według Gombrowicza narodu obrażanie: „W niewoli – za wolnością płacze, nie wierząc, by ją kiedyś zyskał, toteż gdy wolność swą zobaczy, święconą wodą na nią pryska”. Powiedz mi proszę jak to jest z tą naszą wolnością? Czy tak było te 30 lat temu? Coś się stało, że ona zaczęła Polakom ciążyć?
Aleksander Smolar: Odpowiadając na twoje pytanie, mnie się wydaje, że odpowiedź jest wielopoziomowa. To, co się dzieje w Polsce, wpisuje się w to, co się dzieje w Europie. U nas za mało się o tym mówi w debatach publicznych, jesteśmy pod tym względem strasznie prowincjonalni, skoncentrowani na Polsce i rzadko porównujemy sytuację u nas z tym, co się dzieje w regionie i na świecie. To wymaga uwzględnienia, nie po to, żeby relatywizować nasze doświadczenia w sensie moralnym, tylko aby pokazać wielość różnych źródeł tego, co można by traktować jako zjawiska niepokojące.
Funkcjonujemy zawsze w jakimś kontekście, nie funkcjonujemy sami jako samotna wyspa.
Chodzi o to, że często jesteśmy dla celów analitycznych zmuszeni do badania rzeczywistości w pewnych fragmentach. Mamy tę możliwość, żeby uogólnieniami swoimi sięgać daleko poza empiryczne nasze możliwości dochodzenia czy też badań głębszych. Powracając do wolności – widzimy, że różne tendencje, które niepokoją, są sprzeczne z wolnością jako wartością, która jest przecież szalenie istotna i podstawowa. Obserwujemy te ruchy na całym świecie i dowodem – co prawda empirycznym, zawodnym – na to są badania Freedom House, którzy analizują postęp demokracji, wolności. Wyniki pokazują, że od kilku lat następuje regres. To nie są jakieś zasadnicze zmiany, ale są na tyle istotne, żeby się nad nimi zastanawiać. To jest bardziej wyrazisty problem w naszym regionie, w takich krajach jak Polska, Węgry, Rumunia, a teraz Serbia, ale są też pewne zjawiska w Czechach czy na Słowacji, które temu zaprzeczają. Widzimy również w Europie zachodniej wzrost roli ruchów nacjonalistycznych i populistycznych. Czasami one się pokrywają, zazębiają, czasami są one zupełnie rozłączne, ale w każdym razie są to ruchy, które są w oczywisty sposób pozostają w sprzeczności z tym wyobrażeniem o ładzie wolności, którego nośnikiem była ta tradycja liberalno-demokratyczna.
Zanim dojdziemy do Polski – mówisz o regresie w dziedzinie wolności – nie jest tak, że u nas, nie tylko u nas, generalnie dokonuje się regres w różnych innych dziedzinach? Gdy patrzymy na to chociażby, jak myślimy o – wczoraj na konferencji u was padło – że nie ma demokracji bez demosu. I czy my z samym demosem nie zaczynami mieć problemu? Czy to, że ten demos się nie rozumie już gdzieś w taki sposób jak tu przywołałeś – filozofów polityki, u tych, którzy rzeczywiście rozumieli, jak powstaje państwo i jak ma funkcjonować, jaka jest ta pierwotna umowa społeczna, to czy nie mamy tego momentu, kiedy ten demos sam się przestaje rozumieć i gdzieś to nam zaczyna się rozłazić na takim bardzo bazowym poziomie?
Ja mam wątpliwości, bo to zakłada, że on istniał i że to są stany płynne, czy też w pewnych wymiarach demos występuje, w innych nie występuje, innymi słowy zazwyczaj upraszczamy demos. Przechodząc do Polski – to, co obserwujemy, nie jest źródłem wyłącznie dla niepokojów, obaw.
I to też przecież nie jest tak, że tych, którzy głosują na PiS należy spisać na straty, jeżeli chodzi o wartości demokratyczne, bo to by było zupełnie nieuzasadnione. Zawsze mnie drażniła okazywana często pogarda przez różnych inteligentów, intelektualistów i artystów, którzy powtarzali frazę, że wyborców PiS kupiono za 500+. Uważam, że to nie tylko moralnie skandaliczne, bo w demokracji każdy obywatel ma równy głos, więc jeżeli tak się mówi, to innymi słowy okazuje się pogardę i prowadzi to do alienacji części wyborców, dla których jest to oburzające. Trzeba raczej starać się zrozumieć, zwłaszcza że przecież to nie jest zjawisko tylko polskie, tylko szersze, europejskie. Jeżeli chodzi o Polskę jest rzeczą oczywistą, że mamy do czynienia z konkurencyjnymi wartościami i każde z nas znajduje się w sytuacji wyboru między konkurencyjnymi wartościami. Dokonany wybór pozwala realizować różne wartości. Otóż jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na polską sytuację, to PiS przynajmniej zaspokajał istotne potrzeby społeczne w trzech wymiarach – pierwszym byłyby potrzeby materialne, których zaspokojenie oznacza wyjście dużej części społeczeństwa z biedy, czy w każdym razie istotną poprawę sytuacji materialnej. Pozostałe wymiary PiS-u są na poziomie wartości, m.in. chodzi o wymiar godnościowy, czyli te pieniądze, które dało państwo…
Czyli daliśmy my.
To prawda, ale dysponuje tym państwo, więc ten argument jest prawdziwy, ale on ma ograniczoną wartość. W wyniku wyborów demokratycznych daliśmy państwu, czyli administracji, prawo do dysponowania częścią wypracowanych przez nas środków. Trzeba zawsze przypominać, że to są nasze pieniądze i powinniśmy pamiętać, podejmując decyzję w czasie wyborów, komu dajemy to prawo.
Dlatego cieszymy się – za Constantem – wolnością nowożytnych, bo oddajemy swoją wolność polityczną w czyjeś ręce.
Tak jest, oddajemy naszą wolność w czyjeś ręce. Zaś argument, że oni dostali w sumie tylko 19 proc. jest bezsensowny, bo nasze są głosy oddane w głosowaniu. Inni zrezygnowali z tego prawa i wobec tego taka próba delegitymizacji to jest marny argument. Otóż, powróćmy do naszego tematu, do argumentu godnościowego – w nowoczesnych społeczeństwach oczekuje się, oczywiście dla innych powodów w krajach postkomunistycznych, dla innych powodów w państwach, które znały od wojny opiekuńcze welfare state, że pewnego typu problemy społeczne zostaną rozwiązane przez państwo. Nie można tego redukować do problemu homo sovieticus, bo nawet jeżeli intensywność tych oczekiwań jest inna u nas i na Zachodzie, to one nie są w tym przypadku jakieś znacząco różne. Innymi słowy, polityka redystrybucji prowadzona przez PiS jest również odbierane w jakimś sensie jako przywracanie godności, zwłaszcza jeżeli się zważy, że w czasach naszej transformacji często dominował język pogardy klasowej. Moje zastrzeżenia do czasów transformacji dotyczą bardziej języka debaty publicznej niż samej polityki. Uważam, że były popełnione błędy i np. w czasie rządów Platformy można było na pewno zrobić więcej w celach redystrybucji tego, co Polska osiągnęła, to był niewątpliwie poważny błąd naszego obozu, ale moje główne zastrzeżenia dotyczyły tego, że była pewnego rodzaju pogarda, która wyrażała się w takich właśnie zwrotach jak homo sovieticus.
Jednocześnie trudno nie zauważyć, że w okresie transformacji została w jakimś sensie pominięta pewna grupa społeczna. Oni sobie nie poradzili gospodarczo, to byli ludzie, którym oberwało się największą pogardą, o której mówisz, ale też brakiem docenienia jakiejś ich godności i brakiem docenienia ich w procesie zmian, brakiem zauważenia tego, że oni też są częścią społeczeństwa, a ich potrzeby i ich myślenie musi być jakoś zagospodarowane.
Zwłaszcza, że oni czuli się i tak zdegradowani. To często było opisywane w literaturze zachodniej czasów wielkiego kryzysu, mianowicie jaką straszną degradacją, zwłaszcza dla mężczyzn, których tradycyjną rolą społeczną było danie poczucia bezpieczeństwa materialnego i fizycznego rodzinie. Jak mężczyzna jest zdegradowany i nagle traci podstawę swojego autorytetu i swojej roli – zwłaszcza że w tradycyjnej rodzinie była to rola dominująca – to jest to bardzo głęboko odczuwane i to przez setki tysięcy ludzi. Pamiętajmy o rozmiarach odczuwanego dramatu, pamiętajmy o tym, że były momenty gdy bezrobocie, obecnie bardzo niskie, przekraczało 20 proc.
Pamiętam, co się działo wtedy Bieszczadach, gdzie były dziesiątki mężczyzn, którzy stracili pracę po zamknięciu PGR-ów i tak naprawdę dla nich i dla ich rodzin to był upadek. Myślę, że to są ludzie, którzy doświadczyli tego, co nazywasz pogardą i w tym momencie to, co im przynosi narracja PiS-u, jest tym, czego oni potrzebują. To jest odzyskiwanie przez nich poczucia wartości.
Poczucie godności wiąże się tutaj z poczuciem przynależenia do wspólnoty, która ma wobec nich pewnego typu obowiązki. I oni to odbierają jako sposób nie tylko zaspokajania potrzeb materialnych, ale i przywracania im godności, uznania ich godności. Jest też inny wymiar polityki PiS związany z przywracaniem godności. Rządy poprzednie, z natury kapitalistycznej transformacji, popularyzowały wartości indywidualistyczne. Zresztą ten sam proces się dokonywał na zachodzie, gdzie ta kultura indywidualistyczna była głębsza, ale ona szczególnie była popularyzowana w czasach rewolucji liberalnej Reagana i Thatcher. Obie były kulturowo konserwatywne, a równocześnie w domenie społeczno-ekonomicznej były skrajnie liberalne, głosiły hasło odpowiedzialności jednostki za własny los. W polskiej tradycji, w polskiej kulturze silnie są obecne wolnościowe tradycje, tylko one zawsze były kolektywistyczne, narodowe; chodziło o wolność całej zbiorowości. PiS przywracał poczucie godności i równości ludziom o statusie społecznym zdegradowanym poprzez intensywne głoszenie haseł wspólnotowych, związanych z pojęciem naród i wiara. Niestety w formie bardzo często skrajnej: nacjonalizmu i religijnej nietolerancji. Ich hasła zwrócone przeciwko elitom, kastom były sposobem definiowania kozła ofiarnego, wroga przeciwko któremu zwracano gniew ludu, ale również był w tym potencjał równościowy: my jako Polacy, my jako chrześcijanie jesteśmy sobie równi, niezależnie od tego czy jesteśmy bezrobotnymi, czy profesorami, lekarzami, czy sprzątaczkami wszyscy jako Polacy jesteśmy równi. Oczywiście, poza tymi, których wykluczamy ze względu na poglądy, wiarę, pochodzenie, skłonności seksualne etc
To były i są podstawowe atuty PiS-u: jeden atut to był oczywiście godnościowym, drugi wspólnotowy i trzeci – dla wielu ludzi najważniejszy – materialny, związany z redystrybucją, związany silnie z poczuciem sprawiedliwości społecznej, niezależnie od tego, co to pojęcie konkretnie znaczy. Liberałowie podważają sens tego pojęcia, natomiast ono jest głęboko zakorzenione w świadomości społecznej – można nie wiedzieć, co to pojęcie dokładnie znaczy, ale wie się, czym jest niesprawiedliwość społeczna.
To jest jak z definiowaniem pornografii albo terroryzmu. Łatwiej nam powiedzieć, że dany akt jest pornograficzny, albo że jest przejawem terroryzmu, podobnie jak z dużą jasnością możemy wskazać akty czy przejawy sprawiedliwości społecznej – jakieś konkrety, fakty, działania, zdarzenia. Jednak w każdym z tych przypadków znacznie trudniej jest nam zgodzić się co do definicji, którą bez zastrzeżeń bylibyśmy w stanie przyjąć we wszystkich systemach.
To jest ryzykowne porównanie z pornografią, ale bardzo Cię proszę, to bierzesz na swoje konto. W każdym razie innymi słowy – tu konkluduję, bo powracam do pytania, które postawiłaś, co się stało z naszą wolnością, tzn. ludzie, którzy głosują na PiS, to są w części ludzie, którzy nie cenią sobie nadmiernie wolności, ale w bardzo dużej części to są ludzie, którzy absolutnie cenią wartość wolności, tylko równocześnie w sytuacjach konfliktowych celów i wartości wybierają te, które właśnie PiS zaspakaja najlepiej. Chociaż nikt nie wie jak długo PiS będzie w stanie to czynić. Przy tym duża bardzo część społeczeństwa ma świadomość, że są problemy z wolnością, bo warto przypomnieć, że już w grudniu 2015 roku w jednym z sondaży 55 proc. Ankietowanych Polaków stwierdziło, że jest zagrożenie dla demokracji. Czyli ta świadomość szybko się pojawiła, wtedy było niewiele faktów, które skłaniały do niepokoju, takie jak arbitralna decyzja prezydenta Dudy w sprawie Kamińskiego i jego kumpla ze służb no i przede wszystkim zaczyna się wówczas walka o Trybunał Konstytucyjny i większość Polaków wie, że coś jest nie tak. Na wiosnę 2016 roku, poziom zaniepokojenia rośnie do ponad 60 proc. Później nie widziałem tego typu badań, więc to jest nawet ciekawe – sprawdzenie, czy w ogóle było takie pytanie zadawane, bo ono jest istotne. Tak jest na poziomie świadomości. Równocześnie, w praktycznych wyborach Polacy nawet jeśli uważają, że się dzieją różne rzeczy niedobre, nawet jeżeli uważają, że są ograniczenia wolności, to nadal mają takie poczucie, że fundamentalnie na razie przynajmniej nic takiego złego się nie dzieje – nie rozstrzeliwują, nie aresztują, nie torturują a żyje się coraz lepiej.
A przy tym gdzieś wciąż się dyskutuje, mam jakąś szczątkową agorę, szukamy pewnych dróg pluralizmu.
Jest pluralizm polityczny, jest pluralizm mediów, nawet jeżeli tu i ówdzie naruszane są zasady, to nie jest tak, że miał miejsce dramatyczny fakt. Natomiast jeżeli chodzi o poprawę zarówno finansową, jak i symboliczną, to ona jest wyczuwalna natychmiast. Innymi słowy powiedziałbym, że wcale nie uważam, że nastąpiło coś dramatycznego, jeśli chodzi o stosunek Polaków do wartości, jaką jest wolność. Tutaj trzeba odróżnić różne poziomy, czyli w przekonaniach i w podejmowanych decyzjach. W przekonaniach jest to sprawa trudna do zbadania – myślę, że w wielkich deklaracjach Polacy będą manifestowali bardzo wysokie przywiązanie do wolności. Natomiast w praktycznych wyborach, to ludzie, którzy ze względu na poprawę sytuacji materialnej, jak i ze wględów godnościowych i przywrócenia tego poczucia wspólnoty narodowej, nie muszą odczuwać konieczności rezygnowania z wolności, nawet jeżeli czasami widzą ów konflikt wartości.
W naszej rozmowie pojawiają się dwa watki, pierwszy związany z pogardą, zaś drugi ze wspólnotą. Zacznę od tego drugiego: mówisz o wspólnocie narodowej. Jednak jej forma, o której mówi narracja PiS-u, oznacza przede wszystkim wspólnotę wykluczającą. I teraz… czy nie jest tak, że rozumiana w taki sposób wspólnota narodowa rzeczywiście stygmatyzuje tych, którzy w jakimś – często dość dowolnym – sensie nie pasują i czy przez to jednocześnie nie wyklucza z wolności politycznej?
Można powiedzieć, że każde zakreślenie granic wspólnoty jest równocześnie zasadą wykluczenia.
Pytam Cię raczej o to, czy nie czujesz zagrożenia, że to wykluczenie, czy owa tyrania pozornej większości, jakoś nad nami zapanuje, że nastąpią kolejne poziomy odbierania tego, co nazywamy wolnością pozytywną. Że za chwilę takimi małymi kroczkami się po coś sięgnie? Wolność słowa, wolność zgromadzeń… i kolejne. Że kolejne ustawodawcze manipulacje pozwolą na przesuwanie granicy, na nakładanie kolejnych ograniczeń.
Moim zdaniem to nie jest konieczne, co nie znaczy, że my tego nie obserwujemy. Można powiedzieć, że to rozumienie wspólnoty w przypadku PiS-u jest mieszane – to nie jest tak, że ono wyklucza bardzo mocno np. etniczne, bo tam są też elementy obywatelskie, polityczne wspólnoty. Wszystko zależy od wypowiedzi, od ludzi, to różnie wygląda. Faktem jest, że oczywiście w pewnych momentach pojawia się element wykluczenia. Jeżeli historyk, endek związany bardzo z obozem PiS-owskim mówi – to chodziło o Kościół i jakąś wypowiedź Konstantego Geberta – że jak on zostałby katolikiem, to by rozumiał lepiej, sugerując, że on nie ma prawa zabierać głosu, to był tu silnie obecny element wykluczający. Ów historyk nie przyznawał prawa Żydowi do wypowiadania się w sprawach przestępstw dokonywanych w ramach wspólnoty chrześcijańskiej, katolickiej. Można powiedzieć, że z takimi wypowiedziami my się spotykamy dość często. Język Targowicy, oskarżanie przeciwników politycznych o zdradę, oczywiście jest bardzo silnym językiem wykluczającym. Jeżeli ktoś inaczej rozumie wspólnotę, obowiązek wobec niej, patriotyzm niż PiS – czyli ideologowie, przywódcy tej partii – to jest zdrajcą. Ten język powracał wielokrotnie wobec posłów PO, którzy w Parlamencie Europejskim głosowali, czy wypowiadali się w sposób sprzeczny z polityką PiS-u. Już nie mówiąc o oskarżaniu Donalda Tuska o to, że spiskował razem z Putinem po to, żeby zamordować prezydenta Rzeczpospolitej. To była szalenie brutalna zasada wykluczenia, oczywiście bardzo niekonsekwentnie stosowana, bo traktując je poważnie oskarżenia takie wymagałoby wytoczenia procesu, a przynajmniej zgłoszenia sprawy do prokuratury. W każdym razie te zasady wykluczenia pojawiają się często wobec ludzi, którzy mają inne poglądy. Świadectwem to, co powiedział prezes Kaczyński niedawno: „Kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”.
I wiemy dalej, co z tą ręką zrobić…
To jest świadoma czy też nie aluzja do sławnej wypowiedzi Józefa Cyrankiewicza po buncie robotników Poznania w 1956 roku. Kaczyński zapewne o tym nie pomyślał, bo by posłużył się nieco inną metaforą, innym organem – nie ręką, ale np. nogą. W każdym razie to znaczyło tyle, że człowiek mający krytyczny stosunek do kościoła instytucjonalnego, a to może dotyczyć nie tylko ludzi niewierzących, tylko również wielu katolików, jest zdrajcą – bowiem podnosi rękę na Polskę. Ta stosowana permanentnie przez obóz rządzący zasada wykluczająca, ten szantaż stosowany jest również w polityce historycznej, w interpretowaniu różnych faktów z przeszłości, czy to będzie dotyczyło Żydów i Jedwabnego, czy Niemców, czy Ukraińców.
Niektórzy powiedzą Ci – wyjątkowo zresztą paskudnie – że Żydzi i Ukraińcy to dla Polaków dyżurni „chłopcy do bicia”. A przecież to nie jest takie proste…
To są chłopcy do bicia, ale też autentyczne problemy z wizją polskości kultywowaną przez PiS, w której historia martyrologiczna łączy się z wizją heroiczną narodu.
Z wizją, w której z jednej strony na nowo rozbudza się antysemityzm, zaś z drugiej strony sięga się po najbardziej nawet wątpliwe narodowe mity, w których okrucieństwo, zbrodnie i przemoc tłumaczy się jako bohaterstwo. I znów, społeczeństwu, które wciąż nosi w sobie traumę i konflikt, funduje się przebudowanie narracji historycznej kreowanej na partyjną modłę. Nie ma już tak prosto, że – jak chciał Wyspiański – przykładając rękę do serca z taka samą jasnością da się powiedzieć „A to Polska właśnie”. Rozmawiamy przecież o stygmatyzacji i zdrajcach – zastanawiam się, czy przez te 30 lat nie zrobiliśmy sobie w tym sercu kolejnej dziury. Bo jak się stygmatyzuje, to często stygmatyzuje się tzw. elity. Dużo mówiło się o odpowiedzialności pewnych elit za konkretne zjawiska, również te związane z okresem transformacji. PiS do tego wraca wskazując, że to właśnie przez elity 89’ roku mieliśmy później w Polsce problemy. Zastanawiam się tu raczej nad problemem pogardy dla elit. Zadaję to pytanie z uporem maniaka – czy to nie jest tak, że przez to, żeśmy stracili w jakimś sensie elity, czy się zaczęliśmy wstydzić w ogóle mówienia o elitach intelektualnych, które są przecież naturalną częścią społeczeństwa, systemu, sami zrobiliśmy sobie krzywdę. Dla mojego pokolenia to wy jesteście autorytetami, a części naszych autorytetów już nie ma. Z kolei pokolenie moich studentów mówi wprost, ze takiej elity, autorytetów im najzwyczajniej brakuje. Czy nie jest naszym problemem to, że przez te 30 lat, kiedy się mówi o elicie, to coraz bardziej ogranicza się ją do myślenia o elicie politycznej, a niektórzy powiedzą, że w związku z tym jeszcze niedawno elitą był pan Bartosz M?
Nikt by nie powiedział, że on jest członkiem elity. Ten przypadek da się uogólnić. To jest ciekawe, że o tych, którzy obecnie rządzą – ani nawet oni sami w samopercepcji – nie mówi się, że są elitą. Wtedy, kiedy oni kontrolują władzę, media, banki, finanse, podstawowe źródła władzy, równocześnie oni sami siebie jako elity nie postrzegają. W tym obozie ciągle jest obecna tendencja traktowania siebie jako kontestatorów, zbuntowanych, wyklętych. Dziennikarze prawicowi, powiązani z PiSem nazywali siebie „niepokornymi”. Obecnie mają już chyba świadomość, że to jest coraz trudniejsze, bo czerpią nie tylko informacje, ale i kasę, z zasobów które kontroluje PiS, nie mówiąc o tym zresztą, że są bezpośrednio powiązani z władzą. Obóz rządzący wie że ma władzę, ale równocześnie wie, że elitą siebie nazwać nie może. Istotnym powodem tego zjawiska jest też to, że populizm wszędzie rodził się i żywi się buntem przeciwko elitom. Trudno wyrzec się takiej zasady legitymacji swojego panowania.
Bo to nie pasuje temu społeczeństwu i nie pasuje tej narracji, którą oni się chcą posługiwać.
To na pewno też, ale dlaczego im nie pasuje i dlaczego mamy do czynienia z tym? Przecież bunt przeciwko elitom to jest zjawisko globalne, ono dotyczy całego świata rozwiniętego liberalnej demokracji i wykracza poza ten świat, obejmując inne regiony świata. To jest zjawisko interesujące i podnoszone przez niektórych badaczy. Pamiętamy sławne tytuły książek „bunt mas” ale też „bunt elit”. Czy nie mamy obecnie do czynienia z radykalnym rozchodzeniem się mas i elit? We współczesnych społeczeństwie mamy postępującą polaryzację – z jednej strony elity w rozumowaniu swoim technokratyczne, które mają coraz większe poczucie złożonej rzeczywistości, która jest nie do zrozumienia przez masy, a za tym dystansem poznawczym postępuje wzrost dystansu społecznego, kulturowego, co jednocześnie rodzi narastający dystans mentalny między dwiema częściami społeczeństwa. To jest źródłem narastającego lekceważenia, jeżeli nie pogardy. To obserwujemy również w Polsce w postawie części opozycyjnych elit politycznych, intelektualnych czy artystycznych. Chociaż ta postawa ma również bardzo odległe źródła historyczna w postawie szlachty i inteligencji post-szlacheckiej wobec ludu. Innymi słowy, funkcjonowanie demokracji jest zagrożone z dwóch stron, nie z jednej . Jest zagrożone ze strony części klasy ludowej – jak to się dzisiaj mówi – i ich sojuszników politycznych skupionych w przypadku Polski wokół PiSu. Część mas, które mają poczucie, że demokracje nie są w stanie zaspokoić ich elementarnych potrzeb – czy to dotyczy bezpieczeństwa wewnętrznego czy zewnętrznego, jakiejś zasady równości. Innymi słowy, w tych różnych wymiarach jest jakby w skali globalnej abdykacja elit. To jest świat pogłębiającego się chaosu, słabnącej kontroli nad rzeczywistością zarówno w wymiarze geopolitycznym jak i geoekonomicznym, jeśli chodzi o gospodarkę i finanse. W świecie zglobalizowanym polityka istnieje tylko lokalnie, np nie ma prawdziwej władzy na poziomie europejskim, chociaż problemy wykraczają daleko poza granice narodowe. Istnieją więc oczekiwania, których elity nie są w stanie zaspokoić. Innymi słowy elity w sensie poznawczym i decyzyjnym są w jakimś sensie oderwane od mas i jednocześnie nie są w stanie masom zapewnić tego, czego masa oczekuje. I można powiedzieć, że ta obecna faza buntu mas, ona była poprzedzona równocześnie taką pewną alienacją elit. Właśnie to ma się na myśli w dużym stopniu, kiedy się mówi o kryzysie demokracji. To nie jest tylko utrata pewnego zaufania do demokracji, lecz również niezdolność zapewnienia tego, czego oczekują społeczeństwa ze strony wyłonionych w demokratycznym procesie elit.
W zasadzie to jest moment, w którym powinniśmy skończyć, ale dorzucę ci jeszcze jedno pytanie. Elity, demokracja, nasza polityka taka, jak wygląda i polska, i europejska – ja się zastanawiam może niekoniecznie nad figurą Donalda Tuska na białym koniu, który przyjeżdża, ale generalnie nad figurami wodzowskimi. Przypomina mi się – zaczynając i kończąc Kaczmarskim – „Przejście Polaków przez Morze Czerwone”, kiedy pojawia się ten i mówi: „Ja wam powiadam i kto chce, niech wątpi, że się to morze przed nami rozstąpi!” Czy to nie jest tak, że te masy czekają ciągle i to nie tylko u nas, na tego, kto powie, że jakieś morze się przed wami rozstąpi? I że wybierając takich liderów, którzy czasami są na pierwszym miejscu rzeczywiście, tak jak dla mnie dramatyczny wybór Trumpa, czy wybór zupełnie jakby innej bajki Macrona, czy wybór PiS-u, gdzie tak naprawdę wiemy, o co chodzi, czy wybór Orbana, czy to nie jest cały czas czekanie na tego, kto otworzy tą możliwość nam, masom, w pewien sposób?
Ta metafora oczywiście jest pożyteczna. W jakimś sensie bezosobowe mechanizmy demokratyczne, gdzie najważniejsze jest prawo, reguły, decyzje, które tworzą pewnego typu gwarancje przewidziane przez Monteskiusza, czy ojców założycieli demokracji amerykańskiej, którzy byli bardzo nieufni wobec mas, ale też wobec wodzów stwarzali przez trójpodział władzy, czy zasadę checks and balances, system zabezpieczeń przed arbitralnością i nadużyciami. Nie jest sprawą przypadku, że w ruchach populistycznych jest wódz i są masy, przy radykalnym osłabieniu instytucji pośredniczących. Przy czym ruchy populistyczne w swoich ideologiach zazwyczaj są hiperdemokratyczne, bo działają w imię przywrócenia władzy mas, w imię pełniejszej demokracji krytykują wyalienowane elity i dotychczasowe funkcjonowanie demokracji, w której widzą rządy oligarchii. Ale w praktyce, w imię demokracji ruchy te osłabiają instytucje demokratyczne, co widzimy w Polsce. Owo osłabianie instytucji pośredniczących dokonuje się z powołaniem na wolę suwerena, a w istocie realizowana jest w ten sposób wola ukrytego faceta na Nowogrodzkiej i nie znamy prawdziwych mechanizmów podejmowania decyzji. Można powiedzieć, iż ta „nieliberalna demokracja” – jak ją nazwał Wiktor Orban – przypomina wojsko w swoim sposobie działania, chociaż zachowuje pewne formy demokratyczne jak np. wybory. To jest – można powiedzieć – reżim stanu nadzwyczajnego. Poczucie zagrożenia, kryzysu, powoduje dobrowolne złożenie władzy w ręce męża opatrznościowego, gotowość akceptacji stanu nadzwyczajnego i nadzwyczajnego trybu podejmowania decyzji („bez trybu”!). Przy stosunkowo prostym algorytmie podejmowania decyzji militarnych on jest do utrzymania, chociaż przy nowoczesnym wojsku zapewne coraz trudniej. Natomiast we wspólnocie demokratycznej wiele problemów równocześnie w wielu dziedzinach nie da się rozwiązać metodami stanu nadzwyczajnego. Skutkiem nieuchronnym jest wzrost przemocy – żeby wymusić posłuszeństwo i stworzyć pozory efektywności – oraz, z drugiej strony pogłębiający się chaos.
Chciałbym powrócić do metafory przejścia przez morze Czerwone, bo ona może też coś istotnego powiedzieć o stosunku elit z masami w polityce demokratycznej. W Starym Testamencie znaleźć można opis jak to Mojżesz świadomie nie prowadził narodu wybranego bezpośrednio do ziemi Filistynów, tylko okrężną drogą przez morze Czerwone. Obawiał się bowiem, iż lud Izraela w strachu i w tęsknocie za pewnym ładem panującym w królestwie Faraona może chcieć powrócić do bezpieczeństwa stanu zniewolenia na ziemi egipskiej. Można powiedzieć, że Mojżesz przez pewnego typu oszustwo i ogromne wydłużenie drogi – mówimy o 40 latach spędzonych na pustyni – chciał ich doprowadzić do ziemi obiecanej. Ta metafora ukazać może dramatyczny problem polityki demokratycznej w krytycznych momentach, gdy trzeba – z jednej strony – podejmować bardzo trudne i społecznie kosztowne decyzje, które są niezrozumiałe i których pozytywne efekty mogą się pojawić się dopiero po dłuższym czasie, wobec czego jest niebezpieczeństwo buntu społecznego. To jest jeden element niedemokratyczny w czasach demokracji czasów trudnych. Drugi wynika z tego, że istotnie mamy tu dramat różnic kompetencyjnych, który pozwala elitom wystąpić – w ramach tej metafory – w roli wyższej istoty, która widzi dalej, wie lepiej jak prowadzić naród do ziemi świętej wolności, zamożności i demokracji. Ale czy ta droga jest demokratyczna i czy rzeczywiście może prowadzić do ziemi obiecanej?
Domykamy klamrą wolności i niewoli. Prowadzenia narodu krętą drogą, żeby nie powrócił do niewoli, jaką znał.
Tak można powiedzieć: poprzez pewnego typu zniewolenie przez kłamstwo.
