Źle się wywdzięcza mistrzowi ten, kto zawsze tylko jego uczniem zostaje
Friedrich Nietzsche
Lubię uczyć. Tak po prostu. Lubię ten moment, gdy zaczyna się rok akademicki, a wraz z nim przychodzą nowe wyzwania. Bo tak do końca nigdy nie wiem czemu tym razem przyjdzie sprostać. Nie żeby nauczanie kiedykolwiek było przewidywalne. Owszem, każdy z nas robi jakieś założenia, określa lektury obowiązkowe i uzupełniające, definiuje wymagania, ba, w syllabusach rozpisuje „zestaw kompetencji”, jakie hipotetyczny student ma zdobyć w ramach danego kursu. Żeby wszystko było jasne, mierzalne, przejrzyste… I takie jest. Przynajmniej w teorii. Praktyka wygląda różnie. Bo jasne, można przyjść i „odbębnić” przedmiot, odsiedzieć wyznaczone godziny, „wybelfrzyć się” ponad wszelką miarę. Można udawać mądrzejszego niż się jest, nieomylnego, można gadać przez półtorej godziny nie odklejając pupy od stołka. Można zasypać studentów niemożliwą przez nich do przyswojenia ilością wiedzy, ustawiając swój wykład (niezależnie od jego faktycznej rangi czy znaczenia) ponad wszelkimi innymi. Z wysokości katedry można też pielęgnować własne ego, raz na jakiś czas utyskując na „dzisiejszą młodzież”. Można poprzestać na „wymogach formalnych”. Można… tylko z jakim skutkiem?
Mistrzowie – bo tak, miałam Mistrzów – zaszczepili we mnie nie tylko niezaspakajalny głód wiedzy, nie tylko rozbudzili moja ciekawość, i otwartość, ale też nauczyli mnie (nie słowem, a przykładem) zaangażowania. Zaangażowania w proces, jakim jest nauczanie. W proces, ale i w relację, która wydarza się na pozór w inny, a przecież w podobny sposób, jak relacja z naszymi przyjaciółmi czy ukochanymi. Nauczanie jest bowiem relacją zwrotną. I… bylibyśmy głupi, sądząc inaczej. Tu – echa Tischnera – po pytaniu i po odpowiedzi, po rozmowie nie jesteśmy już tacy sami. Coś sobie zawdzięczamy, albo o coś możemy siebie obwinić. Zmieniamy się. Przez wiedzę. Przez pytania. Przez odpowiedzi. Przez otwartość na nie. Przez założoną w samym procesie wzajemność.
Ta wzajemność oznacza również bycie-dla. To nie zamykanie myślenia w ciasnej puszce. To nie ignorowanie palących problemów. To nie ograniczanie się do minimum. To nie wyciszanie pytań, które domagają się odpowiedzi. To nie przyzwyczajanie, że można poprzestawać na „małym”. To poszukiwanie. To rozbudzanie głodu wiedzy. To budowanie intelektualnych relacji – najpierw (wybaczcie) z samym sobą, dalej z wybranymi/bliskimi, a w końcu z tymi, z którymi z wyboru czy wybranego obowiązku mamy się wiedzą dzielić. Nauczanie – dla każdej ze stron – może, a w jakimś sensie powinno być przygodą. Jest nieskończonym czasem odkrywania własnych dróg, wrażliwości, umiejętności, talentów. Jest czasem danym na ich rozwijanie. Jest wiedzą, że na naukę, na otwartość, na zmianę ma się czas przez całe życie. Jest wyborem otwartości i ciekawości nad ciemnotą… Jest też wiedzą o tym, że warto popełniać błędy, zadawać pytania, które z pozoru wydają się głupie. Jest poszukiwaniem. Jest szansą na nowe życie, które może przyjść niezależnie od naszych przyzwyczajeń czy życzeń. Jest wyzwaniem. Dla Ciebie. Dla mnie.
Tu każda lekcja, każdy wykład może być prezentem – nie tylko pracą i obowiązkiem, ale właśnie prezentem dawanym tak innym, jak i sobie.